Jeszcze nigdy nie było tak łatwo powiedzieć “kocham cię”.
Kocham cię bardziej niż wszystkie gwiazdy na niebie, bardziej niż wszystkie kropelki wody w oceanie, bardziej niż wszystkie ziarenka piasku na plaży. Kocham Cię miłością bezwarunkową. Ale….
Opowiedz mi o tych wszystkich strasznych rzeczach w Twojej głowie. O tym, że nie było lekko. O traumach, koszmarach i lękach. O niepokoju, który nie pozwala Ci spać. O dziwnych zacięciach, które czasem blokują Ci język. O niepewności, która sprawia, że tracisz głos. O tym, jak nie pozwolono Ci mieć opinii. O tym, jak niesprawiedliwy jest świat i jak Wam było ciężko. O zmarnowanym czasie. O tym jak Ciebie nie posłuchali. O pułapce i poświęceniach. O tym jak przestało Ci zależeć. O strachu przed stawaniem się nieistotnym. I niepotrzebnym.
Poczułem dziś odrobinę miłości. Miało być młodości.
Świat znowu zaczyna się kręcić znowu. Zaczęły się nowe podróże. Znowu otwarte są lotniska i hotele. Podróże znaczą upływający czas. 18 miesięcy niczego. Życie w klatce home office’u. A przecież są w życiu żółwia takie chwile, że musi komuś dać w zęby. tak po ludzku. Zbiera się druga fala. Druga połowa życia. No to jedziemy.
pamiętam jak bardzo było to dla mnie ważne. pisać, podróżować, odkrywać, uczyć się, pisać…
pamiętam jak kiedyś myślałem, że nigdy nie przestanę pisać. że jak dojdę do tego momentu, że nie będę miał nic do napisania, to będzie koniec mnie. i to była prawda.
ostatnie lata były ciche. ostatnie lata były intensywne. fucking europe. fucking european union. fucking poland. fucking capitalism.
W życiu każdego mężczyzny pojawia się fascynacja ciałem innego mężczyzny. Zwłaszcza penisem. I u niektórych trwa ona 2 sekundy a u innych całe życie. I co z tego? Nic.
To wszystko zaczęło się sypać gdzieś w momencie kiedy kupiłem MacBooka. Zamknąłem rozdział pod tytułem “bieda”. Zaczęło się wygodne życie. Ja, auto, ona i rozbijanie się po boliwijskich drogach. Szalone czasy. Czasem wpadał Jacek. Musieliśmy zgarnąć Tomka z lotniska w El Alto, więc ja i Jacek, i auto, i bocznymi drogami z doliny (3600) na lotnisko (4200). Jakieś tam piwo i wino poszło wcześniej. No ale na bocznej drodze to stać nie powinni. Ale stali dwaj. Oni bardziej przestraszeni niż my. Polskie prawko musiałem pokazać (choć na polskim nie powinienem dłużej niż 6 miesięcy jeździć). “Proszę chuchnąć” on wystawia nos a ja dmucham ale w dół a nie w nos. Coś wyczuł, ale był niepewny. No bo noc, ciemno, obcokrajowcy. “Dobra, proszę jechać.”. Luzik, to taka gra w Boliwię. Choć pokażę Ci następną planszę.
Przyleciał Tomek, przeciska się pomiędzy taksówkarzami, patrzy na buty, żeby ich nie zdeptać. “Taxi, taxi”, mówię do niego. “No, no, no, no” (hiszpański, tłumaczenie: “nie, nie, nie, nie”). Taksiarze się śmieją, on podnosi wzrok, “a cześć”, niedźwiedź i jedziemy. Zjeżdżamy do doliny. To dzięki temu Tomkowi z Wenezuelii wyszedłem z whiskey. Wszedłem w rum.
Przyjeżdżamy do tej Ameryki Południowej, zostajemy kilka lat. Ogarniamy się. Biali jesteśmy, umiemy kombinować, więc jesteśmy o dwie długości przed peletonem. Co nie znaczy, że nie musimy pedałować, o nie. Ale my jesteśmy na takim chaju przygody, że po prostu płyniemy ponad tym. Czasem robimy nawet dwie plansze na dzień. Kolejny i kolejny poziom.
I wtedy jeb. Kupujesz McBooka. I życie jakie znałeś się kończy. Nagle chcesz jechać do Quito albo wracać do tej jebanej Europy, zaczynać od nowa na jakimś strychu we Flensburgu. Ale jesteś w swojej sferze komfortu. Bo masz MacBooka. A wiadomo, że jak masz MacBooka, to na pewno dobrze kodujesz albo jesteś trendsetterem. Najlepiej oba. Jeździsz Flixbusem po Germanii zanim to się zaczęło modne. Ech te promocje.
A potem już z górki, jakiś startup w Berlinie, wielki przekręt na kasę. Przez pierwsze 6 miesięcy nawet nie wyszedłem z chłopakami na piwo. Do dziś nie wiem, czy to dlatego, że tak bardzo się starałem w pracy, czy też dlatego, że im w czymś nie pasowałem. Za stary byłem? Byłem tu cieciem w startupie a Boliwii byłem dyrektorem. Tell me why again I came back?
Nie pamiętam. Złych rzeczy nie pamiętam.
A tu w Europie życie jest ciężkie. Dogadać się trudno. A przecież jestem tylko 1000 kilometrów od domu. Ni po polsku ni po hiszpańsku.
Lato, taras, rzodkiewki. Projektor, ostatnie piętro, piwo na skrzynki, hamak. Grill koniecznie na węgiel (na nielegalu, bo kontrakt zabrania). Dajemy radę, to tak jak mieszkać w nowym budynku na dalszym Brooklynie. Projektor, i oglądam rapujących jamajczyków. Siedzę na kanapie w Europie i się jaram, że w końcu mogę youtube’a oglądać jak człowiek, bo w Boliwii się zacinał na łączu za 60 dolców. I pomyśleć, że kiedyś byłem Ambasadorem.
A może. A może to najbardziej egzotyczne miejsce na Ziemi, to Frankfurt, Germany. Nad Menem. Miasto bankierów, prostytutek i drugaddiktów. Dziwny świat. Ale wychodzę mało. Przez szyby samochodu oglądam świat. Na piechotę tylko do parku, ale to też nie zawsze. Pierogi kupuję w Polskim sklepie, już nie trzeba ich lepić z Kubą i innymi przejeżdżającymi przez La Paz podróżnikami.
Byłem w Szczecinie. Siedzimy z Lachmanem w kafejce. Przy stoliku obok jego klient. “A ja tutaj z Panem Ambasadorem i jego żoną” przedstawia nas Maciek. Trochę się skonfundowałem. A w sumie to niepotrzebnie. Nie ma czego się wstydzić. To nie PiS mnie wysłał na tę Ambasadę. Raz Ambasador – zawsze Ambasador.
Powoli zaczynam tęsknić za tymi czasami. Wynajęte mieszkania, całe życie na ciężarówkę. (No chyba, że zmieniamy kontynent, to wtedy dwie walizki.)
Weekendy z easyJetem, wynajęte gniazdko. Na śniadanie rogalik z kawą, na wieczór kolacja z winem. Fąfąfą.
Za piwem w barach po pracy. Za kawą w kawiarni po lunchu.
Za byciem eksperymentem w korpo. Guess what, korpo mam już rozpykane. W eksperymencie korpo jestem ekspertem. Od innowacji. Mike drop.
Jedziemy po bandzie, rozpierdalamy system od środka. A korpo to przyjemnie łaskocze. A potem się zarząd znudzi i wyrzuci nas na garden leave.
Wgryzam się w system. Berlin ma tak wiele płaszczyzn. A ja rozgryzam ten technologiczny. Gra mega ciekawa, bo dużo korpo-startów, i kilka własnych skoków na kasę. Dzieje się, jest kocioł.
Tęsknie za czasami, gdy czasami pociągiem na weekend do Ciebie. Piżamki i seriale. I herbatę na spanie.
I znowu słyszę znajomy dźwięk mytych szklanek. Zaciągam nargile i puszczam kłęby białego dymu. W pewnym sensie historia zatacza koło.
Ulice trochę jak z Moskwy, trochę jak z Turcji, trochę jak z Iranu. Odmalowane centrum miasta, ale trochę dalej obdrapane budynki. Mocne parcie do przodu, zamiast naprawić stare lepiej postawić nowe. Ludzie przyzwyczajeni do nicnierobienia. Masa biurokracji.
Więc polej mi herbatę, bo na dziś skończyłem. To jest moja chwila wytchnienia. Pogadam ze znajomymi, a jeśli zdarzy się, że siedzę sam, to pogapię się na ludzi chodzących po placu. Po dla mnie dzisiaj tu kończy się świat. I dziś nie muszę już nic odkrywać ani niczego się uczyć. Na dziś skończyłem.
Historia zatoczyła koło. Czy to wciąż start-up, czy już korporacja nie wiem, lecz dzielnie kroczę w jej pierwszym szeregu. Bo to tylko kolejny pociąg do kolejnej stacji.
Zobacz to w naszych zmęczonych oczach. Twarzach zaznaczonych przez europejski wyzysk. 30 dni wakacji na rok. Z widokiem. Bo życie w Europie jest ciężkie, dlatego na wakacjach… Do you want to dance?… And I said yes…!
Starzejemy się. Chcemy być bogatymi Niemcami co jeżdżą na wycieczki na emeryturze. Ja to właściwie zacząłem być takim emerytem w 2008. Skończyły się hardcory, zaczęły się wycieczki. Piwo i empanady. Zamiast walki o życie w dżungli autostopem.
Zrozumieć kim jesteś. Największa zagadka życia. Ale czy nie jest tak zawsze? Zaprzyjaźniona Rosjanka z Talina (tak), powiedziała mi ostatnio: “nieważne czy to mężczyzna, czy kobieta. to zawsze jest nieprzeniknione. TA DRUGA ISTOTA.”
Jestem kobietą twardą. Wam to przychodzi łatwo. Ja będę taka jak wy.
Jesteśmy stąd. Przesiąknięty Boliwią. 5 lat na emigracji. Część mnie zawsze będzie tęsknić za tym co tu. Czasem zacisnę zęby. Bo to słodko-gorzkie wspomnienie. Tęsknota za karierą. Za korporacją. Od tego nie da się uciec. Pokaż mi Twoje KejPiAje, durniu! Jak uwięziony łabędź.
Po weekendzie w butik hotelu stwierdzam jedno. Jestem zajebisty w paleniu w piecu. Lata doświadczenia w paleniu liści na święto zmarłych nie poszły na marne. Wpiszę w CV. Zajebiście palę w piecu. Zwłaszcza w pięciu. W hucie.
30 dni wakacji. Do końca reszty mojego naszego życia. Będzie spoko. I’łł change my name.
Mógłbym to ciągnąć dalej, ale potem są tylko sny. Ogień płonie. Choć drewna mało.
A mojemu bratu Kajetanowi miłej podróży przez Australię. I jeszcze porada: bo najgorzej to jest przedwcześnie wrócić. https://www.facebook.com/kochanscy/
Jestem w Boliwii. Tak się złożyło. W przerwie między jednym a drugim zawodowym piruetem. Palę w piecu w hotelowej cabañii z widokiem na Titicaca. Najedzony pstrągiem po diabelsku, połową połowy wegetariańskiej lasañii, i big naleśnikiem z owocami i lodami.
Jestem z żoną w skomplikowanej relacji. Ale czasem udaje się zgrać, że będziemy w stanie relatywnego spokoju znanym również jako “siódme niebo”.
Emma mówi, że jestem hipster. A my przecież w skali hipsterstwa w Berlinie, to gdzieś w okolicach 4iPół / 10.
Co pcha nas z miejsca na miejsce? Przecież byliśmy tu bardzo szczęśliwi. Czemu więc wciągnęło nas znowu to życie europejskie. Trudniejsze? Wyczerpujące? Czekanie do emerytury?
I co teraz? 2 domy po dwóch stronach świata. Czy tak można żyć? Co ludzie pomyślą.
Bo to właśnie takie rzeczy myśli się na wakacjach po trzyciestce.
Jak wygląda życie podróżnika po powrocie do domu? Jakiego domu? Porozrzucałem siebie po tych wszystkich barach, lokalach i okazjach do wynajęcia. A gdyby tak, zacząć od nowa, zacząć jeszcze raz. Nowa przygoda, na nowym kontynencie – Europie.
Się porobiło, brak granic, pary mieszane multikulturowe, pary niemieszane, cóż za zamieszanie. Trzeba znowu się zgubić, żeby móc się znaleźć.
Niemcy, wczesny 2015sty. Przyjeżdżam do Flensburga. Dom czeka na mnie. Stara kamienica, podłogi z drzazgami, stare meble kupione w sklepie dla biednych-zaradnych. Jest stara praca, nowa przygoda. Nowy szef, nowy kolega. Jeden bardzo zły, drugi bardzo dobry – jest balans we Wszechświecie. G studiuje, pod koniec najpierw wybywa do Szkocji, potem do Tanzanii. A ja na szczęście trochę do Galicji, tam przynajmniej mogę się dogadać, ostrzyc i najeść. Czasem do UK, gdzie traktują mnie jak robola z Polski, mimo że tak naprawdę doglądam pracę nocnej zmiany Brytyjskich kontraktorów. Niemieckiego uczę się bezskutecznie. Opór mózgu i otoczenia.
Późny 2016. G kończy studia. No to robimy akcja Berlin. Dużo knajp wegetariańskich i nie patrzą krzywo na brązowych. Bo wpierdol. ;) Akcja nauka, akcja nadrabiamy w informatycznej karierze. Bo w Berlinie romi się małe El Dorado i start-up-owy mini-heaven. Tyle rzeczy, żeby się nauczyć, meetupy, opinie, cloud’y, życie w biurowym centrum, opustoszałym ścisłym centrum. Ciśniemy cytrynki, doimy krowy, chłoniemy wiedzę. Zupełnie inna jazda. Czemu? Przecież nie można całe życie być vagabundą. No może tylko do 40stki.
No i dziś. Zrezygnowałem z drugiej pracy w Berlinie. Bo potrafię odróżniać dobro od zła. Bo fail fast. Bo życie to podróż, i jak gdzieś Ci się nie podoba to zmień miasto.
Historia zatacza koło. Z fabryki na prowincji w Niemczech do stolicy niegdyś podzielonej murem. Najlepszy kebap na świecie. Międzykulturowy miszmasz. Lubię to.
Spragniony nowych bodźców, próbując nie uschnąć od środka, próbując pielęgnować pasje i nie biedować.
It’s time to move on, to leave the unfinished shit behind and start a new project, something I will fully believe in, something fresh, something creative and something beautiful. It’s growing in me. It’s coming.
Dorastanie to moment, gdy zaczynasz rozumieć, że nie kontrolujesz wszechświata.
To moment gdy przestajesz potrafić szczerze i z głębi serca płakać.
Gdy płacz totalny dziecka, które się przewróciło jest Tobie obcy. Płacz tak głęboki, że świat przestaje się kręcić. Płacz który zgina Cię w pół na kolanach.
Z tego się wyrasta.
Gdy nie pozwalasz sobie ani na chwilę zwariować.
Zawsze miałem problemy, żeby wejść do nowej piaskownicy z nowymi dziećmi. Być może z tego wynika mój strach przed uchodźcami. Bo to dzieci SBków.
Obrona zabawek przeradza się w nienawiść do uchodźców.
W okresie dorastania zdarzają się ataki demonów.
Dorastanie to moment gdy zaczynasz bać się wspiąć na drzewo albo na bardzo wysoką drabinę. Nie mówiąc już o strachu przed spadaniem. A przecież kiedyś nie było zbyt wysokich drzew.
Dorastanie to wyolbrzymianie problemów dzieciństwa.
Dorastanie to moment, gdy przestajesz wierzyć, że możesz kopniakiem otworzyć każde drzwi.
Nie wiem jak to wygląda u Was, ale u mnie każdy dzień to wielki wysiłek. Każdego dnia staczam bitwę z tym co trudne i niewykonalne, i staram się sprzedać to jako łatwe i proste w użyciu. Zawsze jest więcej zadań niż czasu, zawsze ktoś czegoś ode mnie nie dostanie. Czuję się jakby to była walka o przetrwanie. O utrzymanie się w dobrym pracowym układzie, o utrzymanie zdrowego związku, oto by mieć miejsce, które nazywa się domem. Jedną z zasad tego bloga było unikanie narzekania. Nie narzekam. Każdego dnia jesteśmy wdzięczni za to co mamy. Każdego dnia wspieramy się i utwierdzamy w przekonaniu, że damy radę, przetrwamy, że jeszcze przed nami dużo przygód. Jest stres, ale świat nie wali nam się na głowy. Jest spinka, ale to po to, żeby potem było lepiej.
Powrót do Europy to niezły szok kulturowy. Tyle wyborów na każdym kroku, tyle rzeczy o których trzeba wiedzieć, gdzie się zapisać, jak zapłacić, jak aktywować, tysiąc opcji, pakietów usług, tysiąc rodzajów mniej lub bardziej ekologicznego mleka, tysiąc rodzajów piwa do spróbowania.
Po dwóch miesiącach przeprowadzania się, pakowania, noszenia lodówek, walizek, pralek, ciało odmówiło posłuszeństwa i odpowiedziało bólem pleco-szyji. Zostało rozmasowane i zaleczone, ale fakt pozostaje, zmiana mieszkania, kontynentu, diety i wody, to często za dużo na raz. Na szczęście żona ta sama.
No ale w sumie poszło gładko i wylądowałem w miejscu, które wygląda, a raczej jest domem. Pozostały detale, detale są najgorsze. :)
Szok był i jest, no bo z wiekiem zmiany są coraz trudniejsze. Czasem masz ochotę zamknąć się w swojej bańce i nie wychodzić do świata, ale w końcu zwycięża chęć nauki, budowania, przecierania nowych ścieżek. Nowy system trzeba rozkminić i podkręcić pod siebie.
Stara praca zaliczyła obrót o 270 stopni i ewaluowała w zdalne wspomaganie instalacji i konfiguracji systemów w krajach arabskich. Będą wyjazdy do jakiś dziwnych miejsc.
Ludzie, z którymi Gabicha studiuje, to niezła mieszanka talentów z krajów trzeciego świata, którzy zostawili daleko rodziny, a nawet dzieci, by móc studiować w Alemanii. Wysoki koszt uzyskania przychodu, przyszli liderzy.
Tylny aparat w telefonie mi nie ostrzy, więc od teraz na blogu będą tylko selfie i makro.
Może właśnie takiej terapii potrzebujemy w tym momencie życia. Bo to wszystko zaczęło się robić zbyt poważne, zbyt monotonne, zbyt przewidywalne. Dom, praca i odreagowywanie w weekendy.
A mnie dużo kosztują. Bo nie stawiam łatwo czoła wyzwaniom. Ciężko jest być yes-man’em. Ciężko znaleźć balans pomiędzy pracą, a życiem, tym co by się chciało, a tym co można. Aż w w końcu popada się w rutynę, która mogłaby potrwać nawet i 20 lat. Dlatego zmiany są dobre. Ale zmiany tak drastyczne są trochę przerażające.
Początki są najfajniejsze. Momenty gdy czujesz mocniej, widzisz więcej. Gdy każdy produkt w supermarkecie jest obcy. Gdy musisz wydeptywać ścieżki. Odkrywać, poznawać, zwiedzać. Nowa ławka w nowym parku. Nowa brama. Nowi ludzie.
Pakuję 5 lat życia w kartony. Z limitem 46 kg plus podręczny zaczynam od nowa w Niemczech. W pierwszych dniach marca wsiądę w samolot i drugi, i trzeci, a potem w pociąg. Ona już tam jest. Z tego co mieliśmy w Boliwii musimy wybrać to co najlepsze, dostosować do nowych warunków atmosferycznych i jeszcze raz próbować rozgrywać nowe rozdania. Dzień za dniem. Nieprzewidywalnie.
No bo jak się gdzieś zasiedzisz, to potem trudno wyjechać czasem.
z La Paz, z San Francisco, z Oakland, z Doliny Krzemowej, z Cochabamby, z Santa Cruz, z Coroico. piwne autdorowe imprezy to spotkania HHH “a drinking club with a running problem”.
To były intensywne miesiące. To mój pierwszy od 1.5 miesiąca weekend w domu. A ja mam wyrzuty sumienia, że nic nie robię. A życie ucieka mi pomiędzy palcami. Dużo pracy.
Nie jestem górołazem. Chociaż niemal codziennie mam pod górkę. Mimo, że mieszkam na 3625m.
Ta przygoda zaczęła się jakieś 2 miesiące temu. Tom zapytał, że nie chcę się wybrać na Illimani, a ja się zgodziłem.
Illimani, to Święta Góra, mimo że oddalona o 40 km, to jednak widoczna prawie z każdego miejsca La Paz. Więc gapiłem się na tę Górę przez ostatnie 4 lata (czy ile ja tu już jestem?).
2 tygodnie przed Tom i Christina wyprawiali swoją imprezę pożegnalną z okazji przeprowadzki do Ekwadoru. To co, robimy to? No chyba robimy.
Miałem mocne postanowienie przygotowania się kondycyjnego. Skończyło się na tym, że któregoś dnia wszedłem może ze 30 pięter po schodach, ale mi się znudziło.
Było nas trzech, Tom (Holandia), Martijn (Holandia), ja. Potem dołączyło do nas 3 przewodników i trzech tragarzy (od Campo Base).
Wspinaczka trwa 3 dni. Pierwszego dnia docierasz do Campo Base, ok 4500m. Tam jeszcze da się spać. Sprzęt wnosimy sami. W nocy nawet nie było zimno, musiałem otworzyć śpiwór (do -18C). Sprzęt oczywiście pożyczyliśmy w La Paz. Zdecydowaliśmy się na 3 przewodników, jednego na łebka. I to była dobra decyzja. Przewodnicy – najlepsi w La Paz, z papierami, 115 USD za dzień. Klienci dewizowi to my.
Drugiego dnia wchodzi się na ok 5500 do Campo Alto. Tutaj, już pomagali nam tragarze. Podejście nieszczególnie trudne, zaczynają się skały. Na luzaku bez lin, a tragarze nawet bez porządnych butów.
Czujemy wysokość we łbach. Za każdym razem jak się pochylam i prostuję, to kręci mi się we łbie. Tam już spać się nie da.
Pobudka o pierwszej w nocy. Woda w butelkach zamarzła, namiot oblodzony. Ubieramy się. Dużo warstw ciuchów, uprzęże, buty, raki. Linami spinamy się już od obozu, wychodzimy na śnieg. W świetle czołówek krok za krokiem. Tom wychodzi ze swoim przewodnikiem pierwszy, – Widzimy się na szczycie – mówi, ja drugi po 5-10 minutach. Za mną Martijn i jeszcze 3 Szwajcaro-Włochów ze swoimi przewodnikami. Ciemno, koncentruję się na podejściu. Krok za krokiem, co 30 kroków krótka przerwa. Ciemno, pod nami chmury. Are we there yet? Nie jeszcze daleko. Podpieranie się czekanem. Przewodnik czeka, gdy tylko chcę odpocząć zatrzymujemy się na kilka chwil. Nachylenie stoku 45 stopni. Szybkie oddechy. Nie jest źle.
Toma nie doganiam, widzę jego czołówkę daleko z przodu. Ludzie z tyłu mnie doganiają, jeden Szwajcar nawet na chwilę wyprzedza, ale za chwilę pada, robi dłuższe przerwy. Martijn dość szybko rezygnuje, źle znosi brak tlenu.
Dochodzimy z Ignacio (moim przewodnikiem) do ściany z zamarźniętego śniegu. Nachylenie 55 stopni. No to zaczyna się zabawa. Wciąż jest ciemno, nie widzę szczytu ściany, nie wiem co jest dalej. W ruch idzie czekan, mocniej trzeba się wbijać rakami. Po jakiś 80 metrach pytam się Ignacio – dużo jeszcze tej ściany? (Mam nadzieję, że powie, że jesteśmy w połowie). – Dużo – odpowiada Ignacio.
No kurwa, nie czuję się bezpiecznie (ostatnio lęk wysokości trochę mi się włączył na stromiznach). A on mi mówi, że jeszcze daleko, że do szczytu ze 2 godziny. A idziemy już 4.
Dużo poniżej, przy podstawie ściany widzimy czołówki 2 Szwajcarów. Czekają.
– Ignacio, ja chyba nie dam rady.
– Dasz radę. Tylko rób małe kroki i wolno.
Jak on mówi, że dam radę, to to próbujemy. Zwłaszcza, że Ignacio, to pierwsza osoba, która zapewnia mnie że dam radę (dzięki Radek i Tom za psioczenie i demotywacyjną gadkę).
No to próbujemy. Szwajcarzy zawracają do obozu. (Później okazało się, że przez oblodzenie uznali, że jest trochę niebezpiecznie. A ja się nie znam więc brnę.)
Kolejne metry. – Ignacio, jesteśmy już w połowie ściany? – Nie jeszcze nie.
Przypomina mi się The Wall z The Game of Thrones.
Robimy kilka zygzaków. Ta ściana jest dla mnie masakrycznie wysoka. Czekan pracuje. Nauka wspinania w praktyce. Czuję się niepewnie, przewodnik rakami wydeptuje miejsca, gdzie i ja wstawiam nogi. Trwa to w nieskończoność. W międzyczasie rozjaśnia się. Boję się patrzeć w dół.
Jest już pewnie z 7:20 gdy kończymy ścianę i wracamy do standardowych 45 stopni nachylenia. Wciągam tubkę Energy Gelu, którą dostałem od znajomego Francuza. To zwykłe słodzone mleko skondensowane. Zapijam wodą (woda w butelce częściowo zamarźnięta). Żel nie pomaga za bardzo. Wciąż mam siły, wciąż nie zszedł z ze mnie kopniak adrenaliny po walce o życie na The Wall. Do szczytu jest może z 40 minut po w miarę płaskim. Jest dużo miejsca, ładny stok.
Mijamy się z Tomem, on schodzi ze szczytu. Padamy w objęcia. Szczyt jest tam. Już wiem, że dam radę. Tom daje mi pół piersiówki jakiejś holenderskiej nalewki. Do zobaczenia na dole. (“Jeśli się nie spadnę ze ściany” – dodaję w myślach.)
Szczyt. Pod nami chmury. Gdzieniegdzie wystają szczyty. Jest ósma rano, za nami 6 godzin wspinaczki.
O czym myślę? O tym, że jestem daleko od Gdyni. O dziewczynie, którą kocham i która mnie spakowała na tę wycieczkę, a nawet kupiła odzież termiczną. O tych co nie wierzyli, że mi się uda. O tym czy warto wystawiać się na takie niebezpieczeństwo. I o tym, jak niewiele mogę teraz zrobić, żeby go uniknąć.
Na szczycie spędzamy może z 10 minut. Trzeba schodzić. Zbieram siły. Człap, człap, człap, aż do ściany.
Dochodzimy. Nie czuję się już pewnie. Schodzimy. Stromo. Słońce wschodzi coraz bardziej, ściana jeszcze tylko przez chwilę będzie w cieniu. A jak wyjdzie z cienia to będzie lód. Chociaż ja się nie znam, ale wydaje mi się, że jak słońce dotknie ściany, to stanie się coś bardzo złego. Lawina? Przylecą smoki? Nie wiem, nie znam się.
Zatrzymuję się raz, drugi. Kroki nie są już tak pewne. Cholernie stroma ta ściana. Daleko w dole widzę Toma, jest już poniżej ściany, zaczynają schodzić do obozu.
Po kilkudziesięciu metrach mówię:
– Ignacio, nie czuję się zbyt pewnie. Ta ściana jest dla mnie strasznie stroma, będziesz mi musiał dużo pomóc.
– OK, spoko, idź powoli. Staraj się wbijać mocno rakami.
Nie jest wesoło. Mam cichy panic attack w głowie, ten moment, że chcę tylko usiąść i zadzwonić po helikoptery. Ale w Boliwii nie ma helikopterów ratunkowych, więc nie przylecą. Muszę iść. Przystanki co parę kroków. Jesteśmy zdani tylko na siebie.
– Ignacio, nie czuję się zbyt dobrze. (w myślach chciałbym powiedzieć – poniesiesz mnie?). Nie wiem jak zejdę z tej ściany. Co robimy?
– Spoko – powiedział Indianin, choć jego twarz wcale nie wyglądała na spoko.
Wbija czekan głęboko, przygotowuje stanowisko, wyjmuje więcej liny. z plecaka.
– Spuszczaj się tyłem, jak Ci powiem, to wbij czeka głęboko i czekaj na mnie.
Spuszczam się na linie, jest nawet fajnie. Długa ta lina, Ignacio zostaje wysoko w górze, wbijam się, schodzi szybko, znowu zakłada stanowisko.
Powtarzamy operację ze 3 czy 4 razy. Czuję się nawet dobrze i pewnie, tylko potwornie zmęczony. No i boję się, że wraz ze słońcem przylecą smoki (seriously? stop watching this shit on TV!)
Jesteśmy na dole ściany. Przeżyję! Choć jestem koszmarnie zmęczony. Jemy jakieś słodycze.
Schodzimy powoli do obozu. Bardzo powoli. Jestem wykończony, mój przewodnik rześki. Z liną czuję się jak zdychający pies na smyczy. Ignacio tylko czeka aż się zatoczę, żeby mnie złapać. Żenada.
Docieram do obozu. Ledwo mogę chodzić. Czuję się jak gówno, a tu ludzie się na mnie gapią. – Gratulacje – przybija piątkę inny przewodnik. – Zrobiłeś to.
A ja czuję się tak bardzo wykończony. Zdjemują ze mnie raki i uprząż, walę się na 15 minut do parnego namiotu.
Tego dnia zeszliśmy do Campo Base, a potem do pueblo, a potem jeszcze kierowałem 3 godzinki do La Paz. Uda bolały mnie przy wstawaniu/siadaniu przez następne 4 dni.
Spotkałem na ulicy znajomego Francuza, który zrobił większość okolicznych szczytów.
– I jak się czujesz?
– Nigdy więcej!
– Zobaczysz, odpocznij jeszcze, za 2 tygodnie znowu będziesz chciał wejść na jakiś szczyt.
“Bo w życiu nie jest ważna ilość oddechów, lecz te chwile, które zostawiają cię bez tchu.”
Rano szef wezwał mnie do siebie i mówi, że jeden z projektów jest zagrożony, że nie ma dobrej komunikacji z klientem, a klient jest potencjalnym źródłem projektów na przyszłość.
– Rozmawiałem z T i powiedział, że może “szkoda marnować ma to Czas Szymona”, ale jak jesteś zainteresowany, to chcę zrobić Cię tam Team Leadem od zaraz.
– I’m flattered. Tylko nie chcę dymów z kolegami, proszę.
– O to się nie martw. You’ll do great.
– Ok. Whatever you say master.
No to jedziemy, dzień spędzony na pogaduszkach, próbuję wykumać w czym się teraz robi internety. Po południu telekonferecja.
Wbijam się na zooma spóźniony, niezaproszony, ale za to z odpaloną kamerką. I w tym momencie mój szef ze Stanów puszcza mi tekst ma czacie Skype’a:
– Uśmiechasz się jakbyś się gówna nażarł.
Jestem informatykiem. Żyję bez większych stresów. Nie boli mnie kręgosłup ani szyja, nie cierpię na bezsenność ani wrzody. Znalazłem jakiś swój balans pomiędzy tym co chcę, mogę i potrafię. Wciąż uczę się świata i poznaję jego nowe zakamarki. Wciąż odkrywam, zaglądam za kolejną górę, kolejną linię kodu matrixa. Jestem szczęśliwy z tego co mam. Mam kilka niezbyt wygórowanych marzeń. Niestety raczej kosmonautą nie zostanę, ale radzę sobie z tą myślą. Żyję w fajnych czasach w fajnym kraju. W miarę lubię to co robię i robię to w miarę dobrze. Mam 4 kapelusze. Dla jaj kupiłem sobie kowbojskie buty, ale ich nie noszę. Jestem rezydentem, ale wciąż używam polskiego prawa jazdy. Jestem na tym etapie zasiedzenia, że mogę już uzyskać obywatelstwo. Będę Boliwijczykiem. I też będzie zajebiście.
I am ready to pay off your trust. Because love is a game calculated to lose. And I have a lot of debts to pay off. The good news it all goes to you.
For you I am ready to lose a few more times. Lose the things I could have. Lose the places I should had seen by now.
I’m not cashing out. I’m doing my best to stay at your table. I’m doing my best to keep it running. Because it feels so good to be where I am and do what I do.
Recepta na szczęście:
– duży element przygody
– szczypta pimięty
– kilka kropel wenezuelskiego rumu
– czekoladki z nadzieniem z daktyla
Położyć na ruszcie i zalać piwem.
Wracałem dziś z pracy samochodem z kolegą Boliwijczykiem. Poszło kilka gagów.
Sz: Czemu on kurwa z lewego pasa w ostatnim momencie zjeżdża na prawy, jeśli skręca w prawo?
Kolega: No wiesz, taka kultura jazdy. Jak zielone, to jechać. Jak żółte, to jechać na gazie. Jak czerwone, to jechać, ale ostrożnie.
Sz: Dokładnie, wiesz ile to ja się musiałem natłumaczyć dzieciom mojego brata w tym temacie? No bo jak wytłumaczysz dziecku z Europy, że właśnie przejechałeś na czerwonym świetle i że to jest ok? No to mówiłem, dzieci, w Boliwii światła na skrzyżowaniach pełnią tylko rolę informacyjną -sugerowane zachowanie. Albo jak nie chciało mi się tłumaczyć, to po prostu mówiłem, że światła są zepsute i cały czas pokazują czerwone.
A potem rozmawialiśmy o boliwijskim prawie jazdy (którego nie posiadam, a powinienem skoro rezydent).
K: wszyscy mamy prawo jazdy, bo kiedyś było łatwo kupić. 90 USD i zawsze znalazł się pomocny policjant, który pomógł Ci to załatwić.
Sz: 90 USD, to drogo, przecież pełen kurs z jazdami w Aubomobilklubie kosztuje niewiele więcej, i kończy się wewnętrznym egzaminem oficjalnym, który daje uprawnienia. Więc bardziej się opłaca zapłacić odrobinę więcej i naprawdę nauczyć się jeździć.
K:No niby tak… Ale kumpel powiedział mi, że nauczy mnie jeździć, tylko najpierw muszę mieć prawko.
Szymon z innym Polakiem, który chce załatwić sobie wizę boliwijską:
Sz: Weż się chajtnij*, nawet nie wiesz jak trudno jest się przebić przed boliwijską biurokrację i papierologię.
Inny Polak: A Ty Szymon, czemu się nie chajtnąłeś zatem.
Sz: Wiesz, Inny Polaku, to już trzeci raz jak robię wizę, i wiem, że zdobędę te inne papiery, co wymagają. Ale już powoli dorosłem do tego, że jakby trzeba było, to bym traktował to tylko jako kolejny papier.
Inny Polak: Rodzina by mi tego nie wybaczyła, gdybym się chajtnął dla wizy.
Sz: To nie chajtaj się tylko dla wizy…
Kolega mi w pracy chrząkał. Co 20-30 sekund. No to piszę mu na firmowym czacie po angielsku (bo kuma, inaczej bym musiał sprawdzić w słowniku, jak jest “chrząkać” po hiszpańsku):
Sz: Słuchaj Stary, przepraszam i nie obraź się, nie chcę Ci dokuczyć ani nic, ale chrząkasz co 20-30 sekund. Więc może coś z Tobą jest nie tak. Zobacz i posłuchaj wokół. Nikt nie chrząka tak jak Ty. Więc sorry i w ogóle, ale może lepiej idź do lekarza. Bo może żyje w Tobie alien i ten alien chce coś powiedzięć.
Kolega z pracy: Spoko luz, to postaram się nad tym zapanować.
Na potrzeby wyrobienia wizy i wykazania dochodów otworzyłem firmę w Boliwii. I oczywiście przez 2 lata działalności firmy wykazałem zero obrotów na rachunkach. Ale musiałem zatrudnić księgową, która będzie prowadzić księgę przychodów i rozchodów, i mi raz na rok to wyśle do Urzędu Skarbowego.
Więc i w tym roku wybrałem się do księgowej.
Sz: Pani księgowa, prosta sprawa, zero obrotu co miesiąc przez internet wysyłałem przez cały rok. Trzeba więc deklarację 500 i 605, na zero.
Pani Księgowa: Spoko luz. Na czwartek będzie, do wtorku trzeba złożyć.
Sz: Dobra. Ile mnie to będzie kosztować?
PK: Aj, nie pamiętam ile Pana skasowałam w zeszłym roku. Chyba tysiaczka boliwianów, ale nie pamiętam. To chyba skomplikowane były te Pana podatki w zeszłym roku, nie?
Sz: Zeszły rok tęż był na zero, więc bardzo nieskomplikowanie było. Tysiaczek to na pewno nie był. Ja myślę, że chyba pińcet było, ale też nie pamiętam. Zadzwonię do dziewczyny, ona pamięta. O nie ma zasięgu, bo podróżuje.
PK: No dobra, pińcet.
Sz: Ale chcę zamknąć firmę, więc trzeba rozliczyć do końca marca.
PK: Ok. pińcet, będzie na czwartek.
Ten sam kolega z pracy w samochodzi:
Kolega: Jadę na fizjoterapię. Prądy itp. Jebie mnie w krzyżu.
Sz: Też to miałem w swojej pierwszej pracy. Jak z życia studenckiego wskoczyłem w siedzenie na krześle 11-12 godzin na dobę. Też brałem prądy i terapie przez 3 miesiące. Wiesz co mnie wyleczyło? Zrobiłem tygodniowego road tripa na Florydzie. Marzec, słoneczko, wakacje… Przeszło mi na zawsze.
Kolega: Ta, wakacje, to byłoby to.
Sz: Ta, ale musisz pojechać gdzieś gdzie nie ma internetu i zasięgu komórkowego.
Kolega: W Boliwii, to nie jest trudne!
Los dos: [Beka]
Bardzo doceniam spotkania z Polakami w La Paz. Z tymi wszystkimi, co jakoś trafili na bloga i jak byli w okolicy mojej Indiańskiej Wioski, to się odezwali. A bardzo cenię te spotkania, bo przypominają mi o tym, kim jestem i dlaczego tu jestem. Jestem Don Simón. I nie ma lipy!
Grzejemy (Szymon i Gabicha) setką po jednej z niewielu wyasfaltowanych dróg.
– Widziałaś to?
– Nie?
– Pająk przechodził przez drogę. Olbrzymi! Typu tarantula.
– Nie widziałam.
5 minut później.
– Teraz widziałam! Olbrzymi! Bleahhhhh.