pierwsza przelana krew i druga para jeansów
2009-11-14 – 03:59[La Paz, Bolivia]
No to mam za sobą pierwsze półtora tygodnia w nowej pracy.
Pierwsza przelana krew w walce o dobro podwładnych, kiedy to usłyszałem, że “you should learn about this business first”, czyli zakamuflowane w korporacyjny slangu “fuck off”. Piłeczka odbita, w końcu nie nowe mi są takie przepychanki. No ale co tam, to przecież tylko, znaczenie terytorium, na szczęście nie potrzebuję desperacko tej roboty (wręcz dostałem ją za wcześnie), więc lepiej na początku zaakcentować, że nie będę tylko małpką wykonującą polecenia “bardziej doświadczonych kolegów”. Gościu pieprzył coś o “disrespect”, podobno to kultura pracy taka, ale co tam, ja jestem gringo przyzwyczajony do ostrych korporacyjnych przepychanek, toż to przecież była lajtowa dyskusja, a on mi takie działo wytoczył. Także pierwsze decyzje, które wziąłem na siebie bez uzgadniania z szefem, który 50% czasu spędza w tej drugiej Ameryce.
Ogólnie jest śmiesznie. Jedyny gringo full-time i dwudziestu kilku Boliwijczyków. I firemka, która nie obnosi się z faktem, że jest w Boliwii. Dlatego telefon na moim biurku ma przypisany boliwijski i północnoamerykański numer telefonu. Póki co mój team jest 3-osobowy. Wszyscy starsi, jeden nawiedzony opensource’ową północno-amerykanin, przeciwnik globalizacji software’u, które w czasie wolnym tłumaczy programy na indiańskie języki quechua i aymará, sympatyczna Boliwijka i Boliwijczyk ściemniacz, który na razie trochę trzęsie dupą jak mu coś zlecam, a trochę ściemnia i próbuje przekładać zadania na 10 min roboty na za tydzień. Wszyscy starsi ode mnie. A i do tego ten ostatni po angielsku nie habla. Więc jest śmiesznie.
Do tego 2,5 godzinna przerwa na lunch. Pierwsza reakcja, że co, po co. Okazuje się, że ludzie wracają do domów, żeby mieć lunch z rodzinami. Ot, więc podłoże kulturowe. Więc i ja się zorganizowałem i przerwie uczęszczam na hiszpański. A potem nawet jeszcze zdążę do domu (walking distance), żeby puścić bąka albo zagrać w mafię na facebooku.
Pierwsze biurowe urodziny celebrowane salteńami i coca-colą na których odśpiewałem sto lat po polsku. Poza tym wysłuchałem mów solenizantów, jakimi to zajebistymi amigos jesteśmy a nawet rodziną. “Dopóki ktoś inny nie zapłaci nam lepiej” dodał w myślach mój zepsuty, kapitalistyczny, szyderczy umysł. Poza tym ziomale z pracy nauczyli się mówić “cześć”, czym sprawiają mi dużo radości.
Pierwszy biurowy szok kulturowy – oni nie używają A4 w drukarkach! Używają “letter” , który jest trochę krótszy i trochę szerszy.
Poza tym za 1,5 tygodnia wpada w odwiedziny pierwszy gość. Jacek przywiezie mi walizkę z Polski wypakowaną moimi zabawkami. Więc zacząłem akcję logistyczną i zdalne pakowanie. Więc rodzina zrobiła mi zdjęcia ciuchów z szafy, cobym sobie wybrał. Trochę jak online-shopping w lupeksie. Przynajmniej Gabicha nie będzie już mnie opieprzać, że mam tylko jedną parę jeansów. Halo, halo, ja tu pierwotnie przyjechałem na wakacje a nie do pracy, remember?
A tona zdjęć z wakacji wciąż czeka na obrobienie, poco a poco, cierpliwości. Tym bardziej, że chcę zacząć jeszcze jeden projekt nie fotograficzny (fotograficzny z resztą też).
Poza tym wykorzystałem, że rodzice G pojechali do Stanów na wakacje i sprowadziłem sobie nowy gadżet celem uczczenia nowej pracy i powrotu do konsumpcjonistycznego świata.
Poza tym grudzień będzie dla mnie miesiącem wakacji. Jeden miesiąc urlopu bezpłatnego, ohhhh yeaaaaah! Gdzie by tu pojechać?