Michael’a spotkałem na początku swojej podróży po Ameryce Południowej w Mendozie w Argentynie. Mieszkał ze mną w dormitory w backpackerskim hostelu. Podróżował wówczas z biletem dookoła świata. Kilka dni spędziliśmy wtedy głównie na spacerach po mieście, sączeniu piwka i obcinaniu wzrokiem przechadzających się wokół Argentynek. Minęło trochę czasu, Michael w tym czasie zdążył odwiedzić Nową Zelandię i kawałek Azji, wrócić do domu w Czechach, pojeździć na rowerze w UK i Holandii, pomieszkać we Francji. No ale znowu wybrał się w podróż, tym razem na trzy miesiące, odwiedzić swoich przyjaciół w Kanadzie, Brazylii i Boliwii. I było zajebiście, choć przez pracę nie byłem w stanie spędzać z nim tyle czasu ile chciałbym.
Micheal ma siedemdziesiąt X lat. A Ty jakie masz powody, żeby mnie nie odwiedzić w La Paz? :P
to co najlepsze wciąż skrywam dla siebie
czy kiedyś to pokażę… szczerze? nie wiem
chociaż mija już sława, miłe słowa, toasty,
to chcę żeby przekaz był naprawdę jasny
ty mówisz że jestem “gówniarzem bez celu”
ty nie masz pojęcia, że jest nas tu wielu
ty mi mówisz, że często pozuję do zdjęcia
ja tłumaczę, że nie masz o mnie pojęcia
ty mi mówisz, że mam już prawie trzydziestkę
ja ci mówię, że ja w te ramy się nie mieszczę
ty mi mówisz, że ciągle żyję jak przybłęda
a ty pewnie już leczysz kamienie na nerkach
ty mi mówisz, że niezły jest ze mnie zawodnik
a ja tylko słucham, bo to nie ty postawisz mi pomnik
tyle czasu, u mnie się nie pozmieniało
kilka nowych blizn zdobi moje ciało
jesteś kozak? pokaż lepszą drogę
ciągle swojej szukam, przez to spać nie mogę
jesteś twardy, spróbuj się zamienić
daję głowę, że nie przeżyjesz tutaj do jesieni
ty mi mówisz o cośtam swoich problemach
a ja z dala czuję, że to brzydka ściema
na wakacje latasz sobie samolotem
a ja zgięty w taksi przesiąkam cudzym potem
bo dla ciebie to tylko historie i zdjęcia
a ja tutaj szukam swego jebanego szcześcia
jarzysz młody? to nie jest rosyjska loteria
ani browar zrobiony pod kołdrą na feriach
to są moje własne do życia podchody
z ciągłym nastawieniem na nowe przygody
i nie liczy się to co mam lecz to co pamiętam
w pełni zakręcony na życia zakrętach
nie daj się omamić tym co śpią na kasie
nie daj się omamić, uwierz młody, da się!
“Teraz jest mój karnawał. W środku boliwijskiej zimy. Stan beztroskiej zabawy. Współdzielenie chwil i uśmiechów. Jakby na chwilę nic innego nie istniało. I było tylko tu, i było tylko dziś.” – zapisałem 28 czerwca zeszłego roku.
A teraz. Jadam w lepszych restauracjach. Pracuję ciężko. Męczy mnie mieszkanie w naszej Auberge espagnole. Chcę mieć swoją lodówkę, tylko swoje rzeczy w kuchni. Męczą mnie cudze fusy z kawy w zlewie. Nie imprezuję za dużo. Budzik na 7:40.
Przejechaliśmy piaskowymi, shitowymi drogami z Trinidadu przez wioski do Rurrenabaque, a potem przez Caranavi i Coroico do La Paz. 600 km po drogach gdzie średnia prędkość przemieszczania wynosi 30 km na godzinę. We współdzielonych taksówkach, gdzie przesiąkasz cudzym potem. Widzieliśmy, powdychaliśmy gorące powietrze, spaliliśmy ciała słońcem, ale to już inny odbiór. Męczą shitowe hotele. Z ulgą w turystycznych miejscówach bierzemy lepszy pokój. Bo to nie podróż, wyprawa, walka, lecz tydzień wakacji, odpoczynek od pracy. I cieszy zimne piwko i dobre żarcie w restauracji.
Ale jeszcze będą zmiany. Porwie mnie nagła fala. Albo rozsądnie, po trochu wydłubię sobie coś lepszego. Bo ja chyba uzależniony jestem od zmian. Rutyny nienawidzę. Byle do przodu. Robić coś pożytecznego. Wciąż odkrywać, poznawać – taki jest cel. Tylko czasu tak bardzo mało. “Zrównoważyć życie zawodowe z osobistym i osiągać wysokie zarobki”, hmmm…, jak od tego uciec, jaki jest właściwy balans? Nawet w Boliwii ta ścieżka okazała się najprostszą, żeby tu zostać. Bez walki, hop siup i jesteśmy w prawie-korporacji. Dużo szczęścia, czy zwykła pułapka? Chwilowy brak energii, żeby się szarpać i płynąć pod prąd. Bo samo utrzymanie się w Boliwii i życie w tej rzeczywistości wcale nie jest wystarczającym wyzwaniem, ot to tylko miejsce.
Frajdę sprawia gotowanie. A Ty pokazujesz mi nowe kulinarne światy. Tylko przeszkadza zmęczenie i podkurwienie pracą. Powoli poprzesuwać suwaczki. Szukamy balansu.
I dalej nie mam pojęcia jak to wszystko się skończy. Widzę perspektywę może na rok do przodu, a potem to zupełnie nie wiem. Australia, Afryka, Indonezja – tam jeszcze mnie nie było. Czy mi się jeszcze chce, czy tam dotrę? Czy tutaj kotwica?
W srode rzucilem pomysl, to moze do Trinidadu polecimy. W czwartek mielismy bilety. No i w sobote polecielismy.
Trinidad – miasto w polnocnej czesci Boliwii, okolo 130.000 mieszkancow. To juz tzw. orient, czyli upal, slonce, zielono. Lataja i skrzecza papugi. Wszystkie chodniki w centrum sa zadaszone. Turystow brak. Lonely Planet pisze o tym miescie, ze nuda. Na katedrze ksiadz zamonotwal glosniki i to z nich niebywale czesto rozlega sie dzwiek dzwonow. Co najmniej co pol godziny. Na targu mozna kupic wypchane kajmany (male krokodyle).
Wokol glownego rynku jezdza motory. Glownie mlodziez. Wystarczy posiedziec 5 minut, zeby zauwazyc, ze jezdza w kolko. Taka nuda. O dziwo nie mam nawet knajp,gdzie browara sie mozna napic.
Niektórzy wiedzą, że w pewnych kręgach mam opinię tego, co cudze filmy wstawia na bloga jako swoje. Tak będzie i tym razem. Cóż, dobre kino trzeba promować. Tak było. Operacja “Żagiel”. Szymon, Kubuś i Radek, czyli żeglowanie w środku boliwijskiej zimy na środku jeziora Titikaka na wysokości 3900 m n.p.m. Gościnnie wystąpił pan bosman.
posted in bullshit, in-polish, travel, videos | country: bolivia | Comments Off on i smak waszych ust boliwijskie dziewczyny w noc ciemną i złą nam będzie się śnił
A jeśli nie ambasada, to co najmniej Polski Klub Podróżnika w La Paz mi tu powstał.
Zawitali do La Paz kolejni podróżnicy. A każdy z nich wiezie inną historię, inną drogę, która go tu zawiodła. Jechali tu przez stepy Mongoli, poprzez ryżane tarasy w Chinach, wyspy Indonezji, spalony słońcem Czarny Ląd, Atlantyk i Pacyfik, Krainę Kangurów, Karaibskie tropiki. Czasem autostopem, czasem na motorach, czasem boso po piasku, czasem z osiołkiem. Dotarli tu, do La Paz, do którego niemal każda droga jest trudna. I postanowili na chwilę po prostu odpocząć.
W ostatnich dwóch tygodniach takich podróżników w La Paz pojawiło się prawie dziesięcioro. Karina i Marcin, dla których kochać, to patrzeć w tym samym kierunku. Iza i Kamil, co z Singapuru jadą na motorach do Polski, niezupełnie najkrótszą trasą . Bartek i Marta, którzy na motorach jadą byle dalej. Kubuś, młodziak co poznał już w Kolumbii Wujka Filipa, a teraz jego Grand Tour zagnało go do Boliwii. A także Karol, co po dwóch miesiącach w drodze stiwerdził, że jednak nie dla niego takie ciągłe przemieszczanie się, znalazł pracę w barze i postanowił się osiedlić na dwa miesiące. Poza tym wolontariuszka Ola i sąsiad Radek. I jeszcze inni, co to bloga nie mają i też żyją.
Na pierwszy ogień oczywiście poszły pierogi. Sprawdzona reguła mówi, najlepszym sposobem na integrację Polaków którzy są ponad 10.000 km od kraju jest wspólne ugniatanie i gotowanie pierogów. I znowu się udało.
Różni ludzie, w różnym wieku, którzy w niejednym miejscu byli i niejedno widzieli. I ta nić porozumienia. Zainteresowanie drugim człowiekiem i Jego Drogą. Bez jakiejś próby współzawodnictwa, przechwalania. Zrozumienie, że ta Droga to rzecz bardzo indywidualna i intymna. I każdy jest w niej z innych powodów, z inną wizją, celami. Co innego sprawia radość, co innego jest wyzwaniem. Ciekawe rozmowy ludzi, którzy starają się mieć ciekawe życie.
I znowu miałem okazję porównać blogową autokreację z ludźmi, ich spalonymi słońcem twarzami, gestami, zmęczeniem, zamyśleniem, zmarszczkami, uśmiechami.
Rozmawiamy. O miejscach, przygodach, ludziach. O zdeptanych wulkanach i szczytach. O festiwalach gdzieś w Amazonii. O Ayahuascowych wizjach. O jachtach, co za darmo mogą przewieźć cię przez ocean. O sympatycznych przemytnikach. O lewych prawkach na motor i łapkówkach wręczanych na granicy. O podróżach pod eskortą policji. O kilometrach przebytych w kurzu. O napotkanych gdzieś w innej części świata wspólnych znajomych.
Wspominamy… Nowaka, Kingę, Kapuścińskiego… Mówimy o tym czy jest sens podążać cudzymi śladami, czy może lepiej wydeptać swój.
Ale tak naprawdę te rozmowy są o celu i sposobie. Alternatywnym postrzeganiu świata. O tym co gna do przodu. O tułaczce bez domu, lodówki, pralki. I o tym, co dostaje się w zamian.
=====
A tymczasem ja przygotowuję się do przeprowadzki do nowego mieszkania. Naszego. Do zakupu lodówki, kuchenki, byćmoże pralki, a może nawet telewizora. Przed nami nowa przygoda.
Buduję zamki z piasku, fosy, bramy, wieże, a potem wskakuję w to bosymi stopami, jak szalony wbiegam do wody przeskakując fale i daję nura, zamieram na kilka sekund tuż przy piasku na dnie, by zaraz wybić się na powierzchnię, przez moment szaleńczo płynąć przed siebie, by zaraz odwrócić się na plecy i dryfować przez parę chwil patrząc w niebo.
Z chaosu w pozorny spokój. Przestawiam suwaki i próbuję znaleźć najlepszą kombinację, czasem jest lepiej, czasem z głośnika wydobywa się koszmarny pisk. Ale to tylko chwilka, bo zaraz przywracam spokój i znowu słychać muzykę. Eksperymentuję.
Znowu od nowa. Choć perspektywa dużego łóżka, czerwonego wina i budyniu czekoladowego wydaje się być dużo większym wyzwaniem niż samotność w Amazonii.
“I have my own wings and I always keep following this spirit that guides me in my decisions, and that is how it has to be.” To nie ja to napisałem, lecz Ty o mnie. I wróciłem z Amazonii, i zacząłem życie na 3625 metrach nad poziomem morza, i nawet zostałem rezydentem w Boliwii! Czas to uczcić kochanie!
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia, perú | Comments Off on i’ve been living underground, i’ve been eating from a can, i’ve been running away from what i don’t understand
Niedziałających kontaktów.
Temperatury w nocy w okolicach zera, przy braku centralnego ogrzewania i pojedynczych szybach w oknach.
Pracy z Boliwijczykami, na których nigdy nie można polegać.
Internetu tak wolnego, że nie można z youtube’a korzystać.
Samochodów co zawsze chcą cię przejechać, bipczą i przyspieszają bez intencji zatrzymania się.
Ludzi wpychających się przed ciebie na chama do minibusu.
Skorumpowanych urzędników, którzy bez łapówki nie przyjmą papierów migracyjnych…
Podobno mi zazdrościsz.
A poza tym jest zajebiście.
Rośnie barek alkoholi. Ostatnio najlepiej wchodzi whiskey. Zaprzyjaźniłem się z Jack’iem Daniels’em. Powoli kupuję naczynia, patelnie, noże, kufle do nowego mieszkania. Bo szukamy sobie miejsca. Najlepiej słonecznego i z dobrą kuchnią. Bo ona lubi gotować. Wizę prawie już dostałem, więc prawie jestem legalny na najbliższy rok.
Sytuacja w pracy osiągnęła punkt krytyczny, musiałem interweniować. Może być tylko lepiej. Problemy z jakimi muszę się ścierać w pracy to porażka totalna. Zacofanie infrastruktury technologicznej, opór kulturowy przed robieniem rzeczy raz, a dobrze. Poddaję się, nie walczę, tylko zmieńcie mi godziny pracy na bardziej ludzkie. Bo w końcu nie przyjechałem tu pracować… Zmęczenie. Za dużo ostatnio pracowałem. I po co? I pretensje z każdej strony. Bo w tym kraju, jak coś się zespuje, to przyjętym jest siedzenie bez inicjatywy i czekanie co się stanie. A jak zepsuje się coś ważnego, to presja na mnie, bo nikomu innemu nie zależy, żeby naprawić. Basta. Przegięli. Wysiadam. Co będzie, to będzie.
To nie jest blog o narzekaniu. Podpuścił mnie ktoś mailem, że zazdrości. No tienes ni idea.
[Copacabana, Jezioro Titikaka, Bolivia, Święto Zmarłych’2009]
Wybraliśmy się wczoraj na koncert do El Alto. Ponieważ w dolinie, którą zajmuje La Paz kończy się miejsce, to miasto wylało się na otaczający płaskowyż i to jest właśnie El Alto. Miejsce o złej reputacji (lepiej przeciskając się przez tłum w kieszeniach ściskaj portfel i telefon). Masa ludzi. Wielkie targowisko.
Koncert poświęcony był pamięci prekursora boliwijskiego hip-hopu, Abrahamowi Bojórquez (ze składu Ukamau y ke). To on jako jeden z pierwszych zaczął śpiewać i nagrywać boliwijski rap po hiszpańsku i w języku aymara. Niestety zginął z winy pijanego kierowcy minibusu…
Koncert odbywał się na ulicy i był pełen niespodzianek. Oprócz hip hop’owców wystąpili bębniarze, punkowcy, kolesie z fujarkami oraz cholity kręcące spódnicami. Kulturalny koncert był. Temperatura wynosiła kilka stopni, siąpił trochę deszczyk, płonęły metalowe beczki. W pewnym momencie koncert został wstrzymany, i między ludźmi zaczął się przeciskać autobus w celu zaparkowania w bramie tuż przy scenie.
A jak wyglądają i śpiewają hip hopowcy na 4000 m n.p.m.? Oto śpiewająca w Aymara grupa WAYNA RAP:
A oto i sam Abraham Bojórquez (i Ukamau y ke) śpiewający (tym razem po hiszpańsku) o złowrogiej sile telewizji:
posted in bullshit, in-polish, travel | country: bolivia | Comments Off on do celu jechałem po bandzie, czasem myślę, że przegiąłem lub że powinienem bardziej
Idąc ulicą w centrum La Paz mijam parkę turystów. Polarki, shorty, sandałki. Pochyleni nad przewodnikiem czegoś szukają. Mijając słyszę polski. Mijam, zatrzymuję się niżej, no dobra wracam. Może jakoś im pomogę. “Bo nam nie podoba się La Paz. W ogóle obrzydliwe miasto. Bo my to autostopem bardziej.” No tak, nie pierwszy raz słyszę takie rzeczy. Że to najbrzydsza stolica Ameryki Południowej…
A ja mieszkam w tym mieście z wyboru. Czemu? Musiałbyś przejechać ze mną pół kontynentu, żeby to zrozumieć. I wtedy trafić ze mną do Boliwii. I widzieć co się działo. Spędzić miesiąc w Sucre z Filipem, Pasikonikiem, Luisem, Linselem… Tańczyć z dziećmi tango na zboczach Cerro Rico w Potosi. Na pace ciężarówki pojechać w zimnie, kurzu i wśród zapierających dech widoków do Uyuni. I zostać na 2 tygodnie w tym zakurzonym miasteczku, z którego turyści uciekają zaraz po odbębnieniu 3-dniowej wycieczki po Salarze Uyuni. Przeżyć tam burzę piaskową. I po tym wszystkim trafić do La Paz. Po prostu Boliwia przygarnęła mnie, uwiodła… I zdałem sobie sprawę, że to tu mógłbym…
Bo tu chodzi o szukanie swojego własnego balansu. Bo przecież mogłem… mogłem jechać dalej. Polecieć do Nowej Zelandii i tam zarabiać pieniądze na dalszą podróż. Mogłem wrócić do Warszawy… Ale nie. Może, ale jeszcze nie… Ciągłe przemyślonka. Jak, dokąd, po co… I zazwyczaj mi dobrze tu. Na pytanie ile jeszcze tu zostanę odpowiadam “nie wiem, może ze 2 lata”. Bo na razie nie myślę o wyjechaniu stąd. A tym bardziej nie wiem dokąd.
Mimo, że pracuję za 1/5 tego co zarabiałem w Europie, bez większej satysfakcji z wykonywanej pracy, z szefem, który średnio raz na dwa tygodnie okazuje się być chujem, to jednak wciąż tu mam swój balans. Uciekamy na weekend gdzieś za miasto. I tam zaciągam zapachem natury, wystawiam twarz na słońce albo wiatr, zachwycam się kolorem jej skóry. Celebracja wspólnie gotowanych posiłków. Świat oswojony, jednak wciąż nowy, wciąż zaskakujący, wciąż przygarniający mnie do siebie.
La Paz. Dolina wypełniona ceglanymi, nieotynkowanymi domami. Jedno wielkie targowisko. Mało tlenu w powietrzu. Spaliny. Brak zorganizowanego transportu publicznego. Tu nie masz przystanków. Taksówki, o których mówią, że grabią i porywają. Piekło dla turysty. Ba, nawet dalekobieżne busy odjeżdżają z różnych części miasta. Nie dziwię się, że La Paz w pierwszym kontakcie odpycha. Chaos. Mało zieleni. Spaliny. Trzeba się przyzwyczaić. Trzeba czasu, żeby zacząć to ogarniać.
Dziwię się ludziom, którzy potrafią zaplanować podróż. Niektórzy tego potrzebują. Daty, bilety, tu musimy być, tu musimy dojechać. Dookoła świata w pół roku, rok, dwa lata. A i jeszcze to chcę zobaczyć. Ja nie potrafię. Bo dla mnie to nie jest podróż dookoła świata. To “Operacja Życie”. To szukanie siebie. To próba poukładania sobie w głowie wszystkiego co nazbierało mi się przez 29 lat.
Schowałem się tutaj. Odciąłem jakoś od świata. Nie chcę, nie chcę, nie chcę. Nie chcę żyć tym czym inni. Chcę być Polakiem w La Paz. Najbrzydszej stolicy Ameryki Południowej.
Mieszałem sobie jedną ręką leniwe pierogi w drugiej trzymając piwko. Nagle zawirował mi świat. Łoooo łooooooo… powiedziałem, czując, że coś dziwnego dzieje się z moim ciałem… Myślałem, że to piwko, że mdleję. Usiadłem więc na podłodze. Ale koło mnie Gabicha też usiadła i przerażona wyszeptała “mi amor…”. I wtedy zrozumiałem, że to nie mi w głowie się buja, lecz budynkiem buja. Może przez 20 sekund. Na ostatnim 17 piętrze mieliśmy całkiem niezłą jazdę. Ona panika. Po schodach w klapkach 17 pięter na dół na wszelki wypadek zeszliśmy. Zeszły może jeszcze ze 2 rodziny w szlafrokach z dziećmi na rękach (prawie noc była). Z tego wszystkiego aż kluchy zostawiliśmy na gazie. Ja żałowałem, że puchy nie zabrałem, a najlepiej nowej nie sięgnąłem z lodówki. Posiedzieliśmy sobie na schodkach przed blokiem, przyszła Marianne, która nic nie czuła, ale się wystraszyła, jak jej powiedzieliśmy. Posiedzieliśmy z 15 minut. No to co, wracamy, bo się kluchy wygotują. Po schodach na wszelki wypadek. Ale na piątym wsiedliśmy w windę. Takie było pierwsze moje trzęsienie ziemi.
Plota na mieście mówi, że to ci lepsi Amerykanie testują swoją broń nową, by zaszkodzić naszemu silnemu, boliwijskiemu socjalizmowi. A ja nie wiem komu i w co mam wierzyć. A leniwe mi nie wyszły.
posted in bullshit, in-polish, travel | country: bolivia | Comments Off on wieje piaskiem od strony wroga i zamyka się serce ziemi
Właśnie wyszedłem z trzydniowego zatrucia pokarmowego. W sumie nic strasznego, standardowe objawy obukanałowe. Ciekawsze jest jednak, to jak się zatrułem. Otóż zatrułem się street foodem w drodze do domu z lokalnego boliwijskiego klubu (gdzie gringosi też czasem trafiają, jednak w liczbie nie przekraczającej 10% ogółu). Muzyka niczego sobie, poza latynoamerykańskim rockiem można usłyszeć także The Doors i tego typu klimaty. Marihuany tym razem nikt sprzedać mi nie próbował, kokainy tym bardziej. Kilku pijanych typów oczywiście chciało się mniej lub bardziej bratać (bardziej to z Olą, która jako blondynka w Boliwii ma wzięcie wszędzie). No ale dobra, wracamy z małą o trzeciej w nocy na piechotę przez miasto (to tylko jakieś 15-20 min i wbrew pozorom opcja na piechotę w centrum La Paz jest bezpieczniejsza niż opcja taxi). Po drodze jakieś młode pijane typy krzyczą za mną “gringo, gringo” i coś łamanym angielskim zaczepieją, więc ja, zgodnie z zasadą taktyki ulicznej, wracam się i zagaduję moim o niebo lepszym hiszpańskim (wciąć jednak kijowym), żeby nie wyjść na miękką faję. Odczepili się. No to dalej z małą idziemy. Na rogu, jedna “quadra” od mojego wieżowca, w nocy rozstawia się “casera” z przenośnym grillem. Grill raz po raz bucha ogniem, gdy ona raz po raz nakłada szaszłyczki i smaruje je bliżej nieokreśloną substancją łatwopalną. A że wszystko dzieje się w środku nocy, to efekt jest raczej widowiskowy. Zamówiłem i ja “una porcion doble” tego przysmaku co zwie się anticucho i serwowany jest wraz z papas (kartofelki) i aji (pikatny sos). Anticucho to posiekane w plasterki kawałki serca krowy. Taka przyjemność za porcję kosztuje 5 bolivianów, czyli 2 PeeLeNy. No tak, bo u nas w Boliwii po pijaku nie chodzi się na zapieksy do budek. No i strułem się na trzy dni. Przesraną resztę weekendu miałem. A w poniedziałek, skoro nie przeszło, to mała zaprowadziła mnie do znajomego lekarza od brzuszków, który ponaciskał i stwierdził, że to kartofelki albo sos były trafne, a nie mięsko, przepisał zastrzyk w dupę i 10 pigułeczek, i życzył zdrowia. No i wyzdrowiałem. Do pracy poszedłem we wtorek i wszytko było ok, wszyscy mnie żałowali, ale jednocześnie zastrzegali, że miałem pecha, bo wszyscy ową “caserę” znają i nigdy się nic nie działo złego. Mi też nie, dopiero za piątym razem mnie trafiło licho. No ale wszyscy się cieszyli, że wróciłem do świata żywych, bo w końcu swój chłop jestem.
A ona, ona, ona tak pięknie się mną zajęła, że aż słów mi brak w tym temacie.
Tamtaram. Nowa jakość w dziedzinie blogów podróżniczych. Bo kto to widział, żeby prowadzić 3 blogi z jednej podróży, w tym dwa komiksy. Razdwatrzy. Trochę tęsknię.
posted in bullshit, dymki, in-polish, photos, travel | country: bolivia | Comments Off on moze bys od czasu do czasu nabral troche dystansu do siebie i do twojej wiekopomnej roli, jaka odgrywasz w dziejach swiata