or not
2007-08-10 – 20:23English version will follow later (or not).
Lot z niespodziankami. Wylatuję z Gdańska do Warszawy planowo, by tam dowiedzieć się, że lot to Wiednia został s’cancel’owany. Nerwy, że podróż przeciągnie się w nieskończoność, wizyta w biurze Austrian, opcja Monachium, nie jednak Wiedeń. Okazuje się, że Wieden-Delhi jest opóźniony aż do wieczora i że zdążę na niego dolecieć następnym Warszawa-Wiedeń. No więc Executive Lounge (ubrany jak śmieć w Meksykańskim wdzianku wśród smutnych panów w garniturach). Jak w Fight Clubie – single-serving friends, kola, piwo, kawa, snack. Warszawa-Wiedeń, sprite, i znowu Executive Lounge, sok, gulasz, herbata, piwo. Planowany odlot 21:00 (miało być 13:25).
Na lotnisku w Wiedniu dwie znajome twarze – koleś ze studiów i gość z Accenture. Obaj służbowo – nie podchodzę. Wiadomość z pracy na sekretarce. Oddzwaniam. “Szymon, czy mogę w razie czego dzwonić do Ciebie w czasie urlopu?”. “Nie wydaje mi się, będę w innej strefie czasowej.” Niemiec w życiu by tak nie zapytał. Chyba, że waliłby się świat, to wtedy wysłałby smsa. A Polak potrafi.
Zaczynam wakacje. Czuję się dobrze. Problemy nie istnieją (znowu potwierdza się, że problemy, są lokalne – wystarczy się trochę oddalić i już nie istnieją). Czytam – wcześniej Kapuścińskiego, teraz Pałkiewicza. Zbieram w głowie “smaczki”. Np. w Afryce obcego gościa traktuje się jak boga. Tak na wszelki wypadek. Lepiej zachować ostrożność i ugościć przybysza niż potencjalnie narazić się bogom. Albo: co roku na świecie na malarię choruje 150 milionów ludzi, 1 na 100 umiera. Czuję, że włącza mi się kreatywność. Mózg gdy nic nie musi zaczyna robić to co lubi. Przemyślenia odnośnie sensu, celu, sposobu. I podekscytowanie podróżą w nieznane. I jeszcze ten cholerny przewodnik, do którego zmuszam się by zajrzeć. Brak planu – zdaję się zupełnie w ręce losu. Może zatrzymam się w Delhi, a może od razu pojadę dalej. Like fish in a sea.