hostel life
Monday, April 6th, 2009[Cordoba, Argentina]
Było bardzo imprezowo. Urodziny wypaliły. Naładowałem imprezowe bateryjki.
Jestem w Iguazu, a za 3 dni ruszam do Sao Paulo (a właściwie do Socoraby pod SP), żeby odwiedzić Rafaela.
if you don't know where you're going any road will take you there
[Cordoba, Argentina]
Było bardzo imprezowo. Urodziny wypaliły. Naładowałem imprezowe bateryjki.
Jestem w Iguazu, a za 3 dni ruszam do Sao Paulo (a właściwie do Socoraby pod SP), żeby odwiedzić Rafaela.
[Bariloche, Argentina]
[Perito Moreno (El Calafate), Argentina]
[Cordoba, Argentina]
Thanks for your wishes everybody! Always great to hear from you! Please drink a beer for me and I will drink a beer for you!
Czy celebruję? Nieszczególnie. Bo właściwie to mam urodziny od 9 miesięcy. Prawie wszystkie dni są “moje”, zazwyczaj robię tylko to na co mam ochotę. Rok temu na urodziny w prezencie od Tomskiego zażyczyłem sobie kopa w tyłek, żebym przestał już gadać o podróży, tylko po prostu to zrobił. No i zrobiłem, i była to chyba najlepsza decyzja jaką podjąłem, najlepszy prezent jaki mogłem sobie zrobić. Rok wolnego. I choć nie zawsze świeci słońce, to jednak nie chciałbym teraz być nigdzie indziej ani robić coś innego.
A tymczasem jestem w Cordobie, drugim co do wielkości mieście w Argentynie (3,2 mln mieszkańców). Nieszczególnie pociągają mnie duże miasta, przyjechałem tu trochę z braku pomysłu, bo W jechała do Buenos Aires, a ja nie chciałem zostać sam w Bariloche, więc “bezpiecznie” pojechać do Cordoby, która jest w połowie drogi do wszystkiego. No i klops, nie wiem gdzie dalej. Nienawidzę planować, no ale się zebrałem i wbijam w google-mapę pinezki z miejscami, które chcę odwiedzić. Poza tym laba, obrabianie zdjęć, całe dnie przed komputerem na kanapie w hostelu, internet, facebook. Ale w końcu się wezmę i ruszę. Czas zmienić kraj… Brazylia? Peru? Boliwia?
[Torres del Paine, Chile]
Day 5
[Torres del Paine, Chile]
Day 4
[Torres del Paine, Chile]
Day 2
Na piłce nożnej się nie znam, czasem obejrzę jakiś finał w TV, ale generalnie wisi mi to. Na meczu byłem raz, Polska-Belgia w Brukseli w belgijskim sektorze, nie powiem, nawet fajnie było. Więc z góry przepraszam ekspertów, że zabieram głos w temacie, na którym się nie znam. Ale…
W Ameryce Południowej futbol jest ważny jak nigdzie indziej. No i wczoraj podczas hostelowej posiadówy temat piłki został oczywiście poruszony. I dowiedziałem się, że Maradona trenuje reprezentację Argentyny. I już sam fakt powinien być wystarczającą motywacją dla grających w reprezentacji piłkarzy. Duma i chęć walki, bo przecież trenuje ich Maradona.
Dowiedziałem się także jaka jest różnica pomiędzy reprezentacją Argentyny i Brazylii. Otóż Brazylia wygrywa ze wszystkimi oprócz Argentyny. Zaś Argentyna przegrywa ze wszystkimi, oprócz Brazylii.
I cytowali Maradonę, który jak wiadomo w pewnym momencie życia z dragami za bardzo się zaprzyjaźnił, ale wyszedł na prostą, nie stracił autorytetu i nadal jest tu bogiem piłki, jak to w swojej mowie na koniec kariery powiedział, że futbol może być brudny, jednak na samej piłce plamy nigdy się nie pojawiają. I tylko to się liczy – czysty duch, czysty sport.
Jaki z tego wniosek? Pomyślałem sobie o naszej reprezentacji i naszym importowanym zagrzewaczu do boju – Leo Beenhakkerze i o narodowych zrywach kibiców, gdy pojawia się gwiazda typu Małysz. Albo o zachwytach, gdy Kubica zajmuje “dobrą szóstą pozycję”. I co odpowiedzieć, gdy pytają jaki jest nasz sport narodowy? I bardziej ogólnie, czym się szczycimy, co jest dla nas ważne, co nas łączy i napawa dumą? Ile można piać do hasła “Wembley’73”? Wcześniej przynajmniej Papieża mieliśmy, dziś Wałęsa jest drwiną, Szymborska żyje, ale jakoś do niej mi daleko… Chyba nie mamy takiej żywej gwiazdy. Czy o kimś zapomniałem? Boruc? Czerkawski? Podolski? … ja przepraszam… nie mam pomysłu.
Z góry przepraszam wszystkich fanów sportu, polskiego futbolu, Małysza, Kubicy, w ogóle wszystkich przepraszam.
A z trzeciej strony, kto powiedział, że musimy mieć gwiazdę? Może wystarczy nam 1000 lat tradycji, przyjaźń z mocarstwem północnoamerykańskim (i ich tarcza rakietowa) i rozejm z mocarstwem zachodnioniemieckim?
[Ushuaia, Tierra del Fuego, Argentina]
Dalej na południe już pewnie w życiu nie pojadę.
A tymczasem z turystycznego Bariloche jadę do Cordoby. Rozchodzą się drogi z Willemijn, znowu sam, on the road again… Trzeba uciekać, bo idzie jesień.
[Rio Gallegos to Ushuaia, Tierra del Fuego, Argentina/Chile]
[Los Antiguos to Rio Gallegos, Argentina]
[Coyhaique to Chile Chico, Chile]
[Coyhaique, Chile]
[Quellón-Puerto Cisnes, Chiloé Island, Chile]
[Quellón, Chiloé Island, Chile]
[Castro, Chiloé Island, Chile]
Żeby dostać się do Ushuaii (Ziemii Ognistej) musimy z Argentyny wjechać do Chile, potem do Argentyny, potem do Chile, i potem już do Argentyny, co daje 8 stempelków w paszporcie w kilka godzin. Ponadto 2 razy prześwietlony bagaż, czy przypadkiem nie przemycamy do Chile mięska, mleka, czy owoców. Promem przepływamy Cieśninę Magellana. Coraz zimniej i wietrzniej.
A na Ziemii Ognistej najpierw przejeżdżamy przez stepy na których pasą się owce i lamy, a potem przez lasy i góry.
Ushuaia jest inna niż się spodziewałem. Oczekiwałem portowej dziury z nabrzeżem i chaosem kontenerów (większość statków na Antarktydę wypływa stąd właśnie). Tymczasem etykietka końca świata sprawiła, że jest bardzo turystycznie, główna ulica z drogimi knajpami i sklepami, wszędzie agencje podróży, hostele drogie. Miasto rozwija się w zastraszającym tempie, bo w ramach polityki zaludniania terenu rząd zrobił tę część Argentyny strefą bez podatków. A zaludniać warto, bo to tereny często sporne z Chile. Bierzemy boat trip katamaranem po cieśninie Beagle by zobaczyć wyspy zamieszkane przez lwy morskie i pingwiny (stoją sobie na plaży… i tyle). Rozchodzą się drogi z Quebekańczykami i Niemcami. Zostajemy z Willemijn, szybko ustalamy, że jedziemy w tym samym kierunku, dobrze jest mieć kogoś, kto jedzie w tym samym kierunku. W sumie spędzamy w Ushuaii 5 dni, z czego 2 przesiadujemy w Irish barze, tak jakoś wyszło, gdy po śniadaniu nachodzi cię ochota na Guinnessa na końcu świata. Wybieramy się w kierunku lodowca, ale wiatr jest tak silny, że jest aż niebezpiecznie i trzeba siadać na tyłku, bo inaczej zdmuchnie, frajda żadna, więc odpuszczamy. Prawie spóźniamy się na autobus do Punta Arenas, do którego nie dojeżdżamy, bo “w locie” na trasie zmieniamy autobus na ten jadący do Puerto Natales. Tam dwie nocki, żeby się zorganizować, wypożyczamy sprzęt na trekking, zaprzyjaźniamy się z Mathiasem z Szwajcarowa, i już ruszamy na podbój Torres del Paine.
Park Torres del Paine turystycznym jest, codzień depta go wielu białasów, ale nie zmienia to faktu, że jest po prostu pięknie. Jedno z tych miejsc, gdzie gwiazdy świecą jaśniej. Kaprysy Matki Natury dodają smaku zmaganiom i wcale nie jest tak łatwo, a dzięki temu i satysfakcja na koniec większa. Zdobycie szlaku “w” świętujemy dwoma piwkami i salami, po 5 dniach marszu to prawie jak gwiazdka.
A następnego dnia ruszamy do El Calafate sławetną rutą 40, gdzie asfaltu ni ma. Są za to wolnożyjące strusie za oknem.
[Torres del Paine, Chile]
Woda ze strumyka, płatki owsiane z mlekiem w proszku, kroki ciężkie, lecz pewne, bo z plecakiem, jeden dzień deszczu, wiatr, który próbuje zepchnąć ze ścieżki, Willemijn jako partner, błękitny lodowiec, góry, góry, góry, a w uszach Bieszczadzkie Anioły i Msza Wędrującego, ponad 100 km w nogach. Znowu pięknie było.
Gnam dalej, jutro El Calafate, lodowiec jeszcze większy.
Sterta zdjęć rośnie, ale poczeka. Dzieją się rzeczy ważniejsze i ciekawsze (zwłaszcza w głowie) i na razie czasu brak.
Na 5 dni i 4 noce znikam w parku narodowym Torres del Paine na południu Chile. Into the wild.
Na wyspie Chiloé większość dni w roku jest deszczowych. Dlatego po cudownym pobycie u Fernando i Amory, jednym dniu w Castro, bez żalu ruszam do Quellon, portowej dziury na południowym krańcu wyspy, tylko po to by przeczekać deszczowy dzień do wieczora i wsiąść na prom, który w 36 godzin ma zawieźć mnie do Puerto Chacabuco. Więc wyruszam o 23, spędzam nockę w śpiworze na podłodze pomiędzy niezbyt wygodnymi fotelami, wokół sami lokalesi i w sumie ośmioro backpackersów. Rano wychodzę na pokład i jest pięknie, z jendej strony na brzegu wysokie góry, z drugiej ciągną się wyspy, a my środkiem. Zatrzymujemy się w jakiś malutkich miejscach po drodze, dokąd prawdopodobnie da się dotrzeć tylko promem, ludzie wysiadają, płyniemy dalej. Dopływamy do Puerto Cisnes. Mała miejscowość, ocean, góry, kościół, pewnie gdzieś i knajpa. “O tu mógłbym wysiąść” żartuję do białasów. Za chwilę wołają nas z pokładu na dół i mówią ogłoszenie, że do Puerto Chacabuco nie dopłyniemy, bo rybacy strajkują i blokują port i że możemy tutaj wysiąść i próbować autobusem dalej. No dobra, oszukali nas z autobusem, bo mieli zorganizować, ale się wypieli, nie zwrócili różnicy w cenie biletu, ale co tam. Następny autobus jutro rano. Pięknie. W ośmioro białasów, niczym rozbitkowie wyrzuceni przz morze (parka Niemców, parka Duńczyków, dwóch Quebekańczyków, Holenderka i ja – polaco, średnia wieku 23 latka), znajdujemy nocleg u nieźle pijanej pani, Niemcy gotują, pijemy wino (które pijana pani podkrada dla siebie i rodziny), pijemy pisco z kolaczkiem. Pijana pani nie jest sympatyczna, ale to tylko sprawia, że mamy więcej frajdy. I tak miło spędzamy wieczór, spożycie jest wysokie. Niesprzyjające okoliczności ułatwiają szybką integrację.
Następnego dnia autobus o szóstej rano, pani żegna nas miło (pewnie szczęśliwa, że już się nie spotkamy). Ruszamy kiepskimi drogami pomiedzy pięknymi górami. Po drodze zaliczamy pękniętą oponę. Ale co tam, przynajmniej kawy się we wsi napiliśmy. Dojeżdzamy do Coyhaique. Ładujemy się do hostelu za miastem (zła drogą poszliśmy i zamiast 2 km szliśmy z 5). Miło spędzamy dzień, zakupy, Holenderka robi naleśniki, piwka. Wieczorem dowiadujemy się, że jesteśmy odcięci od świata. Bo na północy wulkan pluje lawą (o czym wiedzieliśmy), od zachodu rybacy blokują port i drogę dojazdową od strony Puerto Chacabuco, od południa i wschodu, coś nie tak z drogą, lawina czy cóś, więc nie da się uciec do Argentyny nawet. No piknie. Ponadto podobno kończy się benzyna i autobusy przestają jeździć nawet na tym odciętym obszarze. Poza tym podobno w bankomatach kończy się kasa. Ubaw o pachy. W hostelu ludzie panikują, zwłaszcza Amerykanie i zwłaszcz ci co przyjechali na kilka tygodni. A mi zaczyna się podobać. :-)
Następnego dnia mały trekking w parku narodowym, bez rewelki, ot piękne drzewka i ze 2 widoczki.
Z Coyhaique wydostaliśmy się oczywiście bez większych problemów, najpierw autobus, a później prom przez drugie co do wielkości jezioro w Chile i nasza wesoła gromadka (już tylko sześcioro – bez Duńczyków) przybyła do Chile Chico, gdzie szybko wynajeliśmy sobie domek z kuchnią. Zwiedzanie, gotowanie, piwka, winka, piscola. A następnego dnia hop busikiem do Argentyny, najpierw do Los Antiguos. Plan był taki, żeby pojechać sobie spokojnie przez Andy na południe sławetną Route 40, ale busy nie podpasowały, szybka decyzja i ruszamy na sam kraniec świata do Ushuaii na Ziemii Ognistej (z przesiadką w Rio Gallegos). 30 coś godzin, znowu przez moment do Chile (kolejne pieczątki), znowu do Argentyny (bo tak biegnie droga), i docieramy.
Ciąg dalszy byćmoże nastąpi.
A na mapce można zobaczyć to tu.
Duzo sie dzialo i dzieje, duzo przygod, kilka zdjec, kilkoro poznanych ludzi, razem z ktorymi w tempie raczej ekspresowym przyplynalem/przyjechalem do Ushuaii, zwanej przez niektorych koncem swiata. Nie mam czasu na siedzenie przed komputerem i internetowanie. Jest dobrze, jest dobrze, jest!
[Chepu, Chiloé Island, Chile]
Kajakowanie o świcie w Dolinie Martwych Drzew, to jedne z piękniejszych chwil jakie przeżyłem. Gra kolorów, cieni, odbić, ścierające się mgła i słońce. Krzyki ptaków. Daleko od wszystkiego.
Dolina Martwych Drzew powstała w wyniku trzęsienia ziemi w 1960 oraz tsunami, gdy wyspa zapadła się o 1-2 metry i słona woda wdarła się dalej wgłąb lądu.
To był piękny dzień.
[Chepu, Chiloé Island, Chile]
Amory and Fernando. Before they turned 50 they decided not to wait till 65 to retire. They quit their “good jobs”, cut off all the strings holding them down, packed up everything they owned (which occurred to be 5 trucks full of stuff) and bought a piece of land on Chiloé Island. First they placed all their belongings in a big military tent, then they started to clear the land, piece by piece built up their new home. They reached the point that they were self efficient on their own land. But after 5 years they decided to do something else. They bought another piece of land and started their eco-friendly tourist site. Extremely gentle, adorable, positive persons.
If you want to spend some time close to the nature on a Chiloé Island you should contact them.
This post is a part of my miniproject “dreamers“.