Archive for 2007
Thursday, October 18th, 2007
Koala zrealizował swój kolejny projekt. Cały dzień w zaciemnieniu. Przed snem “zakapturzył” się. Nie wiem jak się czuł, gdy się obudził i zobaczył ciemność. Ale wytrzymał cały dzień. Z automatycznym aparatem jednorazowym i pomocą Anety “zwiedzał” Warszawę. Dopiero gdy zabrała go autobusami i tramwajami “zgubił się” tak, że nie wiedział gdzie jest. Ale to była część “zabawy”. Miał nie wiedzieć. Spotkałem się z nimi w KuFajce. Było raczej śmiesznie, bo Koala prezentował się niczym skrzyżowanie terrorysty z ofiarą pożaru. Totalny szoking dla przypadkowych napotkanych.
Pozytywne jest, że Misiu realizuje swoje pomysły. Wygląda na to, że udało się zatopić klatkę. Na pewno liczą się magiczne właściwości akceptującego spojrzenia Misi. Pozytywnie.
posted in art, bullshit, in-polish, photos | country: poland | trackback | no comments »
Wednesday, October 17th, 2007
To chyba zaczęło się od obejrzenia Human Traffic z Naleśnikiem. Ten stan wyostrzonej świadomości. Bo są chwile, kiedy wiesz więcej, są chwile, gdy widzisz lepiej, są chwile, kiedy wiesz wszystko, co tracisz i co zyskasz. A może to przez napięte 3 dni w pracy połączone z codziennymi wieczornymi wypadami na miasto. I nagle zrozumiałem kolejny kawałek mechanizmu świata. I nagle wszystko wokół stało się fascynujące. Uwielbiam te momenty, gdy mój mózg zmęczony ciągłym napięciem przełącza się w tryb stand-by i po prostu płynie. Tysiąc pomysłów na przyszłość. Jam session w 55. Tydzień na Jesionowej.
3 miejscówki w Warszawie w ciągu 2,5 tygodnia. Mylą mi się adresy, piętra, kody pocztowe, karty kredytowe, dni tygodnia, imiona, prace domowe, terminy. Przyzwyczajony do życia z otwartej na środku pokoju walizki. Buntownik bez przyczyny. Żołnierz korporacji. Korporacyjna kurwa wędrowniczka.
About the photos:
This guy is an one-man-army. Pretty surrealistic performance on an old football stadium in Warsaw. About 800 people came to see this guy, alone, without a ball, playing Boniek’s role in Poland-Belgium match from 1982 (3:0). He was amazing. And people were amazing, screaming, clapping, laughing.
Jesionowa uber alles.
posted in art, bullshit, in-english, in-polish, photos, travel | country: poland | trackback | no comments »
Monday, October 15th, 2007
Nie martw się, nie zawsze tak będzie. Zbieraj siły na podróż życia. Jeszcze parę miesięcy, to co jest teraz to błahostki. T
posted in in-polish, travel | trackback | no comments »
Friday, October 12th, 2007
Warsaw, Poland
posted in photos, travel | country: poland | trackback | no comments »
Friday, October 5th, 2007
Pewnej nocy w pewnym mieście, czyli zaległe na dnie pulpitu zdjęcia z nocnego pokazu filmów sci-fi na gdyńskiej plaży.
ENGLISH VERSION: Night screening of sci-fi movies on a beach in Gdynia.
How difficult it is for a person erased from the list of living to come back… we’ll see in the next episode!
posted in bullshit, in-english, in-polish, photos | country: poland | trackback | no comments »
Wednesday, October 3rd, 2007
Koala (vel. Piotr Duma – artysta fotograf, Jesionowa Team) symbolicznie zatopił swoją klatkę. Wszystko poprzedzone było długimi przemyśleniami, potem przygotowaniami, aż w końcu nadszedł ten weekend. No i zjechało do Dębek wesołe towarzystwo na warszawskich blachach i zaczęło “łobuzować” na plaży. A wieczorem “łobuzowali” w knajpie, gdzie gospodarz częstował wódką i żarłem. I wszystko się udało.
Moja luźna interpretacja:
Każdy z nas tkwi w jakiejś klatce. Porzuconych marzeń, prozy życia, obojętności, wygasłych uczuć, chorych ambicji, pogoni za niewłaściwym, złych przyzwyczajeń, porzuconych ideałów… Czasem trafiamy do niej przypadkiem, bo kiedyś w przeszłości nie mieliśmy odpowiedniej wiedzy i doświadczenia, by podjąć właściwe decyzje. Czasem brniemy w nią realizując cudze marzenia. Czasem nie mamy wyboru i zamykamy się w niej dla dobra bliskich. W każdym przypadku klatka to sprawa indywidualna. Czasem najtrudniej jest jednak dostrzec, że wystarczy nacisnąć klamkę.
ENGLISH VERSION:
My friend (photographer) made an artistic project – the cage.
Each of us has his/her own cage. Given up dreams , monochrome life, indifference, dead feelings, sick ambitions, chasing the wrong matters, bad habits, lost beliefs… Sometimes we get into it not of our fault, but because in the past we had not enough knowledge and experience to take a right way. Sometimes we get there because of following somebody else’s dreams. Sometimes we have no choice and we have to lock ourselves in to help somebody else. In each case it is an individual problem. But sometimes the hardest thing is to notice that it is enough just to press a handle.
posted in art, bullshit, in-english, in-polish, photos, travel | country: poland | trackback | 1 comment »
Tuesday, October 2nd, 2007
Na tydzień zagościłem w Heidelbergu. Idąc głównym deptakiem wymyśliłem, że w żadnym z państw, które odwiedziłem nie odczuwałem samotności tak bardzo jak w Niemczech. Tak jak w Indiach co chwilę słyszysz “Hello sir, where are you going?”, tak tutaj każdy ma Ciebie w dupie (przynajmniej na pozór) obojętnie jak wyglądasz i co robisz. A że ja wyglądam jak wszyscy i nie mówię po tutejszemu, to totalna cisza. No ale znajduję “swoje” miejsca. Pizza u Turka stylizowanego na Włocha (kilka słów po Turecku i już jest mój). Zaczytuję się w Kapuścińskim i wywalam pizzę na jedyne spodnie. To nic. Potem mijam innych turecko wyglądających gości palących sziszę lekko schowanych za filarem. Nieśmiało zawracam i pytam się, czy można też. Jasne, zegz juros. Goście okazują się być z Iranu, “very beautiful country”, “thank you”. No to siadam na stoliku przy głównym deptaku i palę całą sziszę dmuchając w książkę, że na moment znikają literki. Tęskniłem za tym.
Po krajach które zwiedzam staram się podróżować “in style”. Dzieląc autobus/ciężarówkę z lokalesami w Indiach, itp… Tak samo jest teraz w Niemczech. “Are you travelling alone, sir?” “Yes” “So I can offer you a sport car, is that ok?” “Ok.” Sportowy kabriolet convertible z dwoma siedzeniami i automatyczną skrzynią biegów. W dodatku Meraś. Jak mawia Mr Skiuba – “Meraś, to Meraś – należy mu się szacunek”. Robi wrażenie nawet na mnie, a przecie auto-mania zawsze była mi obca. Dociągnąłem do 200kmph, na więcej jestem zbyt rozsądny. [Chłopaki rozkminili jak dostać dobre auto z wypożyczalni w niskiej cenie – zamawiasz klasę compact z GPSem – takie samochody nie istnieją, zawsze dostaniesz co najmniej terenówkę. Ot Polak rozkmini wszystko.]
Ostatnio spisałem wiele ocenzurowanych myśli. Pełna historia kilku niemiłosiernie miłych chwil. Jeśli chodzi o wydarzenia, to historia jest zamknięta. Jeśli chodzi o emocje, to wciąż się miotam. Zagubienie, a może szukanie siebie, rysy na zasadach i ideałach. A może oszukiwanie się, że jestem kimś innym niż jestem. Tylko w którą stronę. Ta cisza jest pozorna. Układam.
Krystalizuje się wizja kolejnej podróży. Wymarzyłem sobie objechanie Morza Śródziemnego. Stopem przez Europę Zachodnią. Dokładniejsze zwiedzenie Hiszpanii i Portugalii, a potem lightowa przeprawa przez Afrykę (kontynentu, którego na razie się boję), oswojenie się, Maroko, Algieria, Tunezja, Libia, Egipt. A potem już tylko Izrael, Syria, Turcja, Bałkany (moja biała plama). Marzenie. Doable.
posted in bullshit, in-polish, travel | country: germany | trackback | 1 comment »
Wednesday, September 26th, 2007
Mobile dump.
1 – Roskilde, DK
2 – Warsaw, PL
3 – Gdynia, PL
4 – Warsaw, PL (tonight)
5 – Warsaw, PL (tonight)
posted in mobile, photos, travel | country: denmark, poland | trackback | no comments »
Tuesday, September 25th, 2007
Zadziwiająco łatwo wtapiam się w tę całą warszafską rzeczywistość. Holendrzy odwiedzający Tomka, imprezki, nocne eskapady i żarcie na mieście. Naturalna część mojego życia.
Uwielbiam nieprzewidziane. Trafiam w piątek do Naleśnika (wcześniej błądząc po mieście, bo Jane z GPSa zaczęła mnie oszukiwać… bitch!), a tam okazuje się, że ktoś jeszcze (samiec) pretenduje do tej samej kanapy co ja. No to szybki telefon do Koali i oto ląduję na Jesionowej (willa na starej Ochocie, gdzie mieszkałem prawie rok w czasach ACN). Wszystko tu jest znajome i czuję się naprawdę dobrze. Przyjechałem do Wawy na 4 dni – postanawiam zostać na tydzień. Z resztą nie bardzo mam powody, żeby wracać do Gdyni. Przez moment pojawia się myśl, żeby przeprowadzić się na Jesionową na jakieś 2 miesiące. Ale niestety od początku października wszystkie pokoje zajęte. Widocznie los ma inne plany.
Powoli zaczynam planować następne podróże. Sylwester?
posted in bullshit, in-polish | trackback | 6 comments »
Tuesday, September 18th, 2007
See larger map.
posted in travel | country: india | trackback | no comments »
Tuesday, September 18th, 2007
Pics from my last night in Delhi. There were some celebrations on the streets of Paharganj because of some religious festival.
This is the last set of photos from my trip to India in 2007. I’m done. :-)
posted in photos, travel | country: india | trackback | no comments »
Tuesday, September 18th, 2007
posted in photos, travel | country: india | trackback | 1 comment »
Monday, September 17th, 2007
Varanasi:
Raju Baba (in Varanasi):
On the way to Kashmir:
Srinagar (Kashmir):
Amritsar:
Szymon in Leh:
Misio:
Extra – Szymon home alone:
posted in photos, travel | country: india | trackback | 2 comments »
Tuesday, September 11th, 2007
I was walking back to my hotel after an extremely good day (it was Shiva festival) when I saw this man dressed up in white and orange robe in one of those narrow streets. I always feel respect to them (I always feel respect to all kinds of people strictly following their believes, whatever they are). I always look in their eyes and greet them with a nod. Surprisingly they almost always greet me back. “Namaste.” “Namaste.” “You speak Hindu?” “No.” This is how I met Raju Baba. This is how my biggest adventure in Varanasi began. So simply.
Instead of turning to my hotel I just continued walking with the guy having a polite conversation. He was surprisingly open-minded with a great knowledge and a great attitude. We went down by the Ganges river and set at an empty at this time ghat. Smoked a cigarette and talked, talked, talked.
He started to tell me about Hindu religions. So he was a Sadhu – a holy man dedicated to the search for God. He lived in the mountains to the North from Varanasi in an ashram (holy sanctuary, usually a little commune gathered around a guru).
We climb up a dark tower to see a burning ghat (a place by Ganges where families bring human bodies to burn them). Only 4 kind of people are not being burnt according to the traditions: Sadhu – because they are already pure, children – the same reason, pregnant women – because they have a kid inside which is pure and people bitten by cobra – because cobra is a Shiva’s necklace and its kiss is considered as a blessing. These bodies are thrown to Ganges. After spending some time at the top of the tower we walked around through narrow streets. In the end I was invited to his brother’s house. I bought some small textile souvenirs (mostly for myself). His brother was angry with him because he offers me good price (which are almost nothing compared to Europe anyway). We set up a meeting for tomorrow to go to the other side of Ganges.
The following day he was waiting for me at 6 in front of my hotel as agreed. We went to one of the bathing ghats and took a rowing boat. It is funny to see tourists in fully packed boats going the standard route up and down the ghats (as I did the day before) giving us a strange look as we – a white guy and a guy with long beard and an orange scarf – take the not common direction to the other side of the river. When we arrive to the other bank we find a human skull on the sand. I make some pictures of Raju holding it on a stick. We went there to visit a small Krishna ashram. As Krishna was a helper of a cow they were also doing this work in this ashram. They also had a nice garden to meditate. Pilgrims can come to ashrams and stay for free (donations or work is appreciated).
Raju told me the story of his life. He is in his thirties now. When he was a teenager he lived in Goa (the most touristic beaches in India). He made quite a lot of money on selling drugs to tourists. He had a gangsta-style life. That’s when he learnt languages. But then he lost everything and dedicated his life to God.
After the trip we visited a Nepali temple and then went to a rooftop restaurant in his brother’s hotel. Raju has two brothers. One of them owns a manufacturing business of textile, musical instruments and more. The other one owns a hotel with this rooftop restaurant (the best view in Varanasi) and a few other buildings. They also do some other businesses, not always completely legally. They are unhappy. The one that owns a hotel rarely goes out on streets. Raju kept telling them to go with him to the mountains and leave their problems behind. But they were too much into it to be able to do that.
Sitting on a rooftop some tourists were coming to Raju to make a pic. He was playing jokes on them – we had so much fun.
This was my last day in Varanasi. I went back to my hotel to pack up my stuff. I met with Raju again after check out. He gave me some shirts I ordered to be sewn for me. For the last time we go to sit by a ghat. Some people come around to bath in Ganges.
– You can give a donation for my ashram if you want. Just do what you feel like. Do it for your karma. If you are happy I am happy. And this is important. Money is never important.
I give him a donation. He was the best guide I could have. Good karma.
PS. I take a cycle-rickshaw to the railway station. I almost have tears in my eyes – I’ve had so many great moments in this place. The man who’s riding a rickshaw has a bandage around his ankle and then wrapped it in a plastic bag. On a crossroad he points his finger at a lying cow. “Bite! Bite!” he says and points at his ankle. “God’s blessing!” I reply (as cow is a holy animal). “Double blessing!” the man replies. This is Varanasi.
posted in bullshit, in-english, photos, travel | country: india | trackback | 3 comments »
Monday, September 10th, 2007
Biały podniebny ptak Lufthansy w biznes klasie zabiera mnie ze świata smaków i kolorów, prawdziwych emocji i walki o egzystencję, do świata srebrnych zegarków, executive lounge’ów, niezwyle ważnych telekonferencji, smutnych panów zasłaniających się na spotkaniach laptopami i przyjaciół, którzy jeśli już odbiorą telefon, to zazwyczaj rozłączają się szybko po nagle rzuconym “muszę kończyć”.
Jak to mądrze powiedział freakowaty Izraelita w McLeod Ganj: “Jak wyjeżdżasz, podróżujesz, to jest to wspaniałe, budujące charakter doświadczenie. Opuszczasz swój codzienny świat, uwalniasz się od swojego ego, którym się tam otaczasz. Tutaj nikt cię nie zna, spotykasz ludzi, rozmawiasz, coś przeżywasz. To duże doznanie duchowe.”
Spojrzałem na swoje życie z tej odległej perspektywy i wyciągnąłem wnioski. Dostrzegłem swoje błędy, negatywne cechy charakteru, ale i pozytywne strony mojej sytuacji. Większość marzeń jest realna do zrealizowania. Wymaga tylko odpowiedniej determinacji i wykonania czasem tysiąca małych kroczków na scieżce realizacji. Chyba kroczę dobrą drogą.
Jedna ze spotkanych w podróży Polek w notesiku miała stronę zatytułowaną Postanowienia. Były to jej podróżne chęci przełamania przyzwyczajeń. Oczywiście nie przeczytałem ich, bo to zbyt osobista sprawa. Jednak ja też muszę sformułować swoje Postanowienia. Po-podróżne.
A teraz aklimatyzacja w Polsce. Powrót do Gdyni. Jakiś małe zadania dla polskiego biura. Kopanie duposchronów, ściągany na ostatnią chwilę ekspert, tłumaczone w ostatniej chwili dokumenty, organizowane bez przygotowania spotkanie z klientem. Jednak przez półtora roku przyzwyczaiłem się do trochę innego podejścia do pracy, a tu back to Polish reality. A w weekend studia, spanie u Naleśnika i Piotrze, imprezy, zniszczenie organizmu, urodziny Anki (o dziwo ten sam dzień co kto inny). Coś działo się.
Uczę się chodzić prawą stroną chodnika.
posted in bullshit, in-polish, travel | country: india | trackback | no comments »
Monday, September 10th, 2007
Some picture from McLeod Ganj (Dharamsala) – Little Tibet – the headquarters of the Tibetan Government in Exile and Dalai Lama’s residence.
posted in photos, travel | country: india | trackback | no comments »
Wednesday, September 5th, 2007
I have added the e-mail subscription functionality. You can find it in the right sidebar. Feel free to test it/use it. Let me know if you have any problems.
posted in blog-info, in-english | trackback | no comments »
Sunday, September 2nd, 2007
Przełom. Po ponad 3 tygodniach ogoliłem się. Looked like shit.
Wracając z Agry chyba pomyliłem pociągi, bo ten którym jechałem nie dojeżdżał do New Delhi. Wysiadam na jakimś dworcu i kurde, kurde, kurde, gdzie ja jestem. God bless Lonely Planet, znajduję stację na dużej mapie Delhi. Autorikshaw i uratowany.
Jutro ostatni dzień. Pewnie leniwe włóczenie się po sklepach. Jakoś chyba nie czuję się jak zwiedzanie i focenie. Ale może się przemogę.
Some pics from Srinagar, Kashmir:
How did this get here?
Moj pokoik.
Uhahany misio.
Zasluzona reklama. This houseboat recommended.
Po uratowaniu zycia Japonczykowi radosna atmosfera w jeepie.
Paradise on Earth.
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: india | trackback | 1 comment »
Saturday, September 1st, 2007
Agra i Taj Mahal były dla mnie zawsze miejscem, które chciałem odwiedzić. Bajkowy pałac w dalekich Indiach, synonim wielkiej przygody, na którą długo nie mogłem sobie pozwolić. Krocie obejrzanych zdjęć dawały mi jakieś wyobrażenie i stworzyły obraz tego miejsca.
Po przyjeździe idę z poznanymi w pociągu Francuzkami do hotelowej restauracji na dachu. Stoimy, patrzymy, patrzymy i w końcu komentarz: “It’s too small!” i śmiech.
Jesteśmy dosyć blisko Taj Mahal, które z tego miejsca nie wygląda zbyt okazale. No i jeszcze wokół aż do samych murów brzydkie domy, te same osrane ulice ze stragano-sklepami w których kupisz zarówno gwoździe jak i surowe mięso (muchy gratis). W wyobraźni wyglądało to trochę inaczej. Spodziewałem się bardziej hoteli z neonami i wielkich parkingów na autokary pełne amerykańskich, japońskich i niemieckich emerytów.
Znajduje się jeszcze większa paczka Francuzów i spędzamy pijacki wieczór na dachu pobliskiej restauracji (widok gorszy, ale jest za to piwo).
Następnego dnia pobudka 5:20 i wczesne zwiedzanie, no bo Lonely Planet każe zwiedzać o świcie przy wschodzie słońca (zabiję tych co piszą te przewodniki). W ogóle parszywa, bezsenna noc. No i Taj Mahal przy bliższych oględzinach jednak pasuje do wyobraźni. Prawdziwy estetyczny majstersztyk. Szczegóły rzeźbień, marmury, mozaiki z półszlachetnymi kamieniami ruszają nawet takiego ignoranta jak ja. Przypomina mi się Esfahan w Iranie, który przy odrobinie propagandy pro-turystycznej mógłby śmiało konkurować z tym miejscem. Aaaa… i z bliska Taj Mahal jest jednak duży.
Tutejsze gazety pełne są przemocy, ludzi grożących pistoletami, złodziei linczowanych przez tłum przy pomocy policji, antypakistańskiej propagandy i wyścigu zbrojeń. Dwa razy ocieram się o wydarzenia z pierwszych stron gazet. Przedwczoraj chodząc po Old Delhi widziałem dużo policji/wojska z pałkami bambusowymi. W gazecie przeczytałem potem o zamieszkach, które miały miejsce. Wczoraj jak jechałem do Agry, to też się dowiedziałem o zamieszkach, które miały miejsce tuż przed i dlatego Taj Mahal było zamknięte, podobnie jak niektóre z dzielnic i zalecane było pozostanie w domach po 18stej. Dziś chyba wszystko ok. Jakoś zupełnie nie robi to wszystko na mnie wrażenia. Tough world.
Agra streets 300 meters from Taj Mahal.
Yet another rooftop restaurant.
Yet another rooftop restaurant.
And some more or less just-like-everybody shots:
Jakies krzywe musi byc. ;-)
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: india | trackback | 3 comments »
Thursday, August 30th, 2007
Znowu w Delhi. Znowu sam. 2 noce. Zdecydowałem się zrobić sobie luźniejszy dzień, zrobić pranie, kupić bilety, przepakować się, zostawić mały plecak z kupionymi pamiątkami w przechowalni itp. Czasem trzeba, zwolnić, bo inaczej znika fun, a pojawia się znudzenie, zmęczenie rozdrażnienie.
Wycieczka do biura rezerwacji biletów dla turystów po bilety do Agry. Spotykam 2 Polki, które dopiero co przyjechały (inny przedział wiekowy ;-) ). “Pewnie brakuje Ci kogoś, żeby sobie pogadać.” Not really, dopiero co uwolniłem się od Koali. :D Ale daję się namówić na tzw. herbatkę. Mała wymiana informacji, potem po raz kolejny przechodzimy przez bazar i miłej podróży.
Wyruszam na piechotę do Old Delhi. Trochę błądzę coraz węższymi uliczkami i gdy już się wydaje, że już totalnie się zgubiłem nagle wychodzę przy Jama Masjid (największy meczet w Indiach). Początkowo co prawda myślę, że to już Red Fort (zmyliły mnie czerwone ściany), ale szybko orientuję się co i jak (niepierwszy to w końcu meczet, w który jestem, choć pierwszy czerwony). Przy wejściu każą mi zapłacić 200RS za aparat (mają na tę okazję informacyjną tablicę okolicznościową), a mi nawet nie chce się ściemniać, szukać innego wejścia, więc bulę. I w sumie dobrze, bo fotki wychodzą ładne. Jeszcze wchodzę na minaret (wieżę), gdzie mały, wredny, 12stoletni skurczybyk chce mnie oskubać za pilnowanie butów. Daję mu 3 RS i straszę, że jest “little, bad greedy person, the God always watching you”. “OK, OK, you can go.” W drodze do Red Fort kolejne niemiłe spotkania, dzieciaki które chcą papierosy, i znają tylko 3 słowa po angielsku: “Hello, hundred ruppies.” Lezą za mną, próbuję z nimi gadać, ale one swoje. Na koniec gówniarz rzuca we mnie przez ulicę patykiem. Potem zwiedzam Red Fort – rozczarowanie (a może już zmęczenie), meczet podobał mi się bardziej. I wracam na piechotę przez ulice, bazary. Próbuję na ulicy soku z granata z solą. Lesson learnt: nie próbować soku z granata z solą. Pod koniec trochę się gubię i łapię rikszę do Main Bazaar. Rikszarz mówi 15, a jak przychodzi do płacenia, to mówi “50! 50!”. Daję mu 20 i spadam. Długi dzień.
O gupich turystach
Nienawidzę gupich turystów. Lasek w kusych sukienkach na ramiączkach chodzących po meczetach (owiń się chustą do cholery, nawet jeśli nie każą), wraz z gościami w krótkich spodenkach, gupich czapezkach i gupich okularach przeciwsłonecznych, którzy traktują tubylców jak zwierzęta na safari i zatrzymują się bezceremonialnie przy matce z dzieckiem siedzących na podłodze, pochylających się, robiących zdjęcie i odchodzących, fotografujących inwalidów, żebraków. Zero wrażliwości kulturowej. Zero człowieczeństwa. Nienawidzę.
Dlaczego sam?
Bo tylko samemu można nawiązać takie interakcje z ludźmi, przełamać bariery i w końcu za przyzwoleniem zrobić wyjątkowe zdjęcia.
Bo przeżywa się wszystko bardziej niż jak podróżujesz z kimś. Jak jesteś z kimś, to jak się coś dzieje dziwnego, innego, to puszczasz “dżołka” i spływa po was. Jak jesteś sam, to wszystko wsiąka w ciebie.
Bo lubię się gubić w wąskich uliczkach, błądzić “na czuja” bez troski czy dobrze idziemy.
Bo łatwiej jest ignorować natrętów, gdy idziesz pewnie sam przed siebie.
Bo głód i zmęczenie w parze odczuwa się do do kwardatu, a nie podwójnie, a z głodu i zmęczenia płynie kłótnia o nic i niezadowolenie.
Bo jestem jedyną osobą pokrzywdzoną w razie niesłusznej decyzji .
Bo wolę być sam w ciemnej ulice na przeciw niebezpieczeństwu niż z dziewczyną (wyjątek stanowią Izraelki po 2letnim stażu w armii).
Bo nie lubię być ciężarem, gdy się struję, jestem zmęczony, brudny, rozdrażniony i w ogóle.
Bo podróż to oderwanie od codzienności, a niektórzy nawet 20000 km od domu zamęczą cię tamtejszymi problemami.
Dlaczego CZASEM lepiej nie sam?
Gdy chodzi o pełen relaks. Bo wino (używki in general :D ) smakuje lepiej jak smakujesz go z kimś.
Gdy chcesz odkrywać kulinarne walory (podobnie jak używki) – jak jestem sam, to jakoś szczególnie nie przejmuję się jedzeniem.
Gdy robi niebezpiecznie, bo lepiej mieć wtedy pewnego wingman’a, który będzie ochraniał ci plecy.
Bo taniej.
Bo czasem fajnie jest się do kogoś przytulić o wschodzie słońca, zachodzie, pod palmą, przy jakimś niesamowitym widoczku, pod gwiaździstym niebem itp.
Bo czasem zimno.
Bo nie jestem omnibusem i brakuje mi kilku cech umiejętności (np. język, niepohamowany optymizm, siła).
Bo fajnie czasem zrzucić na kogoś innego czytanie przewodnika, wybieranie hotelu, knajpy itp.
I tu należą się honory dla najlepszych partnerów podróży jakich miałem:
Alinie za zarażenie górami, podróże z plecakiem od schroniska do schroniska, luźne swetry i zimne piwka.
Anicie za 2 podróże stopem dookoła Europy, które pokazały, że wcale nie trzeba mieć pieniędzy, żeby pojechać daleko i przeżyć przygodę.
Also honours to the best non-Polish travel mates:
Rafael’owi for operation “What’s underneath?”in the Eastern Turkey (Kurdistan), we made a great team and went where everybody told us not to go. Great support with language (Turkish) and the feeling of safety (Brasilian military training).
Joni for being my Iranian wife (will never forget questions while checking in to hotels “Are you married?” “Yes, so much married!”), for the great attitude, travel experience, making it more interesting, being a good photo-model, making interactions with locals easier and prooving that there not necesarily have to be a girlfriend-boyfriend situation to travel together with a girl.
Sandra (Mexican Princess) for amazing attitude, killing smile, openess and wearing my cloths and a winter hat when freezing in Troy in Turkey in September.
[update – 23.09.2007] Koala jednak zasłużył na dodanie do listy (bardzo zasmucił go ten post). Za śmichy-hihy na rufie house-boatu w Kaszmirze i nasze niesamowite wizje spisane w jego czarnym notesie.
posted in bullshit, in-english, in-polish, photos, travel | country: india | trackback | no comments »
Wednesday, August 29th, 2007
Próbujemy wydostać się ze Srinagaru do Jammu, miejsca o którym Lonely Planet mówi, że poza faktem iż jest to hub komunikacyjny, to nie ma żadnego powodu, żeby tam jechać. Przyjeżdżamy planowo na dworzec autobusowy, tylko po to, żeby dowiedzieć się, że w dniu dzisiejszym żadne autonusy nie kursują. Szybko znajduje się 7 travelersów jadących w tym samym kierunku i organizujemy jeepa. Po godzinie jazdy tankujemy, 3 min za stacją zatrzymuje nas policja. Zjeżdżamy na bok i w tym samym momencie Hiszpanka zaczyna krzyczeć. Nie wiadomo o co chodzi, panika, wszyscy w pośpiechu wysiadają z samochodu. Wokół pełno ludzi, otwarta tylna klapa, a tam wijący się na podłodze jeepa Japończyk. Dezorientacja, nikt nie wie co robić, ślina z krwią. Padaczka, przewracam go na bok i czekamy aż atak się skończy. Oczywiście wokół 300 ciekawskich oczu. Atak się kończy, Japończyk nieprzytomny, pakujemy się do jeepa, wsiada też 2 policjantów (razem 10 osób), niezamknięta tylna klapa, kolorowa chusta nad samochód, gwizdek i zaczynamy przedzierać się przez korek do szpitala. Przed szpitalem znowu 300 ciekawskich oczu, Japończyk dochodzi do siebie, ale nie wie co się stało ani gdzie jest. Z pomocą Andiego z Austrii, policjantów i kierowcy organizujemy lekarza, toaletę, lekarstwa. Japończyk dostaje szlaban na dalszą podróż, odstawiamy go na powrotnego jeepa i jedziemy dalej. Schodzi ciśnienie, intensywny team building zadziałał. “Good job, man!” “Good job.” Na drogach jakaś wielka operacja wojskowa (Kaszmir!). Setki autobusów i ciężarówek wyładowanych żołnierzami zjeżdżają z gór. Kolejne wojskowe checkpointy, zaczyna nas to trochę irytować, kierowca mówi, że chcą łapówkę. Przy trzecim checkpoincie otwieram okno i wołam z uśmiechem “Hello, how are you? what’s the problem?”. Przerażeni wojskowi zazwyczaj machają ręką bez słowa, że można jechać. Docieramy do Jammu późnym wieczorem. Nie podoba mi się to miasto i chcę jechać dalej, ale rzucają nam jaką straszną cenę za bilet i to nie do samej Dharamsali, tylko miasteczka obok 15 km. No way, jakiś przekręt. W innym biurze mówią to samo. “The only bus, sir”. W końcu okazuje się, że chcą nam sprzedać bilet na całą trasę i wysadzić nas w 1/3 – stąd cena i nie ma innej opcji na dziś wieczór. Z Hiszpanami decydujemy się przenocować i pojechać rano lokalnym autobusem. Idziemy do hotelu-nory. Prysznic i w stanie upojenia idziemy “na miasto”. Zupełnie nie pasujemy do tutejszych standardów. Lądujemy w jakimś podłym trendi barze i robimy zamieszanie. Kelnerzy się nas boją, Hindusi się gapią, w końcu jacyś odważniejsi przychodzą po autografy i “podrywają” Hiszpankę, że ma ładne włosy, i w ogóle jest fajna (jest taka sobie), ubaw po pachy. Zamykają wcześnie, nas oczywiście się boją, dziwni geje przebrani za laski w sari żegnają się z nami. Bardzo dziwne. Na koniec Hiszpan gasi papierosa w kminku, czy cokolwiek to jest, na czym przynieśli rachunek. Totalna masakra w mieście, do którego nie warto zaglądać.
Następnego dnia jedziemy lokalnym autobusem z Koalą do McLeod Ganj, siedziby Dalai Lamy na uchodźctwie. Rano słońce, wieczorem leje, i tak codziennie. 2 noce w hotelu, bierzemy 2 pokoje. Mam dosyć przebywania z kimś 24h na dobę. Potem freak’owaty Izraelita poznany w autobusie mówi nam, że bardzo tanio można spać w klasztorze na uboczu miasta z widokiem na dolinę porośniętą lasem. Przenosimy się tam – ja na ostatnią noc, Koala decyduje się zostać dłużej. Niesamowite miejsce, cisza, spokój, nocleg i 2 posiłki dziennie za 200 USD za miesiąc – kiedyś muszę tu wrócić na dłużej.
Następnego dnia wyruszam sam o 4tej rano do Amritsar. Święte miejsce Muzułmanów Sikhów. Golden Temple. Miasto nie ma dużo więcej do zaoferowania. Nawet nie ma gdzie zjeść porządnie, a hotele to nory. Choć przyjechałem tylko na 1 noc, to wybrzydzam – pokój musi mieć okno. Bez przekonania zwiedzam kompleks swiatynny. Wrażenie robi różnorodność kolorów strojów odwiedzających. I jeszcze strażnicy ze śmiesznymi halabardami i brodacze w białych szatach z zakrzywionymi nożami przy paskach.
Dziś uciekam stąd do New Delhi. Kończy się czas. Chcę jeszcze tylko zobaczyć Agrę (Taj Mahal!). Jaipur sobie odpuszczam – next time. Mam dosyć spania po 1 noc w hotelu i ciągłego pakowania/rozpakowywania.
posted in bullshit, in-polish, travel | country: india | trackback | no comments »
Sunday, August 26th, 2007
[21-8-2007, Kashmir, Srinagar, Needin Lake, houseboat Peony]
Dojechaliśmy do Kashmiru. Pierwsze wrażenie bardzo złe. 300 naciągaczy chce zabrać Ciebie niezobowiązująco i pokazać swój domek na wodzie na pobliskim jeziorze (z których słynny jest Kashmir). Same jeziora z autobusu wydają się być zarośnięte glonami. Za punkt honoru stawiamy sobie asertywność. Z autobusu w którym połowa to turyści (z czego 2/3 to Izraelici) wysiadamy ostatni dopiero na stacji docelowej. Pozostali turyści zostają porwani przez naganiaczy (sympatycznych, dobrze ubranych, z komórkami lepszymi niż moja – lesson learnt: nigdy nie ufaj Hindusowi, który ma lepszą komórkę niż ty). Tu po prostu biją się o turystów. Na stacji autobusowej znowu nas atakują. Bierzemy ich na przeczekanie, załatwiamy swoje sprawy a następnie wymaszerowujemy z postanowieniem najpierw wypicia herbaty, a potem lets see. Herbata z kolejnym naganiaczem, którym Koala wdaje się w dyskusje o życiu. To dla niego nowa lekcja asertywności, z której wychodzi obronną ręką na swój uprzejmy, śmiesznie stanowczy sposób. Uczymy się tego raju. “How much for a ride to Nagin Lake?” “120 ruppies.” “You must be crazy.” I śmiech. I następna rikshaw. Tak długo aż gościu mówi 60. My 50. On buja głową na boki cokolwiek to znaczy, a my wsiadamy interpretując to jako “whatever”. Wywozi nas co prawda w inne miejsce niż się spodziewaliśmy, ale ok. Jesteśmy nad brzegiem, są łodzie, możemy wybierać. Jest 5 naganiaczy trochę zaskoczonych faktem, że sami nagle pojawiliśmy się pod ich przed ich domami. “Sir, see my houseboat first” mówi Hindus, którego skóra na skutek jakiejś choroby przebarwiła się na kolor biały. “And then my, ok?” przekrzykują się. Wchodzimy na pierwszą barkę. Widzę i nie wierzę swoim oczom. Sufity wyłożone mozaikami z drewna, piękne kolonialne meble, kryszałopodobne żyrandole, chińskie wazy w rogach pokoju, moziężne popielniczki, poduszeczki na kanapę obszyte tym samym, ładnym materiałem co zasłony, tarasik na rufie z pięknym widokiem na jezioro. 2 sypialnie z łazienkami i wannami, jakieś 80 metrów kwadratowych. Koala nie może uwierzyć i ma zachwyt wypisany na twarzy. Ja lepiej radzę sobie z nieokazywaniem emocji. Wzdycham gdy siadamy w saloniku. Nie ma szans, że zaakceptujemy cenę. Rozmowa przyjemna, nieśpiesznie do sedna, właściciel błyszczy kulturą, klasą i obyciem, “so sir, how much would it be for a night for us? tell us the big number”, “you want double room, 2 meels per day?”, “yes, sounds good”, “then I can give you 300 ruppies each” (=2×7,5$) “and what if we take both rooms? I mean the whole boat for us”, “400 each”. Nie mogę uwierzyć. Ale zasada człowieka asertywnego brzmi, żeby nigdy nie brać pierwszej zaprezentowanej oferty. “No matter if we come back or not, Sir, I wanted to tell you that you have a really nice boat”. Kolejne nie robią żadnego wrażenia. Wszystkie są troszkę tańsze, niektóre mają telewizory, ale mozajek z drewna na suficie nic nie przebije (pewnie jakiś historyk sztuki albo pan Stefan z mieszkania Tomka znalazłby na to lepsze słowo niż mozaika :-) ). Wracamy. Powtarzamy szczegóły. Bierzemy całą łódkę! Dalsze szczegóły. O której kolacja, o której przysznic (bo muszą napalić drewnem), czy jesteśmy wegetarianami, co na kolację.
Spędzamy czas z właścicielem, na rufie, gawędząc. Idziemy do sklepu, napełniamy lodówkę napojami. Od czasu do czasu pojawia się duch-pomocnik Bashir. Nigdy nie puka. Jest jak część rodziny, służący, który robi swoje, nie widzi, czego nie powinien i stara się nie przeszkadzać. W moim świecie nie powinno być relacji pan-służący, ale w tym przypadku jest to bardziej przyjaciel, pomocna dłoń, friendly ghost. Dostajemy do podpisania dokumenty. Patrzyamy wstecz w księgach. W rubryce REMARKS ludzie z całego świata dziękują za gościnę, za cudowne chwile, załączają wesołe rysunki. Potem dalej tarasik, aż w końcu Bashir serwuje ogromną, pyszną kolację w stylu indyjskim. Wszystko jest idealnie. Nawet jak dla Koali (typ pedant-esteta). Wciąż nie możemy uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.
Późnym wieczorem w stanie upojenia na rufie naszego królewskiego houseboatu wymyśliliśmy z Koalą, że to nie może być prawdą, że it’s too good to be true, że prawda jest taka, że zginęliśmy na jednej z mijanych serpentyn i trafiliśmy do nieba. Pociągnęliśmy tę wizję dalej poprzez podliczenie statystyk kto z nami trafił do nieba (strasznie dużo Żydów i tylko kilku potencjalnych katolików), co każdy z nas wziął ze sobą (Szymon ma wszystko, od scyzoryka przez ipoda, 2 aparatów, aż po laptopa), aż do analizy otaczajączego świata (przepis na niebo – bierzesz Morskie Oko w Tatrach, rozciągasz, wrzucasz 1 mln Muzułmanów-cywilów i 100 tys. Hindu-żołnierzy z karabinami i kamizelkami kuloodpornymi. Generalnie ulice nieba przypominają atmosferę Iranu, język – Kashmiri także zbliżony do Farsi – perskiego). I że jak za 3 dni, tydzień, czy kiedyśtam zdecydujemy się wyjechać Bashir stanie nam na drodze, pokiwa palcem i powie “yyyy-yyyymm jeszcze nie zrozumieliście? Nie możecie stąd wyjechać. Wasze życie, jakie pamiętacie, już nie istnieje. Musicie tu zostać. Witam w niebie… Czy wiecie kim jestem?” Tak właśnie się czujemy. Albo jesteśmy w niebie, albo kryje się za tym jakiś przekręt. Ale o tym przekonamy się jutro.
Zasypiam w wielkim, rzeżbionym łóżku bardziej przerażony myślą, że naprawdę umarliśmy i naprawdę jesteśmy w niebie, niż obawą, że możemy być potencjalną ofiarą dalszego naciągania lub oszustwa.
posted in bullshit, in-polish, travel | country: india | trackback | 1 comment »
Sunday, August 26th, 2007
Amazing mountain pass from Leh to Kashmir. 480kms in 2 days (with an overnight stay in some shitty village). Avarage speed: 30kms per hour. Bumpy ride.
posted in bullshit, in-english, photos, travel | country: india | trackback | no comments »
Sunday, August 26th, 2007
[Leh, 20-08-2007]
AMS – Acute Mountain Sickness. Symptoms: headache, lethargy, dizziness, difficulty sleeping, and loss of appetite. Had all of them. Recovery usually takes a day or two. Three days and two nights in my case. Rested a lot, slept 12-16 hours per day, sweared like hell and got better. Lesson learnt: taking a flight to high altitude is not the best idea. Take a bus instead.
But the flight itself was so worth it. Delhi-Leh. Over snowy mountain tops and exciting landing (lowering down to the tops of hills surrounding Leh, then a narrow 180 degrees turn and a smooth touchdown – priceless). Koala was waiting for me at the airport.
Luckily Dalai Lama himself was visiting the around so luckily we’ve seen him (and took some pics). White skin got us straight to the VIP sector. Lots of luck.
After 3 days in Leh we are going to Kashmir.
posted in bullshit, in-english, photos, travel | country: india | trackback | 1 comment »
Saturday, August 25th, 2007
After days in Ladakh and some lazy time in Kashmir I am going south. Now I am in McLeod Ganj – the residence of Dalai Lama. Later Amritsar, Delhi, Jaipur, Agra. So few days left and so many places to visit.
I have some stories and pics, but have no patience to upload them using overpriced Internet. I will do that later.
Anyway… see you around.
posted in bullshit, in-english, travel | country: india | trackback | no comments »