musisz też wymagać gdy nawet nie wymaga nikt
2009-03-23 – 04:25Żeby dostać się do Ushuaii (Ziemii Ognistej) musimy z Argentyny wjechać do Chile, potem do Argentyny, potem do Chile, i potem już do Argentyny, co daje 8 stempelków w paszporcie w kilka godzin. Ponadto 2 razy prześwietlony bagaż, czy przypadkiem nie przemycamy do Chile mięska, mleka, czy owoców. Promem przepływamy Cieśninę Magellana. Coraz zimniej i wietrzniej.
A na Ziemii Ognistej najpierw przejeżdżamy przez stepy na których pasą się owce i lamy, a potem przez lasy i góry.
Ushuaia jest inna niż się spodziewałem. Oczekiwałem portowej dziury z nabrzeżem i chaosem kontenerów (większość statków na Antarktydę wypływa stąd właśnie). Tymczasem etykietka końca świata sprawiła, że jest bardzo turystycznie, główna ulica z drogimi knajpami i sklepami, wszędzie agencje podróży, hostele drogie. Miasto rozwija się w zastraszającym tempie, bo w ramach polityki zaludniania terenu rząd zrobił tę część Argentyny strefą bez podatków. A zaludniać warto, bo to tereny często sporne z Chile. Bierzemy boat trip katamaranem po cieśninie Beagle by zobaczyć wyspy zamieszkane przez lwy morskie i pingwiny (stoją sobie na plaży… i tyle). Rozchodzą się drogi z Quebekańczykami i Niemcami. Zostajemy z Willemijn, szybko ustalamy, że jedziemy w tym samym kierunku, dobrze jest mieć kogoś, kto jedzie w tym samym kierunku. W sumie spędzamy w Ushuaii 5 dni, z czego 2 przesiadujemy w Irish barze, tak jakoś wyszło, gdy po śniadaniu nachodzi cię ochota na Guinnessa na końcu świata. Wybieramy się w kierunku lodowca, ale wiatr jest tak silny, że jest aż niebezpiecznie i trzeba siadać na tyłku, bo inaczej zdmuchnie, frajda żadna, więc odpuszczamy. Prawie spóźniamy się na autobus do Punta Arenas, do którego nie dojeżdżamy, bo “w locie” na trasie zmieniamy autobus na ten jadący do Puerto Natales. Tam dwie nocki, żeby się zorganizować, wypożyczamy sprzęt na trekking, zaprzyjaźniamy się z Mathiasem z Szwajcarowa, i już ruszamy na podbój Torres del Paine.
Park Torres del Paine turystycznym jest, codzień depta go wielu białasów, ale nie zmienia to faktu, że jest po prostu pięknie. Jedno z tych miejsc, gdzie gwiazdy świecą jaśniej. Kaprysy Matki Natury dodają smaku zmaganiom i wcale nie jest tak łatwo, a dzięki temu i satysfakcja na koniec większa. Zdobycie szlaku “w” świętujemy dwoma piwkami i salami, po 5 dniach marszu to prawie jak gwiazdka.
A następnego dnia ruszamy do El Calafate sławetną rutą 40, gdzie asfaltu ni ma. Są za to wolnożyjące strusie za oknem.