Doña Eugenia w Potosí serwuję najlepszą zupę z kamieniem w Potosí, czyli Kalaphurkę. Przysmak znany na całą Boliwię. Jest to zupka na kukurydzy i zbożu, oczywiście z mięskiem i ziemniaczkiem. Pikantna. Rozgrzany kamyk powoduje, że zupka na dzień dobry miło bulgocze.
Restauracja Doñi Eugenii znajduje się w Potosí przy cmentarzu, polecamy.
Ale jak to samą zupę jeść bez drugiego dania? Więc na drugie zamówiłem sobie Chicharrón (czytaj cziczaron), czyli tłusta wieprzowina smażona w głębokim tłuszczu, tutaj serwowana z kukurydzą, czarnym ziemniakiem i niesłodkim bananem.
Na granicy trzymali nasz autobus przez 6 godzin. No dobra, ze dwie godziny straciliśmy dzięki totalnemu braku organizacji ze strony naszej boliwijskiej tzw. “stewardesy”, która najpierw w ramach pomocy wypełniała za cały autobus prosty graniczny papierek, a potem zupełnie bez sensu kazała się ludziom ustawić w kolejce według numerów siedzeń, po czym przez chyba godzinę nie ustawiła tak sformułowanej kolejki w kolejce głównej do okienka. Panowie w okienku przez 60% czasu oglądali mecz w telewizorze (Copa America), zaś przez pozostałe 40% stawiali stempelki.
Po zaliczeniu 1,5h godziny w kolejce do okienka po stronie boliwijskiej zaczęliśmy czekać po stronie argentyńskiej. Co rozsądniejsi Boliwijczycy (mniejszość) nie czekali na panią stewardesę i zaczęli się kolejkować bez niej. Argentyńscy urzędnicy w okienku byli wybitnie wredni. Wyzywali coniektórych Boliwijczyków od osłów, szydzili z ich wieśniackiej wymowy niektórych słów. Już myślałem, że to zwykły rasizm, ale Argentyńczyk, który przekraczał z nami granicę też dostał zjebki od oficera w okienku, więc postanowiłem siedzieć cicho i nie wyzywać ich od głupich, nieuprzemych ch**ów, a na dodatek rasistów.
Do Buenos Aires przyjechałem autobusem pełnym Boliwijczyków. Tzw. stewardesa po boliwijsku bez litości katowała nas filmami pełnymi przemocy, marnej jakości teledyskami grup muzyczno-tanecznych (siedmiu pięknych gra i śpiewa a koło nich wije się pseudotanecznie jedna “urodziwa”). Za każdym razem jak włączali coś nowego, to przez pierwsze 20 sekund leciało na 200% głośności budząc wszystkie dzieci w autobusie, po czym ściszno do 150%. Całe szczęście miałem stopery do uszu i kaptury.
Prawie cały autobus wysiadł na podmiejskim dworcu autobusowym. Rozeszli się by wsiąknąć i zniknąć w tej metropolii. Niektórzy już lepiej zasymilowani, mający podwójne obywatelstwo z małymi dziećmi, inni tylko w odwiedziny, inni na mały handelek, do pracy, na kilka tygodni/miesięcy.
W Buenos Aires włóczyłem się po różnych dziwnych miejscach. Może kiedyś w La Paz przy wódce Wam opowiem szczegóły, teraz mi się nie chce. W autobusie miejskim, którym jechałem “zwiedzać” (okolice położone godzinę za miastem) zobaczyłem człowieka o twarzy zbliżonej do naszego prezydenta Evo Moralesa. “Swój chłop” – pomyślałem. Gdy już dojechaliśmy tam gdzie kończą się tekstury wysiedliśmy. Zagadałem, bo chciałem zrobić małe rozeznanie czy tam biją, czy nie. Opowiedział mi pokrótce swoją historię.
Benigno pochodzi z Potosí w Boliwii, ale od 8 lat mieszka w Buenos Aires. Pracuje na nocne zmiany w fabryce tekstyliów (dlatego trochę przysypiał w autobusie). Czyli prawdopodobnie ciuchy na maszynie dzierga, dresy Adibas, Nikke, takie historie. Poza tym stawia chałupę (właśnie wracał do siebie na dzielnię). Mowi, że dzielnia jest spoko, bo jest legalna, więc nawet autobusy tam mają pętlę. Autobus do centrum, co 15 min, 1,70 peso. W Boliwii nie był od lat, ale chciałby jechać, choć nie zanosi się na to. Tutaj (czyli w BsAs) ma swoją seniorę. Generalnie dobrze mu się tu żyje, powrotu do Boliwii nie planuje.
Pomagam Pasikonikowi tłumaczyć fragmenty materiału do filmu z Boliwii. Dziś tłumaczyłem rozmowy z górnikami z Potosí. Mocny i dobry materiał. Trochę smutny.
Idąc ulicą w centrum La Paz mijam parkę turystów. Polarki, shorty, sandałki. Pochyleni nad przewodnikiem czegoś szukają. Mijając słyszę polski. Mijam, zatrzymuję się niżej, no dobra wracam. Może jakoś im pomogę. “Bo nam nie podoba się La Paz. W ogóle obrzydliwe miasto. Bo my to autostopem bardziej.” No tak, nie pierwszy raz słyszę takie rzeczy. Że to najbrzydsza stolica Ameryki Południowej…
A ja mieszkam w tym mieście z wyboru. Czemu? Musiałbyś przejechać ze mną pół kontynentu, żeby to zrozumieć. I wtedy trafić ze mną do Boliwii. I widzieć co się działo. Spędzić miesiąc w Sucre z Filipem, Pasikonikiem, Luisem, Linselem… Tańczyć z dziećmi tango na zboczach Cerro Rico w Potosi. Na pace ciężarówki pojechać w zimnie, kurzu i wśród zapierających dech widoków do Uyuni. I zostać na 2 tygodnie w tym zakurzonym miasteczku, z którego turyści uciekają zaraz po odbębnieniu 3-dniowej wycieczki po Salarze Uyuni. Przeżyć tam burzę piaskową. I po tym wszystkim trafić do La Paz. Po prostu Boliwia przygarnęła mnie, uwiodła… I zdałem sobie sprawę, że to tu mógłbym…
Bo tu chodzi o szukanie swojego własnego balansu. Bo przecież mogłem… mogłem jechać dalej. Polecieć do Nowej Zelandii i tam zarabiać pieniądze na dalszą podróż. Mogłem wrócić do Warszawy… Ale nie. Może, ale jeszcze nie… Ciągłe przemyślonka. Jak, dokąd, po co… I zazwyczaj mi dobrze tu. Na pytanie ile jeszcze tu zostanę odpowiadam “nie wiem, może ze 2 lata”. Bo na razie nie myślę o wyjechaniu stąd. A tym bardziej nie wiem dokąd.
Mimo, że pracuję za 1/5 tego co zarabiałem w Europie, bez większej satysfakcji z wykonywanej pracy, z szefem, który średnio raz na dwa tygodnie okazuje się być chujem, to jednak wciąż tu mam swój balans. Uciekamy na weekend gdzieś za miasto. I tam zaciągam zapachem natury, wystawiam twarz na słońce albo wiatr, zachwycam się kolorem jej skóry. Celebracja wspólnie gotowanych posiłków. Świat oswojony, jednak wciąż nowy, wciąż zaskakujący, wciąż przygarniający mnie do siebie.
La Paz. Dolina wypełniona ceglanymi, nieotynkowanymi domami. Jedno wielkie targowisko. Mało tlenu w powietrzu. Spaliny. Brak zorganizowanego transportu publicznego. Tu nie masz przystanków. Taksówki, o których mówią, że grabią i porywają. Piekło dla turysty. Ba, nawet dalekobieżne busy odjeżdżają z różnych części miasta. Nie dziwię się, że La Paz w pierwszym kontakcie odpycha. Chaos. Mało zieleni. Spaliny. Trzeba się przyzwyczaić. Trzeba czasu, żeby zacząć to ogarniać.
Dziwię się ludziom, którzy potrafią zaplanować podróż. Niektórzy tego potrzebują. Daty, bilety, tu musimy być, tu musimy dojechać. Dookoła świata w pół roku, rok, dwa lata. A i jeszcze to chcę zobaczyć. Ja nie potrafię. Bo dla mnie to nie jest podróż dookoła świata. To “Operacja Życie”. To szukanie siebie. To próba poukładania sobie w głowie wszystkiego co nazbierało mi się przez 29 lat.
Schowałem się tutaj. Odciąłem jakoś od świata. Nie chcę, nie chcę, nie chcę. Nie chcę żyć tym czym inni. Chcę być Polakiem w La Paz. Najbrzydszej stolicy Ameryki Południowej.
Do tego miasta turyści przyjeżdżają na jedną noc. Zatrzymują się w tej dziurze na pustyni, gdzie przez cały rok jest zimno, tylko przed lub po wyprawie na Salar, czyli pustynię solną, jedno z najpiękniejszych miejsc na naszej planecie. Zmęczeni trzydniową podróżą trzęsącym się jeepem, zimnymi nocami, gdy temperatura spada do minus dwudziestu, krótki odpoczynek w tym miejscu jest koniecznością przed dalszą podróżą do La Paz, Potosi, czy Sucre. 14 tysięcy mieszkańców, 9 lokalnych radiostacji, 6 orkiestr perkusyjno-dętych, kilkanaście biur podróży, kilkanaście pizzerii (bo gringos po 3 dniach na pustyni marzą tylko o pizzy), jeden bankomat. Targ różności w każdy czwartek. Tuż za miastem wysypisko śmieci, puste domy, na niskich kolczasty trawach powiewają plastikowe torebki, czasem przykucnie baba, by załatwić swoje proste potrzeby. Na północy cmentarz dla ludzi i niebieski autobus z napisem Coca-Cola, na południu cmentarzysko pociągów. Miasto duchów.
Dla nas to tylko kolejne miesce, gdzie można być obrzydliwie szczęśliwym. Tak dobrze jest w gronie interesujących ludzi w lokalnej knajpie przy kominku, fajkach i dzbanku napitku rozprawiać o niesprawiedliwości tego świata, kosmicznej równowadze i krwiopijnym kapitaliźmie. Na chwilę ogrzewać sie wzajemną uwagą w tym zawsze zimnym mieście. Niczym na pomoście usiąść okrakiem na martwej od lat lokomotywie, wypić wino z kartonika i pogapić się na zachód słońca, by potem przy świetle ugryzionego księżyca wrócić wzdłuż torów i zaszyć się w jakiejś lokalnej- lub gringo-enklawie ciepła. A rano kawa z mlekiem, naleśnik, jajecznica lub bułka ze słonym twarogiem, awokado i pomidorem. A wieczorem może na randkę na najlepszą na świecie pizzę z mięsem lamy i dużą butelką wina.
Nad wejściem do kopalni często znajduje się krzyż, zaś na okolicznym wzgórzu stoi kościół. Dla pracujących w kopalniach góników symbole te mają szczególne znaczenie. Oznaczają granicę stref wpływów. Na zewnątrz rządzi Jezus Chrystus. Jednak w podziemiach rządzi Tío. Ten zły. To właśnie jemu trzeba ofiarować liście koki, papierosy, 96% alkohol. Podobno tym którzy tego nie robią przydarzają się wypadki.
Tio stworzyli podobno Hiszpanie w czasach kolonialnych. W kopalniach pracowała wtedy niewolnicza ludność indiańska, która miała bogate wierzenia w świat spirytystyczny. Jako że pracowali zamknięci w kopalniach nawet przez 6 miesięcy, to Hiszpanie stworzyli im “boga kopalni”. Nazwa pochodzi podobno od hiszpańskiego “dios”, czyli bóg, ale w języku indian keczua nie ma “d”, stąd Tío.
Zainteresowanym polecam film dokumentalny o dzieciach pracujących w kopalniach – “The Devil’s Miner“.
Potosi to przygnębiające miejsce. Położone na wysokości 4070 metrów miasto gdzie przez cały rok jest zimno. Strome ulice i rozrzedzone powietrze powodują szybką zadyszkę. To szare miasto u podnóża pomarańczowej góry – Cerro Rico. Kiedyś najbogatsze miasto Ameryki Południowej, dziś pozostał tylko tytuł najwyżej położonego miasta na świecie.
Góra zabrała 8 milionów istnień ludzkich. Kiedyś Hiszpanie czerpali zyski ze złóż srebra. Dziś złoża minerałów są znacznie uboższe, jednak ich eksploatacja wciąż trwa. Pewnie gdyby góra znajdowała się w Stanach albo w Rosji, to w ciągu kilku dziesięcioleci zrówanano by ją z ziemią i upewniono się, że wszystko co cenne zostało wydobyte, ale nie w Boliwii, tu wciąż pracuje się w spółdzielniach górniczych głównie przy użyciu siły mięśni ludzkich i dynamitu. Góra wciąż zbiera swoje żniwo, górnicy średnio po 10-15 latach pracy w kopalni dostają pylicy, umierają. Kopalni małych i większych jest na zboczach góry podobno kilka tysięcy.
Wybieramy się na zboczę góry jednym z miejskich busików. Wysiadamy tóż przy dużej kopalni i zaraz trafiamy na pijących piwo po pracy górników. Mniej i bardziej pijani opowiadają nam o swoim życiu i pracy w kopalni. Nie rozumiemy wszystkiego, ale zapada nam w pamięci jedno stwierdzenie, “tam na dole ludzie stają się zwierzętami”. Ciężki nastrój.
Postanawiamy wdrapać się trochę sami i może poszukać jakiejś małej kopalni, którą moglibyśmy zwiedzić. Szybko wypatrzyły nas dzici sprzedające minerały. Przychodzą, próbują nam sprzedać kolorowe kamyki. Zaprzyjaźniamy się, odnoszą kamyki do domu, i za rękę idzimy w kierunku mniejszego szczytu, na którym wznosi się kaplica i anteny nadawcze. Śpiewamy “Vamos a la playa, comer la papaya”, potem pokazują nam “plażę”, czyli zielonkawy zbiornik jakichś chemikaliów. Pasikonik śpiewa i uczy tańczyć “witajcie w naszej bajce”. Kupujemy butelkę soku. Dzieciaki są niesamowite, cały czas się śmieją, robią niesamowite minki. Zdyszani wchodzimy na mniejszy szczyt. Przygotowujemy lunch – chleb z twarogiem i pomidorem. Dzieciaki znowu nas zadziwiają, przekazują kanapki dalej zanim wezmą dla siebie, nie zaczynają jeść dopóki każdy ma kanapkę. A potem dalsze zabawy, tańczenie dzeicięcego tanga, wyścigi w zbieganiu z górki, podchodzenie na około, żeby nastraszyć. Wieje, dzieciaki chodzą w czapce i szaliku Michała, moim polarze. W sumie spędzamy z dzieciakami chyba ze 3 godziny.
Potem schodzimy trochę i ze starszym bratem Vanessy zwiedzamy zamknięte muzeum urządzone w kopalni, z której już nie wydobywa się minerałów. Zwiedzić zamnkięte muzeum w kopalni – nie ma problemu, w Boliwii todo es posible. A w kopalni pierwsze spotkanie z Tio, trochę był straszny, ale przekupiliśmy go koką i 96% alkoholem.
A oto i nasze cudowne dzieciaki:
– Vanessa – w czerwonym sweterku i dresach
– Maria – w różowej czapce
– Alex – w szaliku Michała
Pasikonik znowu pieknie napisal. A nawet filmiki pokazal. Uwaga: tylko dla dzieci powyzej 16 roku zycia, bo Wujek Szymon klnie jak pijany szewc. TUTAJ.
A tymczasem na pace ciezarowki przyjechalem autostopem z Pasikonikiem zakurzona droga 300 km z Potosi do Uyuni. Cudowne widoki, gory, zachod slonca na trasie, a potem gapienie sie w gwiazdy i w ksiezyc w pelni, wtuleni bo zimno nieslychanie i sluchanie muzyki. Ale co tam bede opowiadal, te chwile byly tak magiczne, ze nie do opowiedzenia. A zdjecia kiedys tez pokaze.
Mozliwe, ze pojedziemy autostopem na pustynie… Todo es posible.
Po prawie miesiacu w Sucre w koncu udalo mi sie wyjechac. Mialem szczescie, bo poznalem tam wielu swietnych ludzi, z ktorymi doswiadczylismy wielu naprawde wspanialych momentow. Ale z drugiej strony osiagnalem ten stan umyslu, ze nie mialem motywacji, by poznawac nowych ludzi, od poczatku sie zaprzyjazniac. Znudzily mi sie bary, gdzie na pamiec znalem kiedy jest happy hour, obrzydl mi nawet Mitos, klub, gdzie piekne boliwijskie studentki puszczaja usmiechy do gringos.
Wyjechalem, jestem w Potosi, miescie na wysokosci 4070 m n.p.m. Na szczescie pamiec organizmu zadzialala i tym razem obylo sie bez choroby wysokosciowej. Ale jest plytki oddech i bardzo zimne noce, w koncu jest przeciez srodek boliwijskiej zimy. Jestem z Pasikonikiem, choc pewnie jutro nasze drogi sie rozejda.
Potosi, to miasto zyjace w cieniu wielkiej gory. Stad Hiszpanie czerpali ogromne zyski z kopaln srebra. Dzis takze dzialaja kopalnie, skad czerpie sie mineraly. Ciezka jest energia tego miejsca – kopalnie przez kilka setek lat zabraly 8 milionow istnien ludzkich.