Archive for September, 2009
Tuesday, September 29th, 2009
“Mam trochę muzyki, której chciałabym, żebyś posłuchał” – powiedziała. Jasne. Przegrałem sobie na mp3-grajka. I puszczam potem idąc gdzieś miastem. I słucham jego małego koncertu w jakimś klubie, nagranego w 2000 roku. I jestem absolutnie pochłonięty, absolutnie dociera do mnie piękno tej muzyki, teksty. I myślę o tej niesamowitej drodze, która doprowadziła mnie do tego momentu. Żeby gdzieś na ulicy La Paz odlecieć muzycznie. Tylko moje życie mogło się wydarzyć w ten sposób. Wysyłam SMSa, dziękuję za tę muzykę, dostaję odpowiedź – “Wiedziałam, że Ci się spodoba.” Bez słów. Skąd wiedziała?
Jorge Drexler.
Gracias!
posted in bullshit, in-polish, travel | country: bolivia | trackback | no comments »
Monday, September 28th, 2009
Mam na imię Szymon, od 15 miesięcy nie pracuję.
To chyba było jak leciałem do Meksyku. Na 3-tygodniowe wakacje od korporacyjnej rzeczywistości. Wyjątkowo długie, zwykle tyle nie dają, ale szef – Niemiec, na szczęście kumał, co to życie prywatne i co to ciężka praca, i potrafił oddzielać te rzeczy od siebie, swoim pracownikom także starał się dawać choć trochę wytchnienia, gdy można było…
W każdym razie jestem na lotnisku. Kiedy to było? 2007 chyba. Czekam kilka godzin na ten lot międzykontynentalny kupiony za mile wylatane w korporacji. Lot z długą przesiadką w jakimś Monachium, czy Stutgarcie, ktoż wie co to było, widziałem te wszystkie lotniska tyle razy latając na delegacje. Dzieciak z laptopem, który lata do pracy co tydzień samolotem, kto by pomyślał, 2 lata wcześniej, jak kończyłem studia, że będę latał do pracy samolotem. Ale korporacja mnie wyczaiła, ex-bardzo-dobry-student, ambitny, potrzebują takich dzieciaków. Dobrze jeżeli przy tym w miarę wygląda i potrafi się wysłowić w zdaniach więcej niż pięciowyrazowych.
Dużo czasu do zabicia. Mega ulga i luz, że tym razem nie jestem na lotnisku w przyciasnym garniaku. Łażę gapiąc się na to wszystko. Kawiarnie, bezcłowy, alkohol, fajki, perfumy, koszulki polo, okulary słoneczne, walizki, zegarki… Wszystkie gadżety człowieka sukcesu. Łażę, patrzę. I widzę zegarek za 14.ooo euro. Holy shit! Włącza mi się myślówa. 14.ooo euro, kurwa, kogo na to stać. Gdybym miał 14.ooo euro… No właśnie. Co bym zrobił?
Nie, korporacyjne życie nie było złe. Przynajmniej nie ta druga praca. Dostałem na tacy, za darmo kilka błyskotek, za które niektórzy daliby się pokroić. Brykę z radiem i klimą, w kolorze jakimchciałem, telefon z nieograniczoną ilością impulsów. I to co dla niektórych było poświęceniem, a dla innych zbawieniem, pracę, dzięki której miałem namiastkę podróżowania. 100 czy 200 startów i lądowań w 2 lata. Poza tym ten blichtr życia, na którego bym pewnie nigdy nie zaznał, gdybym miał sam za to płacić. Hotele za 200 euro za dobę, z białymi jak śnieg, mięciutkimi szlafrokami, sauną i gym’em. Albo wtedy, gdy dali mi w wypożyczalni kabrioleta, sportowego Merca, i jechałem nim 210 z opuszczonym dachem po autobahnie. Albo Hilton w Sztokholmie z widokiem na zatokę i stare miasto. I niewyobrażalny stres na żołądku. Ale nie, nie było źle, toż dla niektórych ten blichtr, to niedoścignione marzenie, dla mnie ciekawe doświadczenie, zdecydowanie “coś nowego”.
Pierwszy kumpel “wykitował” (zwolnił się, zmienił firmę) po 6 miesiącach. Szef pyta co poszło źle. Mówi “Sorry, to nie dla mnie, nie chcę takiego życia, te wstawanie o 4 rano na samolot, a potem jeszcze 8h w pracy, to nie dla mnie.” A hotelewe pokoje są tak bardzo samotne. Zwłaszcza, jeśli przez 3 miesiące żyjesz w hotelu, gdzie otwierane na karte magnetyczną pokoje wyglądają tak samo, tylko zmienia się numer na drzwiach. Tyle razy zdarzyło się nam iść do recepcji z pytaniem “Przepraszam, zapomniałem jaki jest numer mojego pokoju w tym tygodniu.”. Obciach, nie? Zapomnieć numer swojego pokoju. I to nie raz.
Na szczęście w Brukseli udało mi się załatwić sobie mieszkanie na własną rękę, z Ignacio, hiszpanem, włochatą małpą. Mieszkanie i życie. Znajomych, spacery, imprezy, gofry, balkon. Piękna odskocznia od tej roboty po 10h dziennie. Było tak pięknie, ciężka praca, ale wszystko poza tym, jedna wielka, wspaniała przygoda.
Tak więc stoję przed tym sklepem i myślę sobie, co bym zrobił gdybym miał np. 14.ooo euro. Wtedy chyba wymyśliłem tę podróż. Wciąż nie wierzyłem, ze naprawdę mógłbym to zrobić, ale urodziła się szalona idea. Marzenie.
Kumasz, o czym mówię, doktorku?
Nie ma limitu, możesz gonić w nieskończoność. Za zegarkami, samochodami, domami. Albo w małej skali za nowymi butami, świecidełkami, kurteczkami, telefonami, gadżetami. Spoko, jeśli o tym marzysz i daje ci to szczęście, to dobrze, goń, goń, do utraty tchu i bądź szczęśliwy. Gorzej jeśli nie sprawia ci to szczęścia, a wciąż za tym gonisz i przysłania ci to cały świat. Lakierki i żel we włosach. Tacy kończą raczej źle.
Bez przesłania, bez komentarzy.
PS. Przepraszam wszystkich wyczulonych na język, za to, że użyłem wulgaryzmów.
posted in bullshit, in-polish, travel | country: nowhere | trackback | no comments »
Wednesday, September 23rd, 2009
Clicking allowed.
This post is a part of my miniproject “notes“.
posted in in-english, notes, photos, travel | country: bolivia | trackback | no comments »
Tuesday, September 22nd, 2009
[Isla del Sol, Bolivia]
(in English)
1. Name
Christian
2. Nacionality
Austrian
3. What is your dream?
Everything always changes, so do my dreams.
4. What is Babylon?
Babylon is my interpolation all the illusion which distracts us from seeing and living the truth, which is by far more easy.
(en español/castellano)
1. Nombre
Christian
2. Nacionalidad
Austríaco
3. ¿Cuál es tu sueño?
Todo cambia siempre, también lo hacen mis suenos.
4. ¿Qué es Babilonia?
Babilonia es mi interpolación de toda la ilusión que nos distrae de ver y vivir la verdad, que es por mucho lo más fácil.
(po polsku)
1. Imię
Christian
2. Narodowość
Austryjak
3. O czym marzysz?
Wszystko się wciąż zmienia, moje marzenia także.
4. Co to jest Babilon?
Babilon to kombinacja wszystkich iluzji, które rozpraszają naszą uwagę i nie pozwalają nam zobaczyć prawdy, i żyć w zgodzie z prawdą, co jest dużo prostsze.
This post is a part of my miniproject “En Busca de Babilonia“.
posted in babilonia, bullshit, in-english, in-polish, in-spanish, photos, travel | country: babilonia | trackback | no comments »
Monday, September 21st, 2009
[Iquitos, Perú, Amazonia]
Zdjęcia z Iquitos, głównia z Belén, biedniejszej dzielnicy zbudowanej w rozlewisku rzecznym. Domy na palach, stojące i pływające. Taka fajniejsza Wenecja. Jest pora sucha, więc poziom wody jest o kilka metrów niższy niż w porze deszczowej, tam gdzie były kanały teraz są uliczki, boiska. Przez pół roku transport tu odbywa się głównie łódkami. Łódką płynie się na zakupy, łódką odwozi się dzieci do szkoły.
I znowu spotykam tak po prostu cudownych, zwykłych ludzi, którzy pozwalają mi wejść do swoich domów, pozują do zdjęć. Opowiadam im o Polsce, że zwykle mamy 3 miesiące śniegu, i że wtedy cały świat jest biały. “3 miesiące śniegu, a potem 9 miesięcy pory suchej?” pytają. I jak tu im wytłumaczyć, że u nas są 4 różne pory roku?
Ostrzegają, że kręcą się tu złe typy, bandyci mogą obrabować, ale jak tu im wierzyć, gdy na każdym kroku spotykam cudownych ludzi.
Uwielbiam tych ludzi za ich wyluzowanie, szczere uśmiechy na twarzach. Czyżby do szczęścia potrzba było tylko dobrej pogody i pełnego brzucha?
Wracam wzdłuż wybrzeża. Zimne piwko w lokalnej knajpce. Wszyscy mega uprzejmi, wystarczy kilka słów po hiszpańsku i już nie traktują mnie jak ufoludka. Strzelam portret lokalnego piwosza.
Dalej wzdłuż rzeki. Kolejne pływające domy. Daleko przy rzece widzę jakiś olbrzymi dom. Okazuje się, że to “Piramida”, komuna hipisów (Rainbow). Ktoś przyinwestował i chciał stworzyć miejsce gdzie gringo mogliby próbować ayahuaski. Projekt nie wypalił do końca tak jak miał. Chwilę z nimi gadam, zwiedzam. Zapraszają, że jak chcę, to mogę tu spać. To nie dla mnie. Poza tym mam swoje zdanie o hipisach i ich komunach, nie dziękuję.
Śmieszna sprawa, bo “hipisi” po dwóch dniach przenoszą się do hostelu. Wygoniła ich z piramidy malaria. Ot ironia losu, kolejny dowód, że niektóre piękne idee, to tylko nieosiągalna utopia.
###
Dziś ruszam dalej. Zostawiam większość bagażu w Iquitos i z małym plecaczkiem i torbą z aparatem wybieram się do Pevas, mniejszego miasta poszukać nowej przygody. Mam nadzieję, że komary mnie nie zjedzą ani nie zarażą. A potem, to już chyba czas zacząć wracać…
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: perú | trackback | 1 comment »
Sunday, September 20th, 2009
Kilka spraw organizacyjnych.
Po pierwsze, krótkie wyjaśnienie. Okazuje się, że czyta ten blog kilka osób, które mnie nie znają, osób zupełnie mi obcych, którzy jakoś dotarli tu jakoś w pajęczynie internetu, albo też znajomych, którym wciąż udaje mi się zmydlić oczy (z czego bardzo się cieszę :) ). Nie czają m.in. mojego skrzywionego poczucia humoru. Traktujcie proszę to co tu piszę z przymróżeniem oka. To tylko mały performance, nie wierzcie we wszytko. Czasem maluję pastelami to co tylko ledwo zabłyszczało, czasem wylewam atrament na to co tylko zaśmierdziało gówienkiem, a czasem to tylko głupi żart, take it easy. Poza tym oczywiście dochodzi element autokreacji przefiltrowany przez filtr rodzicielski (ech te czasy, kiedy rodzice i rodzeństwo nauczyli się już używać internetu…). Więc proszę z przymróżeniem oka, przecież urodziłem się w prima aprilis. Z resztą pisałem o tym kiedyś TU (w komentarzach).
Po drugie, nieco poważniej. Kończy mi się powoli kasa na wojaże. Żyjąc oszczędnie mógłbym powłóczyć się jeszcze przez kilka miesięcy, ale nie o to chodzi. Trzeba się jakoś zorganizować, żeby nie zastać się w jakimś dziwnym miejscu i stanie, z zerem na koncie, zaskoczony, pytający “i co teraz?”. Z resztą ta operacja “podróżowania” już się symbolicznie zakończyła jakiś czas temu. Czuję, że jestem gotowy na zmianę, a wręcz że tego teraz potrzebuję. Że podróżowanie, jako częste przemieszczanie się z miejsca na miejsce, już mi się trochę przejadło. Dużo się nauczyłem. Na przykład: nauczyłem się hiszpańskiego od zera do poziomu komunikatywnego; odkryłem kilka rzeczy, które totalnie źle robiłem w photoshopie; poznałem kilku ludzi, którzy pokazali mi zupełnie inne wzorce zachowań niż widziałem dotychczas; a także nauczyłem się nieźle pływać w tym południowo-amerykańskim świecie, że czuję się już na tyle pewnie, że chyba czas wypłynąć na inne wody. Zawsze tak mam, że jak nauczę się już w miarę dobrze grać w jakąś grę, to zamiast szlifować ją do perfecji, to wolę zabrać się za coś zupełnie nowego. I taki jest plan na najbliższe miesiące. Zabrać się zupełnie za coś nowego. Wystawić siebie na zupełnie nowe doznania, zdarzenia, małe światy. Poza tym nie oszukujmy się, nie pracuję od 15 miesięcy, przez ten czas zero stabilności, szczęśliwa, ale ciężka tułaczka, jestem już trochę zmęczony, tęsknię za tymi kilkoma atrybutami stacjonarnego życia, łazienką bez pająków i nieznajomych włosów pod prysznicem, “hot and cold water to run anytime”, stałego łącza do internetu, nowych odcinków seriali raz na tydzień, zimnych piw zawsze w lodówce, oglądania teledysków na youtubie, odkrywania nowej muzyki na lastfm, przetartych ścieżek, ulubionych knajp i restauracji. Wiecie… całe to próżne życie w wydaniu mini. Mam jakieś pomysły, kilka rzeczy zaczyna się rodzić i wyjaśniać, ale tak naprawdę nie mam pojęcia co będzie. Szczerze jednak wierzę, że jak zawsze ręka losu pchnie mnie w dobrym dla mnie kierunku i znowu, tak jak w Turcji, czy w Brukseli przydarzy mi się jakaś piękna przygoda, poznam wspaniałych ludzi, którzy zostaną moimi przyjaciółmi. Ale “todo es posible, nada es seguro”*, może przygoda będzie z gatunku tych nienajlepszych, a moja nowa przygoda będzie śmierdzieć myszką. Poza tym życie to nie tylko przygoda, to też ciągła nauka.
Po trzecie. Komentarze na blogu jadą na jakiś czas na wczasy. Za bardzo mnie rozpraszają. Wyłączam. Jak ktoś ma jakieś przemyślenia, to na maila poproszę.
A po czwarte i najważniejsze: have a fucking nice day, drogi czytelniku. ;)
—
* (hiszp.) “wszystko jest możliwe, nic nie jest pewne/bezpieczne” – przysłowie boliwijskie.
posted in blog-info, bullshit, in-polish, travel | country: perú | Comments Off on moje życie to żart – urodziłem się pierwszego kwietnia
Saturday, September 19th, 2009
[rejs Pucallpa-Iquitos, Perú, Amazonia]
posted in photos, travel | country: perú | trackback | 2 comments »
Wednesday, September 16th, 2009
[rejs Pucallpa-Iquitos, Perú, Amazonia]
Statek miał płynąć trzy i pół dnia. Wsiadłem w środę po południu. Wyruszyliśmy dopiero w piątek wieczorem. Dotarliśmy w środę rano. W sumie 8 dni na statku.
Jakie to uczucie być 8 dni na małym statku wraz z 250 Peruwiańczykami? To coś jak medytacja (bo masz dużo czasu na myślenie i gapienie się na przesuwający się brzeg), to powolne osiąganie stanu szaleństwa (bo nie masz gdzie się schować, nie masz co robić, a jakiś debil postanowił być DJem i puszcza na cały regulator jedną płytę w kółko; na szczęście prąd włączają dopiero po 18stej), to jak pobyt w więzieniu (bo nie możesz “wyjść”, bo posiłki zawsze takie same, w tych samych godzinach, bo nie wybierasz sobie kompanów).
Po 7 godzinach w hamaku, z szalejącym żołądkiem i debilem, obok, który właśnie podłączył swoją wieżę, bo nie wystarczała mu głośna muzyka z głośników, zdecydowałem się na upgrade z hamaka na kabinę. Ufff… Namiastka intymności. Jakieś drzwi, za którymi można się zamknąć. Nie ma co się oszukiwać, potrzebuję tego. Zwłaszcza jeśli podróż trwa tydzień.
Tak więc płynęliśmy powoli rzeką, zatrzymując się kilka razy dziennie przy wioskach z chatami pokrytymi liśćmi z palm, żeby załadować/wyładować towar. Na pokład trafiały wielkie kiście bananów, wielkie żółwie, czasem deski. A co jeszcze płynęło na statku? Wszystko. Lodówki, telewizory, meble, żywe świnie, worki z cementem, ciężarówka-chłodnia z lodami… Te statki zaopatrują w końcu 500-tysięczne Iquitos położone w środku dżungli w prawie wszystko.
Pod koniec rejsu chyba pół statku znało moje imię. Dużą rolę w tym miała grupa 30stu 14-latków, którzy płynęli na zawody piłki nożnej w Iquitos. Po tym jak chwilę z nimi pogadałem nie mogłem już przejść spokojnie po pokładzie, bo każdy z nich mówił “Simón!”. Cóż, zawsze lepiej niż “gringo!”, ale i tak po 3 dniach zaczęło strasznie wkurwiać. Poza tym jak to na statku, wszystko cokolwiek powiedziałem komukolwiek zaczynało krążyć w formie plotek, aż w końcu docierało do niemal wszystkich choć odrobinę zainteresowanych/znudzonych uszu.
A w nocy, gdy włączali prąd byłem zwykle już tak wypruty psychicznie, że nie byłem w stanie już nic napisać ani nawet dotknąć zdjęć. Za to przeszedłem znowu Cywilizację i obejrzałem jeden sezon Rodziny Soprano. A i jeszcze setki owadów garnących się do żarówki, ćmy wielkości kolibrów…
To wciąż nie jest narzekanie. Pięknie było! :)
posted in bullshit, in-polish, travel | country: perú | trackback | 2 comments »
Saturday, September 12th, 2009
(fragmenty pewnej pracy doktorskiej na UW z dziedziny psychologii społecznej)
O turystach mówi się, że nie wiedzą gdzie właśnie byli.
O podróżkach mówi się, że nie wiedzą kiedy i dokąd pojadą gdzieś dalej.
Jest jendak trzecia kategoria, a właściwie nie, to jest zupełnie inna liga, to zupełnie inna gra. ŻYCIOWI NOMADZI.
Kim jest życiowy nomad?
Życiowy nomad, to ten, kto zadedykował swoje życie przygodzie. Ale to nie wszystko. Życiowy nomad sukcesywnie realizuje swoją wizję życia jako przygody.
Często robią to od zawsze. “Od małego” podróżują, realizują marzenia. Bo to nie tylko o podróżowanie chodzi. Są życiowi nomadzi specjalizujący się również w innych dziedzinach. Dzielą oni jedną tajemnicę, która mówi: DO REALIZACJI MARZEŃ NIE POTRZEBNE SĄ PIENIĄDZE. Chociaż dla nich to nie tajemnica, dla nich to wiedza powszechna. Dziwią się, że niektórzy tego nie widzą. Zaobserwowano, że z tej grupy wywodzą się często artyści, wielcy politycy (o dziwo), papieże, oraz programiści SAP/ABAP.
Istnieje również pewna podgrupa nomadów życiowych, tak zwani NOMADZI UTAJENI. Siedzą oni na przykład na stołkach (tudzież krzesłach) na przykład w korporacjach. Ich też łączy jedna tajemniaca. MAJĄ MARZENIE, WIELKIE. Tylko, że jeszcze nie wierzą do końca, że można je ot tak zrealizować. Często wychowani w kulturze katolicko-kapitalistycznej myślą, że żeby cokolwiek osiągnąć to trzeba się nacierpieć i napracować.
Jeżeli w pewnym momencie ockną się, że już mogą, i jeżeli nie stchóżą, i zrealizują swe WIELKIE MARZENIE, to mamy tzw. “sukces”!
Duża część z nich po realizacji pierwszego WIELKIEGO MARZENIA rozpoczyna przygotowania do realizacji innego WIELKIEGO MARZENIA. Często jest to zagadnienie z tej samej dziedziny (np. zdobycie kolejnego ośmiotysięcznika, zdobycie bieguna tym razem bez jednego kijka albo narty, kolejne dzieckoitp.) albo z zupełnie innej (przykłady innych dziedzin można mnożyć, nawet rozumując trywialnie można podać ich co najmniej dziesięć*). O takich osobach mówimy, że są to NOMADZI UTAJENI-CYKLICZNI.
Inna grupa poprzestaje na realizacji jednego WIELKIEGO MARZENIA, i żyje już raczej spokojnie do końca życia pod zdjęciem-symbolem odniesionego sukcesu – momentu ostatecznej realizacji JEDNEGO WIELKIEGO MARZENIA. Osoby takie będziemy nazywać “NOMADAMI UTAJONYMI – JEDNEGO WIELKIEGO MARZENIA” (w skrócie NU-JWM).
Istnieje również oczywiście grupa ludzi, która ponosi “klęskę” i nie dopina swego, w momencie, gdy są o krok od realizacji marzenia i wystarczy ten krok zrobić (niemal nacisnąć guzik), to wycofują się, padają, łamią, oddają czemuś innemu. Ci stają się zwykłymi cieniami (nazywani jednak będą w dalszej części pracy TYMI CO WPADLI W PUŁAPKĘ FAŁSZYWYCH WIELKICH MARZEŃ). Dla ciekawostki można przytoczyć statystyki, które wskazują, że z tej grupy często wywodzą się osoby uzależnione od narkotyków, ciemne typy, modelarze, makaroniarze i przestawiacze zwrotnic.
[…]
Wspomniani wcześniej CI CO WPADLI W PUŁAPKĘ FAŁSZYWYCH WIELKICH MARZEŃ, to osoby, które w pewnym momencie życia postanowiły zaangażować się w coś, co tak naprawdę nie było im potrzebne, co nigdy przenigdy nie przyniosłoby im szczęścia. To właśnie te złudne rzeczy/sytuacje, które przysłoniły im cały świat, sprawiły, że zabrnęli w sytuacje i układy tak skomplikowane, wkręcili się w nie tak bardzo, że już nigdy się z nich nie wysupłają. A miało być tak pięknie, mogli wynaleźć lekarstwo na raka albo znaleźć rozwiązanie problemu głodu na świecie. Ale nie, siedzą w gównie tak głęboko po uszy, że już właściwie ich nie widać.
Są jeszcze oczywiście ludzie, skrzywdzeni przez los, którzy nie mogli wybrać sami, bo coś, bo wojna, bo rodzina, bo nie dostali od Pana Boga zielonej karty, jak również ci, co którym wszystko “sypnęło się po drodze na szczyt” (np. bo ktoś umarł, i kot, i rodzina). Jednym słowem – ci, którzy nic nie zawinili, a mają do dupy. Ci mają przerąbane. Nie stanowią oni jednak tematu pracy.**
###
Pacjent #136
Mężczyzna, lat 28, sylwetka szczupła, chłopięca, oczy szaro-niebieskie, raczej przystojny, wykazuje pewne cechy jednostki aspołecznej. Podejrzenie, że jest typem samotnika o skłonnościach skrajnie-nasycystycznych.
Po latach studiowania z sukcesami (studia informatyczne ukończone na drugiej pozycji na roku, studia podyplomowe z biznesu i zarządzania na SGH) i 3 latach pracy w czołowych korporacjach na odpowiedzialnych stanowiskach (choć z rozrzewnieniem wspomina te czasy i tłumaczy, że tak naprawdę to był “korporacyjnym nomadem”***) zdecydował się “rzucić to w cholerę” i postanowił “poszukać swojej ścieżki na tym świecie”.
Wizję tę realizuje dosyć konsekwentnie (z pewnymi istotnymi, wyraźnie zaakcentowanymi zwrotami akcji). Od 14 miesięcy głównie podróżując, robiąc zdjęcia, pisząc (o swych tekstach sam mówi, że to “bullshit”). Prace te publikuje na swoim blogu, który ma czytelność: 3 wejścia dziennie – Mama, Naleśnik i on sam. W ramach swej autokreacji od kilku lat opłaca wymyślną domenę i miejsce na serwerze.
Historia pacjenta kwalifikuje go jako UTAJONEGO NOMADA, który ujawnił się i zaczął realizować swe WIELKIE MARZENIE. Co więcej pacjent twierdzi, że nigdy nie był bardziej szczęśliwy, jak również, że “nigdy nie był bliżej siebie”.
Pacjent jest w przełomowym momencie decyzyjnym. O tym czy pacjent stanie się NOMADEM UTAJONYM – JEDNEGO WIELKIEGO MARZENIA, czy też podejmie się realizacji kolejnego marzenia zadecydują prawdopodobnie następne miesiące. Uwarunkowane głównie kończącą się kasą, która dotychczas dla pacjenta warunkowywała możliwość realizacji marzeń.
###
*) ćwiczenie dla zaintersowanego czytelnika tudzież profesora: wymyśl dziesięć przykładów z innych dziedzin
**) Jeżeli jednak Drogi Czytelnik pokusi się kiedyś o anazlizę przypadku ludzi, którzy nic nie zawinili, a mają do dupy, to sugeruję co najmniej jeden rozdział poświęcić prawie takich ludzi do MAŁYCH MARZEŃ i MAŁYCH SZCZĘŚĆ, oraz przeanalizować przypadki ludzi, którzy pomimo pozornie beznadziejnej sytuacji początkowej szczęśliwie zrealizowali swoje marzenia (wielkie). Autor pracy dotarł do co najmniej 5 osób na świecie, którym się to udało – z pozornego gówna po uszy aż na piedestały marzeń.
***) w literaturze fachowej termin “korporacyjny nomad” nie pojawia się
#####
DZIĘKUJĘ BIBLIOTECE UW ZA PRZYSŁANIE MI NA MAILA (w drodze wyjątku, bo podróżuję i nie mogę stawić się osobiście, żeby obejrzeć oryginał pracy) ZESKANOWANYCH ZNACZNYCH FRAGMENTÓW CYTOWANEJ PRACY DOKTORSKIEJ.
A TAKŻE PANI LUDWICE, Z DZIEKANATU, KTÓRA TEŻ CZYTA MOJEGO BLOGA I POZDRAWIA WSZYSTKIE KOLEŻANKI Z BUDYNKU UW-B8. PANI LUDWIKA BARDZO POMOGŁA MI Z LOGISTYCZNYMI ZAGADNIENIAMI DOSTĘPU DO DZIEŁA I SKANERA. DZIĘKUJĘ TEŻ PANI KAZI, KTÓRA WPUŚCIŁA DO BUDYNKU PO OFICJALNYCH GODZINACH PRACY (o trzeciej w nocy, hihi). DZIĘKI DZIEWCZYNY, WISZĘ WAM PO OBIECANEJ DUŻEJ CZEKOLADZIE (i winie wisienka)!
posted in bullshit, in-polish | country: nowhere | trackback | 3 comments »
Friday, September 11th, 2009
[Copacabana, Bolivia]
(en español/castellano)
1. Nombre
Francisca Prats
2. Nacionalidad
Chilena (latinoamericana)
3. ¿Cuál es tu sueño?
Seguir con la artesania, y no trabajar para ningún “cerdo”… solo para personas que aprecien mi trabajo.
4. ¿Qué es Babilonia?
“El capitalismo y la inversión en el maldito sistema… Basta!!”
(in English)
1. Name
Francisca Prats
2. Nacionality
Chilian (Latino American)
3. What is your dream?
To continue with the craftwork and not work for any “bastard”… only for people who appreciate my work.
4. What is Babylon?
“The capitalism and the conversion to the damn system… Basta!!”
(po polsku)
1. Imię
Francisca Prats
2. Narodowość
Chilijka (Latynoamerykana)
3. O czym marzysz?
Nadal tworzyć artesania i nie pracować dla żadnego “dupka”… tylko dla ludzi, którzy będą doceniać moją pracę.
4. Co to jest Babilon?
“Kapitalizm i przyjęcie tego pieprzonego systemu… Basta!!”
This post is a part of my miniproject “En Busca de Babilonia“.
posted in babilonia, bullshit, in-english, in-polish, in-spanish, photos, travel | country: babilonia | trackback | no comments »
Wednesday, September 9th, 2009
[La Paz to Coroico, Bolivia]
gdy straciłeś coś co kochałeś
gdy wydaje ci się że zawalił się świat
pamiętaj
wszystko ma swoją przyczynę
to tylko po to byś następnym razem wzbił się wyżej
powstaniesz i jeżeli się otrząśniesz
to będziesz rozumiał więcej i widział lepiej
złe doświadczenie
było lekcją, szkołą, drogą
przeszkodą na drodze do celu
###
A tymczasem wsiadam dziś na statek, który w ciągu 4 dni powinien zieloną autostradą zawieźć do Iquitos, miasta w dżungli, które ma 0,5 mln mieszkańców, a do którego nie prowadzi żadna droga.
Automat będzie publikował kilka postów w międzyczasie, gdy ja będę się lenił, jadł smażone banany, gapił na zmieniający się brzeg.
posted in bullshit, in-polish, photos, songs, travel | country: bolivia | trackback | 1 comment »
Monday, September 7th, 2009
[San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago (wioski w okolicy Pucallpy), Perú, Amazonia]
We współdzielonym Tipo poznałem Miltona, 29-letniego tatę ślicznej dziewczynki, którą wiózł na kolanach, i jeszcze jednego synka-rozrabiaki. “Jedziesz do San Francisco? Ja też. Jak chcesz możesz zatrzymać się u nas w domu. Ile kosztuje? Nie, nieważne, tylko jeśli będziesz chciał coś dać, to spoko.” Wysiadłem z nim koło jego domu w San Francisco, wiosce, która ma około 500 mieszkańców. Przedstawia mnie rodzinie, matce, bratu, siostrze. Wszyscy mieszkają razem. Tylko ojciec mieszka teraz w innym domu, lecz wciąż w tej samej wiosce, ma inną kobietę, ale wciąż zagląda od czasu do czasu, wtedy matka raczej się nie odzywa, z dumą i odrobiną smutku siedzi i patrzy przed siebie.
Milton oprowadza mnie po wiosce. A jest trochę do zobaczenia. Plaza, główna ulica, targ artesanii, kilka sklepów. Tuż obok jezioro, gdzie kąpią się dzieciaki i nastolatki. Życie mieszkańców polega głównie na nicnierobieniu. No dobra, kobiety robią jeszcze artesania, mężczyźni czasem zajmują się łownieniem ryb i uprawą roślin. Poza tym jak powiedział Milton “produkują dzieci”. Są też szamani, którzy oferują swe usługi turystom (zjawiają się co jakiś czas jacyś gringo), m.in. ayahuascę – halucynogenny wywar powodujący wielogodzinne sesje połączone z wizjami i wymiotami.
Zwiedzam jeszcze pozostałe wioski. Santa Clara. A także Nuevo Eqipto i Nuevo Chicago. A co, bo przecież tutaj można postawić chałupę trochę na uboczu i nazwać jak się chce. Nowy Egipt – mają fantazję… :)
Chicago jak wiadomo jest siedliskiem Polaków. Ale Nowe Chicago także, spotkałem tam lokalesa w koszulce “Moje miasto Zabrze”. Życie jest pełne niespodzianek.
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: perú | trackback | 1 comment »
Monday, September 7th, 2009
Moja rozbierana sesja zdjęciowa do wywiadu w Vivie! Scenografia stylizowana na pokój w podrzędnym hoteliku w Peru gdzieś w Amazonii.
Szukajcie w kioskach Ruchu S.A. w najbliższych tygodniach!
[Pucallpa, Perú]
Upał. Jak biorę pokój, to sprawdzam przede wszystkim czy jest kontakt. Bo laptop, baterie i tak dalej. Przyjechałem w tropiki. Znalazłem taki hostel. Pokazują mi pokój. Jest kontakt. Było nawet okno, a właściwie lufcik w części łazienkowo-prysznicowej*. Okno, cool, nie lubię cel bez choć odrobiny światła naturalnego. Więć wziąłem ten pokój-celę. Ale zapomniałem sprawdzić, czy jest wiatrak. Więc leją się ze mnie strugi potu. O 22 przezornie wyskoczyłem po dwie dwuipółlitrowe butelki wody. Dali mi z lodówki, więc jak doniosłem do pokoju-celi-sauny, to przezornie zawinąłem w dwa polary**, żeby woda nie zamieniła się w ciepły rosół. Jak w Bangkoku. Tylko, że tam był wiatrak.
Ale i tak… STRASZNIE MI SIĘ TU PODOBA!
*) (haha, jakże to dumnie brzmi, po prostu mam w pokoju pół-ściankę, a za nią umywalkę, kibel i rurę z zimnym prysznicem)
**) (kto myśli, że w tropiki nie należy brać ciepłych ciuchów jest w błędzie!)
PS. A z tą Vivą! to wcale nie ściema!
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: perú | trackback | no comments »
Saturday, September 5th, 2009
[bus Lima-Pucallpa, Perú]
Nocny autobus z Limy (zachodnie wybrzeże kontynentu) do Pucallpy (Amazonia). Dwadzieścia godzin. Ruszamy o pierwszej po południu. Z poziomu morza wspinamy się wysoko serpentynami w Andach. Zachód słońca na lekko zaśnieżonej przełęczy na wysokości 4800 m n.p.m.
Noc. W telewizorze występy ulicznych komików. Żarty o kopaniu się w dupę i łapaniu za jaja. Żałosne. Rozglądam się wokół, większość śpi, pojedyncze osoby patrzą tępo w telewizor, nikt się nie śmieje. Siedzę w drugim rzędzie za szoferką i wkurzam się, bo telewizor daje mi po oczach i przeszkadza mi gapić się za okno/spać. Obracam się jeszcze raz, autobusowa stewardesa przystanęła w korytarzu i rozbawiona patrzy się na prostackie żarty ulicznych komediantów. No tak, ona tu rządzi. A kusiło mnie, żeby zapytać czy są inne filmy. Przeczekać.
Po chyba 1,5 godzinie zmiana. Idzie płytka z mp3. Lecą przeboje o nazwach typu “Si tu.mp3” albo “No te.mp3”. Muzyki nie słychać, tylko buczenie, które przeszkadza spać, a telewizor z playlistą daje mi po oczach. Wytrzymuję 7 kawałków, wstaję sprawdzam, czy da się wyłączyć tele, nie da się, dobijam się do szoferki, wychyla się stewardesa, pytam, czy aby na pewno musimy oglądać tę playlistę, spoko, poszła na tył, wyłączyła zupełnie. W końcu. Ciemno i cicho. Wokół wszyscy śpią.
Pierwsza w nocy. Jedziemy serpentynami po zboczu góry obrośniętej już subtropikalną roślinnością. W półśnie słucham muzyki. Zapalają się światła w autobusie. Po raz kolejny. Tylko, że tym razem wciąż jedziemy. Nagle w przejściu tuż obok mnie pojawia się koleś w mundurze i z jakąś wysłużoną flintą. Bez emblematów sugerujących przynależność do którejkolwiek z oficjalnych służb. Z resztą “mundur” to spłowiały amerykański kamuflaż “woodland”, nosiłem takie portki w podstawówce. Co to kurna, leśniczy? Dosiadł się po drodze i szuka miejsca? Koleś wyciąga prostą czarną wełnianą czapkę (ala ruscy komandosi) i zaczyna od pasażerów zbierać monety. Wszyscy dają, pewnie nie pierwszy raz widzą taką scenkę. Siedzę w drugim rzędzie, patrzę na grubasa odgradzającego mnie od korytarza, śpi, pół sekundy na reakcję, odwracam głowę w stronę szyby i zamykam oczy. Jakby co to najpierw obudzi grubasa, a ja zrobię to samo co grubas, czyli dam monetę. Nie wiem czy to wojsko, policja, partyzant, bandyta, guerilla, czy jeszcze inny lokalny wynalazek. Cokolwiek. Tym razem nie zrzucę się na waszą wojnę/łapówkę/ochronę/haracz, czy cokolwiek. Ale był dobrze wychowany i nie obudził śpiącego. Przeszedł do końca autobusu, potem wrócił na przód i wlazł do szoferki, pewnie po kasę od kierowcy. Gasną światła, ludzie znowu śpią. A ja próbuję rozgryźć o co chodzi. Nie mam pojęcia.
Nie robi na mnie wrażenia broń, widziałem jej tyle na ulicach Bliskiego Wschodu, Azji, Meksyku. Nie robią na mnie wrażenia nocne kontrole paszportów, przeszukania bagażu. Nie nazwałbym tego zimną krwią. Po prostu nieme akceptowanie sytuacji, w której się znalazłem i z którą niewielę mogę zrobić.
Budzę się o wschodzie słońca. Jedziemy mokrą drogą (musiało padać niedawno). A wokół morze zieleni. Tęskniłem za tym, bo ostatnie miesiące spędziłem raczej wśród stepowo/pustynnego krajobazu. Pięknie jest. Dojeżdżamy do Pucallpy o 7:30 rano. Mało samochodów, pełno motorikszy. Zaczyna się robić gorąco. Pięknie jest, czuję już smak nowej przygody.
###
PS. Nie cierpię blogów podróżniczych, w których ludzie narzekają. Że drogo, niewygodnie, że trzęsie. Na tym polega całe “piękno” podróżowania. Na trudzie, pocie i czasem niewygodzie. Bez tego, te wszystkie ekstremalnie piękne momenty, które się wydarzają potem nie były by aż tak piękne. Bo te mommenty to złoto dla zuchwałych, a nie coś po co można wyciągnąć rękę i kupić w supermarkecie.
Ten wpis nie ma być jednym z tych narzekających. To po prostu opis pewnego półsnu, który mi się przydarzył dziś w nocy.
posted in bullshit, in-polish, travel | country: perú | trackback | 1 comment »
Friday, September 4th, 2009
[Lima, Perú]
Luis powiedział mi jakiś czas temu, że podoba mu się w Limie, przypomina mu dom, Sao Paulo. Musi być ohydnie – odpowiedziałem.
Jest w tym podobieństwie trochę prawdy. Płasko jak na patelni. Chaotyczny ruch samochodowy (wieczne korki). Ten specyficzny bałagan na każdym rogu. Pomiesznie z poplątaniem. Apteka, chińska restauracja, sklep z bielizną, punkt rozmów telefonicznych – obok siebie, a wszystko zupełnie w innym kolorze i aranżacji. Tego typu bałagan. Zabudowa trochę niższa niż w SP (chociaż są dzielnice korporacyjnych biurowców). Na ulicach sporo drogich samochodów, korporacyjnych pingwinów w garniturach. Gdyby nie tysiące rozklekotanych autobusów, to można by pomyśleć, że jest się w latynoskiej dzielnicy jakiegoś Chicago.
Jedna różnica, ale istotna. OCEAN.
A poza tym – kretyni z autoryzowanego punktu naprawy Canona zdejmując mi stłuczony filtr z obiektywu drapnęli szkło, po czym powiedzieli, że sprowadzenie nowego zajmie 1 – 1,5 miesiąca. Nie ma cenzuralnych słów, którymi mogę napisać co o nich myślę. Po rozmowie z szefem obiecał znaleźć “rozwiązanie problemu” w 2 tygodnie. Czyli wrócę do Limy. Mam tylko nadzieję, że nie utknę w Peru przez nich. Ehhh…
A dziś jadę do Amazonii. Do Pucallpy, potem łodzią w stronę Iquitos. Poza zasięgiem.
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: perú | trackback | no comments »
Thursday, September 3rd, 2009
[Copacabana, Bolivia]
(en español/castellano)
1. Nombre
Alejandro Gustavo Cuacci
2. Nacionalidad
Argentino
3. ¿Cuál es tu sueño?
Que la gente comprenda, que es más importante la vida y los sentimientos que todo lo que nos rodea; que el maldito dinero cada día nos hunde más al fracaso.
4. ¿Qué es Babilonia?
Todo lo que nos hace dudar de lo verdadero.
(in English)
1. Name
Alejandro Gustavo Cuacci
2. Nacionality
Argentinian
3. What is your dream?
That people would realize that life and feelings are more important than all the other things that sorround us, more than the damm money which day by day plunges us deeper into a failure.
4. What is Babylon?
All that makes us doubt the truth.
(po polsku)
1. Imię
Alejandro Gustavo Cuacci
2. Narodowość
Argentyńczyk
3. O czym marzysz?
Że ludzie uświadomią sobie, że życie i uczucia są najważniejsze ze wszystkiego czego doświadczamy, od pieprzonej kasy, która z każdym dniem spycha nas coraz bardziej w stronę porażki.
4. Co to jest Babilon?
Wszystko, co sprawia, że wątpimy w to co prawdziwe.
This post is a part of my miniproject “En Busca de Babilonia“.
posted in babilonia, bullshit, in-english, in-polish, in-spanish, photos, travel | country: babilonia | trackback | 2 comments »