Archive for 2009
Thursday, December 24th, 2009
[Cuenca, Ecuador]
W tym roku z miasta Cuenca w Ekwadorze, gdzie w wigilię Bożego Narodzenia na ulicach dzieją się rzeczy niesamowite. Konie obwieszone podarkami dla Jezusa, ciężarówki wyładowane aniołami, dzieci przebrane za postaci biblijne a także w tradycyjne stroje. No i samo Dzieciątko Jezus jako podróżnik. Tańce, radość, celebracja. Wzruszenie.
Wzruszenia i Wam życzę, wśród kolęd i opłatków, choinki i prezentów.
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: ecuador | trackback | no comments »
Sunday, December 20th, 2009
[Puerto Lopez, Ecuador]
3 dni w autobusach.
Na granicy w Desaguadero miedzy Boliwia i Peru kradna Jackowi maly plecak. Poszly sobie karty, obiektyw, prawo jazdy, dowod osobisty, ladowarka do iPhona, spiwor. Chwila nieuwagi i dalismy sie zrobic jak glupi gringo. W sumie wiecej klopotu niz realnych strat. Coz, lekcja nauczona, szczegolnie dla Jacka. Z okazji kradziezy zatrzymujemy sie na jedna noc w Puno i organizujemy sie (telefony do bankow, przelewy, cash na droge). Zegnamy sie z Jackiem.
Potem przez kilka godzin. W sam raz zeby zjesc lunch i posc na targowisko z ciuchami. Szok, zapomnalem jak to jest mieszkac w cywilizowanym kraju gdzie w jednym miejscu ma sie do wyboru 20000 modeli butow.
Jedna noc w Guayaquil, najwieksze miasto w Ekwadorze. Przyjezdzamy poznym wieczorem. Znajdujemy tani hostel, ktory zawzwyczaj chyba pelni role pokojow na godziny. Pierwszy zaprezentowany pokoj ma na scianie fotke baby w bikini, a smierdzi tak jakby ciala kotlowaly sie w nim jeszcze przed chwila. Bierzemy inny, z oknem. 10 USD za noc. No wlasnie, bo tu waluta jest dolar. Dziwnie mi z tym.
Potem trafiamy do Montañity w Ekwadorze, reklamowanej jako raj dla surferow. Jedna noc w domku, ale smierdzial dziwnie i byl wietrzny. Przenosimy sie do hotelu na koncu plazy. Z dala od tlumu gringo. Ceny jak w Europie.
Z Montañity uciekamy do Ayampe. Dziura na wybrzezu. Plaza kamienista, ogromna. Pod spozywczym pijaczki pija piwo. Juz lepiej.
Dzis wybralismy sie do Puerto Lopez. Miasteczko rybackie. W koncu porzadnie przypieka slonce. Robie zdjecia rybakom, zbieramy muszelki.
posted in bullshit, in-polish, travel | country: ecuador | trackback | no comments »
Friday, December 11th, 2009
[La Paz, Bolivia]
Wszystkie znaki na niebie i ziemii wskazują na to, że jutro wyruszę w podróż w kierunku Ekwadoru. Z poślizgiem spowodowanym oblanym i poprawianym przez Gabichę egzaminem (którego rezultatu wciąż nie jesteśmy pewni), bez planu i rezerwacji, nawet bez wybranego miejsca do którego mamy dotrzeć. Dla niej to pierwszy raz w ten sposób, dla mnie to pierwszy raz tak daleko i długo “z babeczką”. Bez laptopa i wielkiego aparatu. Relaks panie, relaks ma być. Wracam po nowym roku.
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | no comments »
Monday, December 7th, 2009
Tłum zaczął zbierać się przed Palacio de Gobierno w jednym z państw Ameryki Południowej. Coraz pewniejszym było, że wybory wygra dotychczasowy prezydent, wywodzący się z ludności indiańskiej, kumpel Chaveza i plantatorów koki. Co prawda 5 prowincji powiedziało prezydentowi “nie”, ale co tam, i tak dostał ponad 60% głosów, i także tyle miejsc w parlamencie, więc od teraz będzie miał władzę niemal absolutną… Tłum gęstniał z minuty na minutę… Błyskały flash’e, przejeżdżały jeepy z zagranicznymi obserwatorami…
A tymczasem w innej części La Paz… pewna rodzina, wraz z towarzyszącymi jej gośćmi, postanowili spędzić te popołudnie przygotowując huminty.
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | no comments »
Monday, December 7th, 2009
Skrzyżowały się moje drogi z Magdą i Przemkiem. Ciekawe doświadczenie, wirtualni znajomi, których ścieżkę śledzisz od wielu miesięcy nagle materializują się. I masz szansę porównąć autokreację z rzeczywistością, wirtualny charakter wyczytany spomiędzy tego co i jak chcą przekazać światu, kontra możliwość zasiedzenia przy jednym stole i zjedzenia kolacji w jednej z restauracji La Paz. Oczywiście Negrita też tam była.
Jak to jest wrócić do rutyny? Jak to jest znowu pracować?
Do rutyny? Każdy dzień jest nową przygodą. Pracować w firmie z 30 Boliwijczykami. Mieszkać z Niemką, jej chłopakiem Boliwijczykiem, Francuzką, Kolumbijczykiem. Chodzić z Gabichą na lunch’e do jej babci. Jestem daleko od rutyny.
Jak to jest mieszkać tutaj? Dlaczego nie na przykład w Azji? Jak bardzo można wtopić się w tę rzeczywistość? Przecież zawsze będziesz tu gringo.
Bo ja lubię Boliwię. Uwielbiam tę izolację od reszty świata (sprzyja temu położenie geograficzne). Uwielbiam, że zmiany tu zachodzą powoli. Że nie dotarł tu jeszcze ten bezwzględny kapitalizm. Że na ulicach widzisz co chwilę ludzi w tradycyjnych strojach, którzy nie chcą zamienić ich na najki i levisy. Że kraj jest tak bardzo wewnętrznie zróżnicowany kulturowo. Że każdy region, ba, niemal każda wioska, to inne stroje. Że języki Aymara i Keczua są wciąż silne. A ja w tym wszystkim jestem tylko “another kind of different”. I nikt nie zwraca na mnie jakoś szczególnie uwagi, nie gapi się, nie zaczepia. Dla wielu ludzi z miasta jestem porównywalnie egzotyczny jak cholity w kapeluszach i spódnicach. Dla cholit jestem porównywalnie egzotyczny jak dzieciaki z miasta w modnych ciuchach. Bo tu to wszystko się przeplata i przenika.
Zacząłem wakacje. Życzyłem wesołych świąt i szczęśliwego nowego roku. Ustawiłem out-of-office. I wyszedłem ze świadomością, że wracam dopiero za miesiąc. Niebywałe uczucie.
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | no comments »
Wednesday, December 2nd, 2009
O tym, że uważam, że Boliwia wymiata wiedzą wszyscy. Ale są dwie sprawy, które doprowadzają mnie do szału.
Pierwsza sprawa, to “un ratito”, czyli “momencik”. Normą jest tutaj, że na każdym kroku ktoś chce byś na coś poczekał. Na posiłek, na rachunek, na początek spotkania. Przy tym zwykle osoba, która każe ci czekać (na przykład kelner) nie wygląda na zbytnio zajętą, ba, wręcz pomoc tobie należy do jego obowiązków. A tu klops, proszę czekać. Wkurza mnie to niemiłosiernie. Wiem, wiem, inna kultura, muszę być tolerancyjny, ale nie, nie dam rady… Już zmieniłem pralnię po tym jak 3 razy musiałem czekać un ratito, bo moje koszule nie były uprasowane, gdy chciałem je odebrać. A moja nauczycielka hiszpańskiego też zgarnęła opierdziel, gdy raz nie była gotowa do zaczęcia lekcji (a ja jak głupek pędziłem z pracy). A najbardziej, to juz mnie wkurza jak muszę czekać na resztę w restauracji. Przecież reszty się nie gotuje.
Druga sprawa to “no hay cambio”, czyli “nie mam drobnych”. Na przykład chcieliśmy kupić kwiatek na święto zmarłych za 2 boliwiaki, a mieliśmy tylko banknot 10 boliwiaków (=1 euro). I chyba ze dwie baby nas przegoniły, bo “no hay cambio”. I to nie przepraszają wcale w sposób uprzejmy, że nie mają. Bo to ty masz mieć drobne jak chcesz coś kupić, a nie sprzedawca.
A poza tym jest zajebiście.
Przyjechał Jacek z walizką, więć w końcu mam trochę ciuchów. Kupiłem sobie trampki, zajebiście po 9 miesiącach założyć jakieś inne buty. Pierwszą noc spędziłem opowiadając Jackowi o swoich przygodach z Boliwii (zwłaszcza tych nieblogowych :) ) i stwierdziłem, że miałem tak bardzo dużo szczęścia, poznałem niesamowitych ludzi, robiłem zajebiste rzeczy i przeżyłem piękne chwile. I że w gruncie rzeczy, to jestem zajebiście szczęśliwy. A ta przygoda wciąż trwa.
W weekend mają być wybory. Podobno na dzień wyborów wszytko ma stanąć. Nie będzie można kupić alkoholu, stanie transport publiczny. Ludzie mają iść tylko do lokali wyborczych i do domu. Zgromadzenia mają być nielegalne. Dlatego na ten dzień zaplanowaliśmy imprezę u Gabichy w domu i spanie po kątach. A wybory pokażą, jak szybko Boliwia będzie zmierzać w stronę socjalizmu w wydaniu wenezuelskim. Wygląda na to, że szybko. A dla mnie od piątku zaczyna się znowu miesiąc wakacji (kraj i tak ma stanąć po wyborach).
A poza tym nie mam czasu na facebooka nawet (i wciąż nie mam internetu w domu, a kradziony wifi wyłączyli). A zdjęcia i bloga zaniedbuje (co nie znaczy, że nie robię).
Kiełkują pomysły,
posted in bullshit, in-polish, travel | country: bolivia | trackback | no comments »
Wednesday, November 25th, 2009
Natchnienia brak. Praca, Gabicha, mieszkanie, lekcje hiszpańskiego, to głównie pochłania mój czas. Nie pozwalam sobie zgubić siebie w tym wszystkim. Powoli się organizuję. Znowu śpię w pościeli. Nie chcę być nigdzie bardziej niż tu i teraz. Czasem trochę tęsknię. A dziś prawdopodobnie doleci Jacek z walizką. Oj czuję, że ostro będzie… Byle do wakacji (jeszcze 2 tyg!).
A tymczasem Pasikonik znów przemówił. Jako, że jakośtam to mnie dotyczy, to linkuję.
posted in bullshit, in-polish, travel | country: bolivia | trackback | no comments »
Sunday, November 22nd, 2009
[Copacabana, Bolivia]
Na Wszystkich Świętych (Todos Santos) wybraliśmy się do Capacabany. Dla mnie to już kolejny raz, bo z Karimem, bo przejazdem z Peru. Ale pierwszy raz z Gabichą. Tym razem też z Marine (mą francuską współlokatorką) i z Caro (świeżo przyjezdną Niemką). Zakwaterowaliśmy się ponownie w moim małym raju, hostelu z sercem.
Copacabana jest miejscem kultu, to tutaj w katedrze znajduje się Dziewica z Copacabany, Patronka Boliwii. Taka mała Częstochowa. To tutaj m.in. przyjeżdża się chrzcić samochody, tu przyjeżdża się prosić o uzdrowienia i łaski. Bliskość Jeziora Titikaka, Wyspy Słońca, ludności Aymara; atrakcja turystyczna, ale wciąż miejsce pełne magii, energii, wierzeń.
Jak zawsze w Boliwii katolickie tradycje silnie przfiltrowane są przez lokalne spiritualne wierzenia. I tak pierwszego listopada w południe święci zstępują z innego świata i naprawdę przebywają wśród żywych. A żywi przygotowują się na tę wizytę. Przygotowuje się stoły z ulubionymi potrawami zmarłych, ich osobistymi rzeczami, epitafiami, kwiatami, owocami, wypiekami.
Domy gdzie czeka się na zmarłych tego dnia mają otwarte drzwi, a nad nimi czarną kokardę/motyla. Bo tu takie sytuacje dzieli się z innymi, często nieznajomymi. Przychodzą ludzie, modlą się za dusze cudzych zmarłych. Chłopaki w dresach i z gitarą przychodzą i śpiewają zmarłym pieśni. Cudza modlitwa jest traktowana jako dar, jako coś wyjątkowego; w zamian rodzina oferuje wypieki, owoce.
Oczywiście wystarczyła chwila i także my postajemy zaproszeni do jednego z domów. Rozmawiamy z rodziną, spędzamy razem pół godziny. Powaga, ale i radość. Spędzamy miły czas z rodziną i jej zmarłymi. Bo to nie jest mechanicznie powtarzana co roku tradycja. Tu naprawdę wierzy się w obecność zmarłych na ziemii tego dnia. Dlatego tyle serca wkłada się w gotowanie ulubionych posiłków, przygotowanie wypieków dla tych, co ofiarują swą modlitwę.
Wróciliśmy do hostelu. Libertad (osoba, która zarządza tym małym rajem i dba o każdy mały szczegół tego miejsca) również przygotowała prosty stół dla swojego taty. Dziewczyny gotują curry z warzywami i ryżem. Zapraszamy Liberdad. Przygotowujemy też talerz dla taty. I tak pięknie spędzamy wieczór w Święto Zmarłych gdzieś za miastem tuż nad brzegiem Jeziora Titikaka; nasza czwórka, Libertad i jej tata.
cdn
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | no comments »
Saturday, November 14th, 2009
[La Paz, Bolivia]
No to mam za sobą pierwsze półtora tygodnia w nowej pracy.
Pierwsza przelana krew w walce o dobro podwładnych, kiedy to usłyszałem, że “you should learn about this business first”, czyli zakamuflowane w korporacyjny slangu “fuck off”. Piłeczka odbita, w końcu nie nowe mi są takie przepychanki. No ale co tam, to przecież tylko, znaczenie terytorium, na szczęście nie potrzebuję desperacko tej roboty (wręcz dostałem ją za wcześnie), więc lepiej na początku zaakcentować, że nie będę tylko małpką wykonującą polecenia “bardziej doświadczonych kolegów”. Gościu pieprzył coś o “disrespect”, podobno to kultura pracy taka, ale co tam, ja jestem gringo przyzwyczajony do ostrych korporacyjnych przepychanek, toż to przecież była lajtowa dyskusja, a on mi takie działo wytoczył. Także pierwsze decyzje, które wziąłem na siebie bez uzgadniania z szefem, który 50% czasu spędza w tej drugiej Ameryce.
Ogólnie jest śmiesznie. Jedyny gringo full-time i dwudziestu kilku Boliwijczyków. I firemka, która nie obnosi się z faktem, że jest w Boliwii. Dlatego telefon na moim biurku ma przypisany boliwijski i północnoamerykański numer telefonu. Póki co mój team jest 3-osobowy. Wszyscy starsi, jeden nawiedzony opensource’ową północno-amerykanin, przeciwnik globalizacji software’u, które w czasie wolnym tłumaczy programy na indiańskie języki quechua i aymará, sympatyczna Boliwijka i Boliwijczyk ściemniacz, który na razie trochę trzęsie dupą jak mu coś zlecam, a trochę ściemnia i próbuje przekładać zadania na 10 min roboty na za tydzień. Wszyscy starsi ode mnie. A i do tego ten ostatni po angielsku nie habla. Więc jest śmiesznie.
Do tego 2,5 godzinna przerwa na lunch. Pierwsza reakcja, że co, po co. Okazuje się, że ludzie wracają do domów, żeby mieć lunch z rodzinami. Ot, więc podłoże kulturowe. Więc i ja się zorganizowałem i przerwie uczęszczam na hiszpański. A potem nawet jeszcze zdążę do domu (walking distance), żeby puścić bąka albo zagrać w mafię na facebooku.
Pierwsze biurowe urodziny celebrowane salteńami i coca-colą na których odśpiewałem sto lat po polsku. Poza tym wysłuchałem mów solenizantów, jakimi to zajebistymi amigos jesteśmy a nawet rodziną. “Dopóki ktoś inny nie zapłaci nam lepiej” dodał w myślach mój zepsuty, kapitalistyczny, szyderczy umysł. Poza tym ziomale z pracy nauczyli się mówić “cześć”, czym sprawiają mi dużo radości.
Pierwszy biurowy szok kulturowy – oni nie używają A4 w drukarkach! Używają “letter” , który jest trochę krótszy i trochę szerszy.
Poza tym za 1,5 tygodnia wpada w odwiedziny pierwszy gość. Jacek przywiezie mi walizkę z Polski wypakowaną moimi zabawkami. Więc zacząłem akcję logistyczną i zdalne pakowanie. Więc rodzina zrobiła mi zdjęcia ciuchów z szafy, cobym sobie wybrał. Trochę jak online-shopping w lupeksie. Przynajmniej Gabicha nie będzie już mnie opieprzać, że mam tylko jedną parę jeansów. Halo, halo, ja tu pierwotnie przyjechałem na wakacje a nie do pracy, remember?
A tona zdjęć z wakacji wciąż czeka na obrobienie, poco a poco, cierpliwości. Tym bardziej, że chcę zacząć jeszcze jeden projekt nie fotograficzny (fotograficzny z resztą też).
Poza tym wykorzystałem, że rodzice G pojechali do Stanów na wakacje i sprowadziłem sobie nowy gadżet celem uczczenia nowej pracy i powrotu do konsumpcjonistycznego świata.
Poza tym grudzień będzie dla mnie miesiącem wakacji. Jeden miesiąc urlopu bezpłatnego, ohhhh yeaaaaah! Gdzie by tu pojechać?
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | Comments Off on pierwsza przelana krew i druga para jeansów
Saturday, November 7th, 2009
[La Paz, Bolivia]
Zawirował świat od kiedy wypowiedziałem na głos życzenie, że mógłbym mieszkać w La Paz. Niczym mantra rzucona na wiatr, słowa, które mają moc sprawczą, pchnięte zostały dyskretne trybiki machiny świata.
Już kilka dni później siedziałem z Gabichą na krawężniku w środku nocy na jednej z ulic La Paz czekając na taksówkę. I zaczęła się nasza magia…
Potem było 6 tygodni w Peru, wyprawa do Amazonii i coraz silniejsze przeświadczenie, że czas już wracać, małe zawirowania losu, i gdy już nadszedł czas, to nie mogłem dłużej czekać, wsiadłem w samolot i poleciałem do Limy, a potem już zaraz szybko kolejne autobusy w kierunku La Paz. I smsy słane z trasy, że już wracam, że już niedługo…
A potem mieszkanie… Sama przyszła okazja, żeby wprowadzić się na 17ste piętro na Manhatanie w La Paz. I zamieszkałem w tym hiszpańsko-języcznym mieszkaniu wraz z Niemką, Francuzką i Kolumbijczykiem. I z widokiem na świętą górę Illimani.
Czekając na Gabichę w gabinecie lekarskim znalazłem gazetę z jednym tylko ogłoszeniem o pracę po angielsku. Zapisałem zamieszczony adres email.
Znajomi mieli ślub, więc pierwszy raz w życiu uszyłem sobie garnitur. Gdy ten był gotowy dostałem telefon z zaproszeniem na rozmowę.
Poszedłem na rozmowę o pracę. Okazało się, że firma potrzebuje właśnie kogoś takiego jak ja. I tak zostałem managerem w Boliwii. :)
Nazywaj to jak chcesz, szczęściem, przypadkiem, losem, przeznaczeniem, karmą. A to przecież przygód dopiero początek.
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | no comments »
Thursday, October 29th, 2009
[La Paz, Bolivia]
To nie jest blog o podróżowaniu.
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | no comments »
Thursday, October 29th, 2009
[La Paz, Bolivia]
…czyli totalna dezorganizacja.
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | no comments »
Friday, October 23rd, 2009
[La Paz – Coroico, Bolivia]
Na początku października, po powrocie z Peru, Gabicha zabrała mnie ze sobą w podróż służbową do prowincji Las Yungas. Później opowiem dokładnie, co, jak i po co. A na razie pokażę zdjęcia z jazdy jeepem po sławnej The Death Road. Droga ta łączy La Paz z Coroico i dalej z Las Yungas (czyli suche góry z tropikalnymi dolinami). Spadło z niej kilka ciężarówek i autobusów. Przyznam się, że wieloma górskimi drogami już jechałem i jakoś się specjalnie nie bałem.
Dziś droga nie jest już za bardzo używana, bo wybudowano wielkim nakładem kosztów i z dużym uszczerbkiem dla ekologii nową, bezpieczną drogę. Stara droga jest zaś używana jako atrakcja turystyczna dla gringo. Na rowerze można zjechać The Death Road za kilka stówek i dostać koszulkę, że się przeżyło The Death Road. Ja zdecydowałem, że te kilka stówek wolę wydać w inny sposób (na przykład na weekend z Gabichą w Coroico) i na rowerze nie zjechałem. Zjechałem za to służbowym jeepem i też było fajnie.
a tymczasem w La Paz
Widzieliście Into the Wild? Jest tam taka scena, jak Aleksander mieszkając już w Magicznym Autobusie przekracza krytyczny limit ryżu, a potem robi kolejne dziurki w pasku, żeby mu spodnie nie spadały. Tak się mniej wiecej teraz czuję. Niby ryżu jeszcze zostało jeszcze na trochę, ale już coraz bardziej ciąży mi w myślach pytanie co dalej.
Plan jest taki, żeby osiedlić się w Boliwii. Bo jak dla mnie, to ten kraj na maksa wymiata. Kulturowo, tym swoim niskim, pierwotnym stopniem zorganizowania, serdecznością ludzi, tym, że todo es posible, nada es seguro. Poza tym życie jest tanie i za małe pieniądze można tu zajebiście żyć. Wszystko pięknie, tylko jak zarobić te “małe pieniądze”? Po początkowym hura-optymiźmie coraz bardziej do mnie dociera, że to nie będzie takie proste. Więc czasem mi się włącza panika.
Ale. Chcę takiego doświadczenia. Chcę nauczyć się porządnie hiszpańskiego, a jedynym sposobem na to jest pomieszkanie w innym kraju. Chcę dać temu szansę. Więc uruchamiam kontakty, powoli realizuję pomysły, które byćmoże przyniosą mi jakiś dochód. Wiem, że takiego doświadczenia i takich możliwości jak teraz mogę już w życiu nie mieć. I nie chcę zostawiać tego za sobą nie dając temu nawet szansy. A okazja, żeby zacząć nowe coś właśnie w La Paz sama przyszła. I mam tu ogromne wsparcie. Niedługo wprowadzam się do niesamowitego mieszkania z zajebistymi ludźmi. A Gabicha pomaga, dba i ciągnie ku górze. A ja dwie ręce i rozumek mam, cośtam umiem, czas to wykorzystać, czas nauczyć się czegoś nowego.
Wiem też, że w Warszawie, czy jakiejś Brukseli, też bym się tak stresował organizując sobie na nowo życie. Taki lifestyle sobie wybrałem, taka cena za utratę ciepłej posadki. Nie żałuję, dalej ryzykuję, póki co idzie mi przecież dobrze.
Na razie zaciskam pasa i robię co mogę. I pomaga wiara, że wszystko co się dzieje ma swą przyczynę i będzie miało w ostateczności pozytywny skutek, i że droga, którą idę jest najlepszą z możliwych.
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | no comments »
Thursday, October 22nd, 2009
[Desaguadero-Puno, Perú]
posted in photos, travel | country: perú | trackback | no comments »
Wednesday, October 21st, 2009
[Isla del Sol, Titikaka, Bolivia]
Ciąg dalszy przygód z wyprawy na Wyspę Słońca.
Kolejne dwa dni upłynęły nam na spacerach po wyspie. Miejscowi nieźle się zorganizowali jeśli chodzi o turystykę. Zbudowali m.in. autostradę północ-południe i ustawili budki, gdzie pobierane są opłaty za korzystanie. Autostrada jest oczywiście piesza, bo na wyspie nie ma samochodów ani motocykli. Jednak prawdziwy geniusz mieszkańców polega na tym, że ta turystyczna autostrada łączy turystyczną wioskę na południu wyspy (tam zatrzymuje się 90% przybywających gringo) z ruinami na północy (tam gringo się udają), omijając małe wioski na wybrzeżach wyspy. Ba, wiosek tych nawet z autostrady nie widać.
Na szczęście my z Karimem lubimy chodzić swoimi ścieżkami, więc dotarliśmy też do tych wiosek mniejszych, gdzie rybacy wracają z połowów, gdzie dziewczynki w kolorowych spódnicach (takich jak ich mamy) chodzą do szkoły.
Obserwujemy jak przypływają wyładowane kamieniami łodzie. Mieszkańcy wioski biorą się za rozładunek małych i wielkich głazów. Pomagają wszyscy, młodzi i starzy. Głazy mają być przeznaczone na budowę gimnazjum. Bo tak to tutaj działa, ludzie pracują jeden dzień w tygodniu na rzecz społeczności. Nie ma podatków, marnotrawiącego kasę rządu, są małe społeczności i praca dla wspólnego dobra.
Na jednym ze wzgórz na ktoś ułożył z kamieni napis “Gracias Dios!”. Bo tak czujesz się będąc gościem w tym pięknym, magicznym miejscu. Trochę bliżej raju, trochę bliżej nieba.
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | no comments »
Tuesday, October 20th, 2009
[La Paz, Bolivia]
Protesty górników z Cerro Negro w centrum La Paz, 19-10-2009. Więcej informacji tutaj. Cóż, za ironia losu, że ten “zły” nazywa się “Killman”.
Jak to się dzieje, że mimo, że pracujecie pod ziemią 12h dziennie, to tyle w was radości, optymizmu, uśmiechu.
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | no comments »
Monday, October 19th, 2009
[La Paz, Bolivia]
posted in in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | no comments »
Sunday, October 18th, 2009
Ostatnio doszło do mnie, że jednak tęsknię.
Tęsknię za koncertem Kultu, Pidżamy albo nawet T.Love’u. Za tłumem śpiewającym te proste piosenki, które jednak tyle znaczą.
Tęsknię za Świętami, których może nie spędzę w domu. Za dziadkiem w starym garniturze, dziećmi coraz większymi co roku. Za magiczną pasterką, na którą się idzie przez śnieg i mróz.
Tęsknię za Empikiem pełnym książek, gdzie można spędzić godzinę, żeby sobie czegoś poszukać albo nawet bez chęci kupienia, pobyć wsród tej magicznej siły takiej ilości książek.
Tęsknię za Jesionową, gdzie zawsze było tyle ciepła. Za pokręcaniem kaloryferów w zimie i dogrzewaniem się piecykami olejowymi, a wszystko po to, by ta stara kamiennica ogrzała stale zmieniającą się paczkę wesołych domowników. I za misiem na pięterku.
Tęsknię za znajomymi, wszystkimi, ale tymi z Polski jakoś bardziej. Za szalonymi akcjami w SKMkach, ZTMie, metrze. Bo każda z nimi wyprawa na miasto zawsze była przygodą pomimo szarych domów wokół i pogody do bani.
Tęsknię za dziećmi znajomych, które szybko rosną, a których ja nawet nie miałem okazji zobaczyć. Tęsknię za żonami kolegów w ciąży, to musi być piękne co przeżywacie, a ja nawet tego nie widzę.
Tęsknię za trawą, taką Polską, na której na Polach Mokotowskich można latem usiąść. Bo taka trawa to naprawdę rzadkość, mówię wam, byłem na świecie i takiej trawy to tam nie mają.
Tęsknię za bulwarem, Kamienną Górą, za tym miejscem na betonowym końcu Skweru Kościuszki (chyba nie ma młodego gdynianina, który się tam nie całował), za Kontrastem. Za plażą latem i piwkiem kupionym na Świętojańskiej. I piaskiem i swetrem zakładanym po zachodzie słońca. Za wypadami na imprezki do Sopotu albo nawet czasem do Gdańska.
Ale na szczęście.
Mogę posłuchać sobie Kultu, Pidżamy albo nawet T.Love’u przechadzając się wśród niesamowitych, pełnych bałaganu ulic La Paz.
Mogę obejrzeć sobie na laptopie Misia, Seksmisję, Rejs albo Hydrozagadkę.
Mogę pójść na koncert reggae po hiszpańsku, gdzie wokalista mówi “joł, joł, Santa Cruz, joł, joł, Bolivia”. I jest pięknie i jest śmiesznie, a ona tańczy obok.
Mogę pójść do sklepu do Seńory uśmiechniętej, która zawsze sympatycznie wita mnie “Hola joven!!!” i kupić te 4 albo 8 ulubionych cukierków i wodę dużą, niegazowaną.
Mogę pójść na rynek rano, kupić chleb, awokado (zamiast masła), ser, 3 pomidory i 3 chlebo-bułki. Przy okazji przysiąść się obok jakiejś baby w kapeluszu przy stoisku z sokami i zamówić “platano” albo “papaya con leche”.
Albo zamiast na rynek, to na salteńie, czyli na wypiekane pierożki wypełnione gęstą mięsną zupą. Pyszne na śniadanie. A ja zamawiam to z kawą z mlekiem, choć nie pasuje tu nikomu kawa do mięsa. Ale dla mnie to śniadanie, a jak śniadanie, to kawa, no nie?
Mogę pójść w weekend na lunch do włoskiej restauracji, na chwilę przenieść się smakowo do bardziej cywilizowanego świata.
Mogę napisać do Ciebie długiego maila. A potem iść do kafejki i go wysłać. To prawie jak list napisać i iść na pocztę wysłać. Tak się wtedy czuję. A jak dostanę odpowiedź. Tak pięknie się wtedy do Ciebie uśmiecham.
Mogę pojechać do Ciebie do domu na skarpie, gdzie widok z Twojego okna tak piękny na nocne La Paz. I tyle emocji… I film albo House’a albo How I Met Your Mother obejrzeć z angielskimi napisami na telewizorze na górze, gdzie rodzice i brat po schodach łażą.
Mogę wyskoczyć w weekend do Coroico, w 3 godziny krętą górską drogą zjechać do klimatu tropikalnego, gdzie soczysta zieleń i zawsze lato, nawet w środku zimy.
Mogę zatrzymać muzykę, zamknąć laptopa, założyć drugi polar, zamknąć drzwi na kłódkę i pójść schodami na dach hostelu, tam gdzie suszy się pranie i tam skąd widoki piękne na nocne La Paz.
I mogę pomarzyć o Tobie.
posted in bullshit, in-polish, travel | country: bolivia, poland | trackback | no comments »
Friday, October 16th, 2009
…czyli ćwiczenia z prób odwzorowania kolorów z plików RAW.
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | no comments »
Thursday, October 15th, 2009
[Isla del Sol, Titikaka, Bolivia]
Tak zaczęła się wyprawa na Wyspę Słońca. Wsiadłem na łódkę o 13stej w Copacabanie. Zaraz, zaraz. Coś tu nie gra. Gringos. Ostatni raz tylu gringos na raz w jednym pojeździe mechanicznym widziałem chyba w turystycznym (żydowskim) autokarze mknącym przez pustkowia Patagonii w Argentynie. Na szczęście już po chwili zostaliśmy z Karimem przesadzeni do Business Klasy (zostaliśmy wyłonieni w drodze konkursu “która para pierwsza się zgłosi na hasło “dos personas en frente””). Do Biznes Klasy, czyli za barierki wprost na nadbudówkę łodzi. Zaraz też dosiadł się Argentyńczyk w wyczesanym kapelusiku wraz z kolegą. Argentyńczyk jako bagaż podręczny przyniósł siateczkę, która jak się potem okazało wypełniona była słodkim popcornem. Następnie Argentyńczycy zajęli się przygotowaniem i konsumpcją dżointa budząc zazdrość/uśmiech/brak reakcji/oburzenie/zdziwienie pasażerów Klasy Economy. Ale to przecież Boliwia, tu wolno wszystko. Zwłaszcza jak się pływa Business Klasą.
Podróż w biznes klasie umilał nam steward. Pracuje na łodzi od 5 lat. Ma kuzyna w Miami (Estados Unidos), ale w sumie to lubi pracować na tej łódce. Ale jeśli coś, to już lepiej do NY. Bardziej kosmopolitańskie miasto podobno. Poza tym mówi, że wie gdzie w okolicy hoduje się całkiem spore ilości marihuany. Niestety miał dla nas tylko chwilkę wprost proporcjonalną do czasu wypalenia fajeczki, więc więcej historii nie opowiedział.
A jak steward sobie poszedł, to już w końcu moglismy oddać się kontemplacji widoków i konsumpcji słodkiego popcornu.
Mogliśmy też z daleka zobaczyć flagowe osiągnięcie Boliwijskiego Urzędu Elektryfikacji Wysp, Wsi i Miasteczek – zelektryfikowaną wyspę o populacji ZERO mieszkańców.
Na szczęście ten przytłaczający tłum gringosów z łódki naszej (a także dwóch innych) po dotarciu na wyspę rozpierzchł się wśród lepszych i gorszych miejsc noclegowych na wyspie. Można było trochę odetchnąć rozkoszując się widokiem zielonych zboczy, gdzie co jakiś czas chata, taka z turystami, czy też po prostu z jakąś uprawiającą marchewki babulą. A w oddali niczym Indianie przyczajeni z łukami za krzakiem porzeczek spoglądały na nas godnie zaśnieżone szczyty Kordyliery Real.
Potem przyszła zwyczajowo pora konsumpcji. Na Wyspie del Sol wiele jest lokali serwujących między innymi “truczę”. Miejsca w tych lepszych należy rezerwować z dwumiesięcznym wyprzedzeniem (patrz zdjęcie poniżej)…
…a nawet 5-miesięcznym jeśli chce się stolik w cieniu drzewa.
Ponieważ nie mieliśmy rezerwacji, to udaliśmy się do tańszego miejsca, nie wymienionego w przewodniku Lonely Planet. W restauracji tej były tylko 3 stoliki: jedynka – w cieniu drzewa, dwójka – z parasolem, oraz nasza “ósemka”, bez niczego, tzw. “goła”.
Jednak widoki z “ósemki” były również niesamowite, a słoneczko świeciło godnie. A na pizzę i “truczę” czekaliśmy 1,5h. Ale jak już przyszły, to były wyśmienite.
A potem główną aleją, mijając piękne, pnące się w górę hostele, udaliśmy się już na spoczynek do naszej seńory, do naszego hospedaje.
I tak minął nam kolejny Boży dzień.
(c.d.n.)
PS. Komentarze chwilowo wróciły do łask Jaśnie Pana. Co nie znaczy, że nie są moderowane. SERDECZNIE ZAPRASZAM!
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | 16 comments »
Wednesday, October 14th, 2009
[Copacabana, Jezioro Titikaka, Bolivia]
(2009-08-12)
Jezioro Titikaka dla Indian Aymara było i jest miejscem magicznym. To tutaj miały narodzić się Słońce i Księżyc (dlatego na jeziorze są wyspy, które zowią się: Isla del Sol i Isla de la Luna). Do dziś jest ono miejscem wyjątkowym. Jak to zwykle bywa “pogańskie” wierzenia funkcjonują do dziś, tylko zostały wymieszane z chrześcijańskimi. Dlatego, gdy ktoś kupi nowy samochód, to przyjeżdża z rodziną i znajomymi, żeby ochrzcić go na brzegu jeziora. Samochód, niczym solenizanta, ubiera się w kwiaty, bo to w końcu jego dzień. Bo tu wierzy się, że rzeczy martwe, również mają swój charakter, swoją duszę. I kto wie co mogłoby się przytrafić, gdyby nie ochrzciło się nowego samochodu. A jak chrzest, to i piwko.
A na drugim zdjęciu figurka Matki Boskiej na spacerze z okazji jednej z wielu okazji. Spacer ten również jest dobrą okazją, żeby napić się piwka. To jedno z ostatnich zdjęć z moimi różowymi okularami, które zginęły gdzieś w otchłani Jeziora Titikaka. Podejrzewam, że to sprawka pewnej czarownicy z La Paz, która za tymi okularami nie przepadała, bo uważała, że są obciachowe. Cóż, długą drogę przebyły ze mną z Uyuni aż do Jeziora Titikaka. Wiele przygód, wiele uśmiechniętych spojrzeń, wiele przełamanych barier. Zdecydowanie były to magiczne szkiełka. Widocznie tak miało być. :)
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | 1 comment »
Tuesday, October 13th, 2009
[Copacabana, Titikaka, Bolivia]
2009-08-12
“Ktoś” przygotował dla mnie pokój, który pachnie. “Ktoś” przygotował mi posiłek, który pachnie. Żeby go zrobić musiała zabrać ciepłe jaja kurom i zerwać sałatę. Najlepszy hostel w Copacabanie. Trochę daleko, 4 kilometry od miasta. Ale widoki, niepowtarzalne. Na uboczu rosnącej wszech i wobec komercji. Szukajcie a znajdziecie. Zwie się Sol y Luna.
Cały wieczór po hiszpańsku. Z Karimem, Algierczykiem z Francji, odkryliśmy to miejsce. Zapytaliśmy, poszliśmy, zaryzykowaliśmy i trafiliśmy do małego raju. Gdzie jedzenie dla psów gotuje się w wielkim garze na ognisku tuż przy brzegu jeziora Titikaka.
Prowadzi mnie dobra karma.
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | 1 comment »
Sunday, October 11th, 2009
Hej,
Trafilem na Twoj blog dzisiaj. Wiele mnie ciekawi, o wiele moglbym pytac, ale teraz interesuje mnie jedno. Napisales gdzies, bedac w Polsce, ze widziales film “Przyjezdza Orkiestra” i on pokazuje to, co w podrozowaniu tak bardzo Cie wciaga. Czy mozesz mi powiedziec, czym jest “TO” wlasnie dla Ciebie?
Pozdro,
Marcin
###
Marcinie,
Dziękuję za maila. Z grubej rury uderzyłeś. Zamiast pytać o bagaż, aparat, czy koszty, Ty pytasz mnie o SENS, pytasz PO CO? Czym jest TO, co sprawia, że warto podróżować. Postaram Ci się na to pytanie odpowiedzieć.
Nazywam to “zderzeniami światów”.
Film (“Przyjeżdża Orkiestra”) doskonale to ukazuje. Orkiestra złożona z egipskich policjantów ląduje na obcej ziemii. Żeby było ciekawie, są to Arabowie na Izraelskiej ziemii. Ubrani w śmieszne oficjalne, niebieskie mundury. Nikt na nich nie czeka, muszą radzić sobie sami. Wszyscy są przerażeni. Banda młodych i starych mężczyzn, każdy o swoim charakterze, historii, każdy z nich jest w orkiestrze z zupełnie innych, swoich powodów. Odpowiedzialny starszy stopniem oficer decyduje: jedziemy sami, mamy przecież zagrać koncert, tam przecież na nas czekają. I jadą, mylą im się miasta, lądują na jakimś zadupiu, mącąc codzienność tego miejsca. Wszystko jest inne od tego co znają, jedzenie, domy, klimat, język, kultura, zachowania. I tu zaczyna się jazda. Nie ma hotelu, wszyscy patrzą na nich jak na dziwaków/przebierańców. I zaczynają się te małe kroczki, wąchanie się, zbliżanie, znajdowanie wspólnych płaszczyzn porozumienia. A w końcu lądują w mieszkaniach prywatnych, na kanapach i każdy z nich przeżywa inną przygodę. Młodzi idą na imprezę i próbują znaleźć sobie “prostą miłość”, dziewczynę na noc. Starszy oficer otwiera się przed piękną właścicielką restauracji, rozmawiają o życiu, rodzinie, swoich przejściach i w końcu też mają swoją małą historię. Albo zderzenia z absurdem, jak scena z czekaniem przy budce telefonicznej, coś co w innej społeczności jest normą dla przyjezdnego jest czystą abstrakcją. I potem scena wyjazdu. Już nie są sobie tak obcy jak wcześniej. Z dziwaków i przebierańców stają się ludźmi, którzy przez moment dzielili jakąś historię. Poczuli “porozumienie dusz”. I grają na koniec swoją melodię. Choć nie po to przyjechali przecież, żeby zagrać przed właścicielką małej restauracji i lokalnymi bezrobotnymi pijaczkami. Jednak dla nich ważne jest, żeby podzielić się z nimi swą muzyką. A i “słuchacze” dorośli już, by tej muzyki wysłuchać. Piękne symboliczne zakończenie wyjątkowej przygody, którą razem przeżyli.
Film jest bardzo dobry. Doskonale uchwycone zostały te małe szczegóły, który jednak przecież bardzo definiują kim jesteśmy i skąd przychodzimy. Małe różnice zachowań, nawyków, szczegóły, jak na przykład, to ile Egipcjanie palą fajek, to jak pozornie twarda i szorstka jest izraelska kobieta. A potem to wszystko się zaciera i przestaje dziwić.
Więc czym jest dla mnie podróżowanie? Jest pasją. Godzinami mogę patrzeć się na zmieniające się za oknem widoki. Uwielbiam wysiadać na obcych dworcach nie wiedząc, co przydarzy mi się w tym obcym mieście. Lubię włóczyć się bez celu ulicami, kojarząc tylko mniej-więcej strony świata i na czuja wchodzić w coraz ciaśniejsze uliczki. Lubię wybierać jedzenie nie mając pojęcia, co mi się przytrafi, próbując coś przewidzieć tylko po wyglądzie, pojedynczych znajomych słowach, cenach. Lubię wczuwać się w rolę tych napotkanych ludzi, którzy żyją tak bardzo inaczej niż ja, lubię próbować odgadnąć jak to jest być nimi, czy też po prostu na krótką chwilę zagościć w ich życiu, kupując coś, pozdrawiając, uśmiechając się, czy bawiąc się z dziećmi. W końcu, pasjonuje mnie nieustanne odkrywanie, że ci napotkani ludzie, tak bardzo odlegli kulturowo, społecznie, geograficznie, to jednak problemami są tuż obok. I uwielbiam tę magiczną nić obustronnego porozumienia, kiedy czujesz, że nawiązałeś komunikację z drugą osobą, i że ROZUMIESZ. I to chyba właśnie to porozumienie jest dla mnie najważniejsze.
Nie trzeba podróżować daleko, żeby doświadczać “zderzeń światów”. Występują na każdym kroku. Zawsze tam gdzie spotyka się dwoje ludzi. Bo przecież każdy z nas jest wyjątkowy, unikalny, jedyny w swoim rodzaju. Pochodzimy z różnych domów, miast, kultur, religi. Wychowaliśmy się w różnych warunkach, na różnych szerokościach geograficznych, niektórzy z nas nigdy nie widzieli wojny, morza, oceanu, nigdy nie lecieli samolotem. Często oglądamy te same filmy, seriale w telewizji, śmiejemy się z tych samych żartów, mimo, że patrzymy na świat zupełnie inaczej. I właśnie eksploracja tych różnic, przełamywanie barier, znajdowanie wspólnego mianownika jest dla mnie tym CZYMŚ, dla czego warto to wszystko, to jest TO, co mnie pasjonuje i od czego jestem uzależniony.
Podróż to nauka. Nazywam to Uniwersytetem Życia. To wyjście z kwadratu znanych ulic, przetartych ścieżek. To lekcja nowego spojrzenia na świat. Inaczej smakują banany, gdy zobaczysz łodzie wypełnione nimi płynące Amazonką i potem spoconych tragarzy niosących ich wielkie kiście na głowach. Inaczej patrzysz na codzienne produkty, z których korzystasz, gdy zobaczysz plantacje bawełny, tytoniu, kawy, ryżu, herbaty. Inaczej patrzysz na produkty z etykietką “Made in India” czy “Made in China”, gdy odwiedzisz te kraje. To nauka “od dołu”. Historii, geografii, kultury, religii. To świat zupełnie inny niż ten widziany przez okno telewizora. Inaczej myślisz o Bogu, o wojnach religijnych, gdy porozmawiasz z buddyjskim mnichem, czy starcem siedzącym w meczecie. W każdym z miejsc zostawiasz kawałek siebie, ale wyjeżdżasz bogatszy, więcej rozumiesz.
Taka podróż, to także podróż do własnego wnętrza. Inne, zupełnie nieznane otoczenie, świat, gdzie nic nie jest znajome, brak zależności od ludzi, odziedziczonej kultury, rodziny, sposobu myślenia, wyzwolenie od propagowanych ambicji i presji, w połączeniu z innym klimatem, jedzeniem, to wszystko działa niczym narkotyk zmieniający percepcję, pozwalający spojrzeć na świat i siebie inaczej. Napotykani ludzie są często inspiracją, poznajesz milion nowych sposobów na życie. Umożliwia przedefiniowanie priorytetów i pragnień, krystalizują się nowe marzenia.
Pozdrawiam serdeczenie z La Paz,
Szymon
posted in bullshit, in-polish, travel | country: nowhere | trackback | no comments »
Friday, October 9th, 2009
Czasu potrzeba mi, żeby się pozbierać, poukładać, żeby coś skończyć, coś zacząć.
Czasu potrzeba mi, żeby ogarnąć zdjęcia i przygody z ostatnich dwóch miesięcy, z Peru i z Boliwii.
Będzie zaburzona chronologia czasu, chrzanić chronologię, będą obrazki i historie niczym puzle rozrzucone w czasie.
Czasu potrzeba nam, żeby się siebie poznać, nauczyć, oswoić.
[foto: Bolivia, Las Yungas, Alcoche; tekst: Bolivia, La Paz]
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | no comments »
Tuesday, September 29th, 2009
“Mam trochę muzyki, której chciałabym, żebyś posłuchał” – powiedziała. Jasne. Przegrałem sobie na mp3-grajka. I puszczam potem idąc gdzieś miastem. I słucham jego małego koncertu w jakimś klubie, nagranego w 2000 roku. I jestem absolutnie pochłonięty, absolutnie dociera do mnie piękno tej muzyki, teksty. I myślę o tej niesamowitej drodze, która doprowadziła mnie do tego momentu. Żeby gdzieś na ulicy La Paz odlecieć muzycznie. Tylko moje życie mogło się wydarzyć w ten sposób. Wysyłam SMSa, dziękuję za tę muzykę, dostaję odpowiedź – “Wiedziałam, że Ci się spodoba.” Bez słów. Skąd wiedziała?
Jorge Drexler.
Gracias!
posted in bullshit, in-polish, travel | country: bolivia | trackback | no comments »