Archive for the bullshit category

lepiej będzie na czas jakiś wziąć i zniknąć, wrócisz na czysto, gdy sprawy w mieście przycichną

Friday, May 1st, 2009

[Niterói, Brazil]

20090429_szk_0132

20090429_szk_0136

20090429_szk_01761

Ostatniej nocy w Niterói wyprawiłem sobie należytą imprezę pożegnalną. Momenty do zapamiętania, to:
– zaskoczone twarze współlokatorów, gdy wróciliśmy z supermarketu obładowani browarkami
– gruba murzynka przyciskająca mnie do obfitego biustu, ucząca mnie ciasno tańczyć Forró
– uściski ze współlokatorami, sugestie, żebym, został, wrócił, zapewnienia, że kiedy tylko zechcę…

Pokochałem to miejsce i tych ludzi. A licznik pożegnań tyka.

Andressa, me and SKOL [2004-2009]

Thursday, April 30th, 2009

Andressa, SKOL and me - Turkey'2004
Andressa, Skol and me – Turkey’2004
We met a moment before taking this picture. She came to me and said “hey, you’re drinking a Brazilian beer, I’m Brazilian” (I thought I was just drinking the cheapest one, it was in a 1-liter plastic bottle, I didn’t know it was Brazilian :)).

me, Skol and Andressa - Brazil'2009
me, Skol and Andressa – Brazil’2009
On my goodbye party in Rio.

irytujesz ich gdy po wodzie z sukcesami kroczysz

Thursday, April 30th, 2009

[Corcovado, Rio de Janeiro, Brazil]

Marzyłem o tym, by zobaczyć to miejsce. Pocztówkowy widok, gdzieś na drugim krańcu świata. W mojej głowie zawsze to było miejsce odległe i nieosiągalne. Tak jak Taj Mahal. Byłem, widziałem, było pięknie.

Christo, Corcovado, Rio de Janeiro

Christo, Corcovado, Rio de Janeiro

Christo, Corcovado, Rio de Janeiro

Christo, Corcovado, Rio de Janeiro

Spotkałem się tam (planowo) z Quebekańczykami, ostatni raz widzieliśmy na końcu świata w Ushuaii. :)

Rio walkabout

Tuesday, April 28th, 2009

[Rio de Janeiro/Niterói, Brazil]

To nie był stracony czas. Dwa tygodnie w Rio i Niterói. Nawet te wszystkie imprezy i kluby dużo mówią o tej kulturze. Samba na żywo wywołuje gęsią skórkę. Na scenie 25 muzykantów i te potężne brzmienie bębnów. A oni nawet hymn narodowy grają na sambową nutę. Albo ten raz jak poszliśmy do fancy klubu przy Copacabanie i stałem tuż przed Romario zasłaniając mu plecami widoki wszelakie. Albo te wszystkie przeprawy przez zatokę Guanabara promem, mostem, autobusem, nielegalnym minibusem, samochodem, taksówką. Mecz obejrzany w barze i drugi na stadionie. Lunche, owoce, współlokatorzy. Andressa i jej koleżanki. Rozmowy. Spacery i jazdy autobusami (strach, gdy wieczorem wsiadłem w nie ten co trzeba). Albo jak przypadkiem pojechałem na lotnisko, zwiedziłem, bo lubię, i wróciłem ciesząc się, że byłem tam tylko przypadkiem, a nie z konieczności (bo to jeszcze nie czas na powrót).

Rio – piękne, dzikie, niebezpieczne. Chciałbym tu zostać dłużej.

Rio walkabout

Rio walkabout

Rio walkabout

Rio walkabout

Rio walkabout

Rio walkabout

Rio walkabout

Rio walkabout

Rio walkabout

Rio walkabout

Rio walkabout

Rio walkabout

Rio walkabout

Wszystkie z małpki.

Cadê Você ?! Cadê Você?!

Monday, April 27th, 2009

[Maracanã stadium, Flamengo-Botafogo game (2:2), Rio de Janeiro, Brazil]

Flamengo - Botafogo (26-04-2009)

“Cadê Você ?! Cadê Você?!
no Maraca nunca vi, no Engenhão não tava lá,
os jogadores todos choram, não tem torcida pra apoiar!”

“Gdzie jesteście? Gdzie jesteście?
na Marakanie nigdy was nie widziano, na Engenhão was nie było,
płaczcie gracze, których nie wspierają fani!”

Przyśpiewka wymyślona na potrzebę chwili przez fanów Flamengo, by skomentować wolne miejsca w sektorach Botafogo. Nawiązuje do sytuacji, gdy gracze Botafogo po przegranym meczu płakali na konferencji prasowej. Ale tym razem większość z 95 tys miejsc była zajęta (dawniej wpuszczano tu nawet 200 tys ludzi). Dziwnym nie jest, skoro Flamengo, to najpopularniejsza drużyna w Brazylii i ma 43 miliony fanów. Tak, miliony.

Niedziela, to przede wszystkim święto piłki. Bębny, flagi, wytatuowane herby drużyn i dzika celebracja.

I żadne słowa tego nie opiszą, jak czuje się człowiek będąc w środku rozentuzjazmowanego tłumu, więc jeszcze jeden filmik. Pierwszy raz w życiu doświadczyłem falowania betonu pod stopami.

Ten wpis dedykuję Wujkowi Michałowi Skiubie, który ze względu na miłość dla sportu powinien kraj zmienić.

Flamengo - Botafogo (26-04-2009)

pocztówka z Zakopanego

Saturday, April 25th, 2009

[Zakopane, Kasprowy Wierch, Poland]

Sugar Loaf

it’s all a joke after all

taksówka o tym wie

Friday, April 24th, 2009

[Rio de Janeiro, Brazil]

Andressa

Andressa

Sometimes she’s like a kid. Sometimes she’s like a super-model who doesn’t care. Sometimes she’s both.

quero ficar contigo

Thursday, April 23rd, 2009

[Niterói, Brazil]

Fotoreportaż z Choppady – imprezy studenckiej zorganizowanej przez studentów Wydziału Inżynierii Uniwersytetu w Niterói. Zasady są proste – płacisz za wejście i masz piwo (chopp) za darmo.

Wszystko dzieje się w klubie bez klimatyzacji, gdy za oknem temperatura wynosi pewnie z 25 stopni.

Całowanie się jest tu częścią kultury imprezowej, każdy wie o co chodzi, nikt nie patrzy na to zbyt krzywo, nawet jeśli na jednej imprezie ktoś całuje się z więcej niż jednym partnerem. Magiczna fraza to “quero ficar contigo”, czyli “chcę z tobą być”. Po obustronnej akceptacji następuje wymiana pocałunków. Brazylijczycy to plotkarze, decydując się na pocałunki, musisz wiedzieć, że następnego dnia wszyscy będą o tym wiedzieć i rozmawiać (ale nie oceniać).

***

My photoreportage from Choppada – students’ party organized by students of the Civil Engineering Faculty of the Univercity of Niterói. The rules are simple – you pay to get in and have unlimited beer inside.

These all happens with outdoors temperature of 25C degrees and no airconditioning (so the temperature inside is much, much higher).

Kissing here is a part of the “party culture”, nobody bothers if you kiss a few partners during one party. The magic phrase is “quero ficar contigo” (meaning “I want to stay/be with you”). After the both sides agree they just start kissing. Watch out – Brazilians gossip a lot – on the following day everybody will know who kissed whom.

choppada

choppada

choppada

choppada

choppada

choppada

choppada

choppada

choppada

choppada

choppada

choppada

choppada

choppada

choppada

choppada

choppada

choppada

choppada

choppada

choppada

Kilka uwag:
– woda na ścianie to skroplony pot
– chłopczyk w czerwonej koszulce, to mój współlokator Misxkytha, ten co zabiera mnie na lunche w stołówce studenckiej
– białas ze zdjętą czerwoną koszulką, z dwoma piwami w ręce, to mój współlokator Alemão
– dziewczyna ubrana jak flaga Polski, to oczywiście Andressa
– proszę zwrócić uwagę na mistrzowskie przekazanie szklanego kufla pomiędzy dwoma półnagimi mężczyznami, którzy są w trakcie wymiany pocałunków z osobami trzecimi
– dziewczynka ma na ramieniu wytatuowaną gwiazdę Dawida, na szyi zaś dynda Matka Boska

pocztówka z Rio

Monday, April 20th, 2009

[Rio de Janeiro/Niterói, Brazil]

Rio de Janeiro, Copacabana beach

Rzadko używam słów “naj”, bo wiem, że niewiele widziałem, i co ja w ogóle wiem, żeby wydawać sądy ostateczne. Ale…

Rio de Janeiro jest dla mnie najpiękniejszym miastem, z tych które dotychczas widziałem.

Przebija Istambuł, Hong Kong, Paryż…

Bo wyobraźcie sobie te zielone pagórki i skalne wzgórza wyrastające z oceanu, a do tego białe plaże i palmy. I 13 kilometrowy most łączący Rio z Niterói, którym jechałem taksówką, gdy słońce wschodziło nad oceanem. I lotnisko Santo Dumont położone tuż przy centrum, tuż nad zatoką, więc samoloty nad oceanem kołują do lądowania. I prom z Niterói, z którego widać to wszystko jak na dłoni.

A nocą, rozświetlone ulice centrum, a nad nimi pagórki z pojedynczymi lampami, fawele, dzielnice biedy, pokryte przylepionymi do siebie małymi domkami pokrywającymi stoki wzgórz.

A na ulicach piękni, kolorowi ludzie (och te dziewczyny!), wszystkich ras i kolorów.

Ale to także bosy chłopiec. Czasem tylko w gaciach z deską surfingową, inny w brudnym t-shircie, przy supermarkecie prosi o drobne.

A wspominałem, że “zimno” oznacza tu 20 stopni?

Zamieszkałem w 3 pokojach (wliczając living-room) z 6 Brazylijczykami. Sympatyczna paczka studentów. Niesamowite jest to jak mnie traktują, zabierają ze sobą wszędzie, przekazują znajomym, po prostu spędzają czas. Więc czerpię z tego doświadczenia, chodzę do stołówki studenckiej (z pożyczaną legitymacją studencką, na której paluchem muszę zakrywać zdjęcie, zwłaszcza jeśli gościu jest czarny), gdzie za 70 centavos jem lunch’e składające się z ryżu, fasoli, kawałka ryby/mięska, jakiejś nieokreślonej papki i kompotu. Chodzę na imprezy studenckie, gdzie piwo leje się strumieniami, a zagęszczenie ciał ludzkich ciał jest ogromne, zaś pot spływa po ścianach. A wszyscy są dla mnie sympatyczni i poznaję znajomych znajomych. Wiem, że taka możliwość wejścia w życie lokalesów, to coś wyjątkowego, więc korzystam. I wolę być tu z nimi, odkrywać, poznawać, mieć tę namiastkę tego ich życia w tym mieście, niż gnać przed siebie, zwiedzać kolejne miejsca, kolejne atrakcje turystyczne.

Andressa też o mnie dba, przychodzi/zabiera na imprezy pomimo pracy, studiów. Nie widzieliśmy się 5 lat, ale wciąż jest to doskonałe porozumienie, prawdziwa przyjaźń.

Zdjęć robię mało, małym aparatem, przestępczość uliczna jest duża – trzeba uważać, poza tym koncentruję się na doświadczaniu.

Kocham to miasto.

Cidade de Deus

Wednesday, April 15th, 2009

Swieta spedzilem glownie przy basenie u Rafaela. Byli przyjaciele, rybny Wielki Piatek, grill, SKOL, Guitar Hero.

Dzis dotarlem do Rio. Zakwaterowalem sie w mieszkaniu studenckim u znajomych Andressy. Zapowiada sie doswiadczenie z dala od turystycznych szlakow.

autoportret w kafelku

Wednesday, April 8th, 2009

[Foz do Iguaçu, Brazil; Ciudad del Este, Paraguay]

kafelek

Z cienkim portfelem w kieszeni i paszportem w gaciach pojechałem miejskim autobusem za 5zł z Foz do Iguaçu do Ciudad del Este w Paragwaju (fajny pomysł nazwać miasto “Miasto Wschodu”). Jak zwykle autobus nie zatrzymał się na granicy, ale co tam, zaczynam się przyzwyczajać. Zaraz po przekroczeniu mostu nad rzeką Paraná wysiada się na ulicy, która jest jednym wielkim targowiskiem, gdzie możesz kupić obok siebie: latarkę, wędkę, kapelusz, PS2, Najki, majtki, zegarek, okulary słoneczne, laptopa, aparat… Z jednej strony chodnika chamskie stragany a z drugiej wejścia do sklepów z elektroniką. A przed sklepem czasem pan strażnik z shotgun’em albo koltem. Normalnie dziki zachód. A wracając znowu bez pieczątek, tylko do autobusu wsiadł pan starszy celnik, rozejrzał się i wysiadł w myśl zasady “stać cię na autobus, to znaczy, że nie przemycasz za dużo”.

PS. Canon 5DM2 (body) – 2800USD bez tagowania (a na amazonie 2700USD). Nie, nie kupiłem.

so never refuse an invitation, never resist the unfamiliar, never fail to be polite, and never outstay your welcome

Wednesday, April 8th, 2009

No to jestem w Brazylii. Oczywiście nie obyło się bez przygód. Podmiejski autobus na trasie Puerto Iguazu (Argentyna) – Foz do Iguaçu (Brazylia) zatrzymał się na granicy po stronie Argentyńskiej (gdzie dostałem pieczątkę, a nawet dwie z napisem SALIDA = wyjazd), nie zatrzymał się za to na granicy Brazylijskiej (bo ci mają wyjebane, a większość przejeżdżających, to i tak lokalesi albo turyści wjeżdżający tylko na jeden dzień żeby zobaczyć wodospad z drugiej strony). No to dojechałem (7km) zaczekinowałem się w hostelu i z powrotem na granicę tylko po to, żeby podbić sobie paszport pieczątką wjazdową, która może przydać się później. No ale luz, ot nieporozumienie, jakich co dzień w podróży doświadcza się wiele.

W każdym razie jestem w Brazylii. Przejechałem tylko jakieś 7 km, a mimo tego już widać zmiany. Inny język, waluta – oczywiste. Ale też inni ludzie (więcej ras, są biali-biali, czarni, a nawet azjaci). A w supermarkecie dużo więcej dziwnych owoców. Muszę się zatem opalić, ściąć fryzurę włóczykija (pielęgnowaną od czasu zgolenia na łyso) i mogę próbować wtopić się w ten kolorowy tłum.

Czasem czuję, że te wszystkie porozrzucane puzzle składają się do kupy, zaczynają pasować. Geografia, historia, języki, kultura, że zaczynam rozumieć coraz więcej zależności w tej globalnej wieży Babel.

A tymczasem znajoma dała znać o możliwości wynajęcia pokoju w mieszkaniu studenckim (lokalesi) pod Rio. Przemyśluję.

Never refuse an invitation? Never resist the unfamiliar?

on the freaky side of town don’t let me wander too far

Tuesday, April 7th, 2009

Argentynę żegnam w Puerto Iguazu, dokąd przyjechałem obejrzeć olbrzymie wodospady. Żegnam w basenie wśród palm po zapadnięciu zmierzchu, patrząc w gwiazdy, gdy z głośników leci Manu Chao. Żegnam piwem na ławce z lokalnym żulem, z którym nawet jakoś tam się potrafiłem dogadać po hiszpańsku (tak to jest jak się ma wspólne zainteresowania). Żegnam Cerveza Quilmes, i Bife de Chorizo, i inne wynalazki typu Choripan, i ulubione Empanadas con Carne.

Przede mną Brazylia. Jutro przekroczę granicę, żeby zobaczyć rzeczone wodospady “z drugiej strony”, a pojutrze jadę pod Sao Paulo w odwiedziny do Rafaela. Jak zawsze mam dreszczyk emocji przy odwiedzaniu kraju, w którym mnie jeszcze nie było. Inny język, ludzie, zwyczaje. I znowu będę musiał rozgryzać co jest co, kto z kim, co z czym, i co i jak.

hostel life

Monday, April 6th, 2009

[Cordoba, Argentina]

Było bardzo imprezowo. Urodziny wypaliły. Naładowałem imprezowe bateryjki.

hostel life

hostel life

hostel life

hostel life

Jestem w Iguazu, a za 3 dni ruszam do Sao Paulo (a właściwie do Socoraby pod SP), żeby odwiedzić Rafaela.

daleko, wysoko, wśród manowców, w pokoiku na wieży hangaru dla szybowców

Wednesday, April 1st, 2009

[Cordoba, Argentina]

Thanks for your wishes everybody! Always great to hear from you! Please drink a beer for me and I will drink a beer for you!

Czy celebruję? Nieszczególnie. Bo właściwie to mam urodziny od 9 miesięcy. Prawie wszystkie dni są “moje”, zazwyczaj robię tylko to na co mam ochotę. Rok temu na urodziny w prezencie od Tomskiego zażyczyłem sobie kopa w tyłek, żebym przestał już gadać o podróży, tylko po prostu to zrobił. No i zrobiłem, i była to chyba najlepsza decyzja jaką podjąłem, najlepszy prezent jaki mogłem sobie zrobić. Rok wolnego. I choć nie zawsze świeci słońce, to jednak nie chciałbym teraz być nigdzie indziej ani robić coś innego.

A tymczasem jestem w Cordobie, drugim co do wielkości mieście w Argentynie (3,2 mln mieszkańców). Nieszczególnie pociągają mnie duże miasta, przyjechałem tu trochę z braku pomysłu, bo W jechała do Buenos Aires, a ja nie chciałem zostać sam w Bariloche, więc “bezpiecznie” pojechać do Cordoby, która jest w połowie drogi do wszystkiego. No i klops, nie wiem gdzie dalej. Nienawidzę planować, no ale się zebrałem i wbijam w google-mapę pinezki z miejscami, które chcę odwiedzić. Poza tym laba, obrabianie zdjęć, całe dnie przed komputerem na kanapie w hostelu, internet, facebook. Ale w końcu się wezmę i ruszę. Czas zmienić kraj… Brazylia? Peru? Boliwia?

tym razem o piłce

Monday, March 30th, 2009

Na piłce nożnej się nie znam, czasem obejrzę jakiś finał w TV, ale generalnie wisi mi to. Na meczu byłem raz, Polska-Belgia w Brukseli w belgijskim sektorze, nie powiem, nawet fajnie było. Więc z góry przepraszam ekspertów, że zabieram głos w temacie, na którym się nie znam. Ale…

W Ameryce Południowej futbol jest ważny jak nigdzie indziej. No i wczoraj podczas hostelowej posiadówy temat piłki został oczywiście poruszony. I dowiedziałem się, że Maradona trenuje reprezentację Argentyny. I już sam fakt powinien być wystarczającą motywacją dla grających w reprezentacji piłkarzy. Duma i chęć walki, bo przecież trenuje ich Maradona.

Dowiedziałem się także jaka jest różnica pomiędzy reprezentacją Argentyny i Brazylii. Otóż Brazylia wygrywa ze wszystkimi oprócz Argentyny. Zaś Argentyna przegrywa ze wszystkimi, oprócz Brazylii.

I cytowali Maradonę, który jak wiadomo w pewnym momencie życia z dragami za bardzo się zaprzyjaźnił, ale wyszedł na prostą, nie stracił autorytetu i nadal jest tu bogiem piłki, jak to w swojej mowie na koniec kariery powiedział, że futbol może być brudny, jednak na samej piłce plamy nigdy się nie pojawiają. I tylko to się liczy – czysty duch, czysty sport.

Jaki z tego wniosek? Pomyślałem sobie o naszej reprezentacji i naszym importowanym zagrzewaczu do boju – Leo Beenhakkerze i o narodowych zrywach kibiców, gdy pojawia się gwiazda typu Małysz. Albo o zachwytach, gdy Kubica zajmuje “dobrą szóstą pozycję”. I co odpowiedzieć, gdy pytają jaki jest nasz sport narodowy? I bardziej ogólnie, czym się szczycimy, co jest dla nas ważne, co nas łączy i napawa dumą? Ile można piać do hasła “Wembley’73”? Wcześniej przynajmniej Papieża mieliśmy, dziś Wałęsa jest drwiną, Szymborska żyje, ale jakoś do niej mi daleko… Chyba nie mamy takiej żywej gwiazdy. Czy o kimś zapomniałem? Boruc? Czerkawski? Podolski? … ja przepraszam… nie mam pomysłu.

Z góry przepraszam wszystkich fanów sportu, polskiego futbolu, Małysza, Kubicy, w ogóle wszystkich przepraszam.

A z trzeciej strony, kto powiedział, że musimy mieć gwiazdę? Może wystarczy nam 1000 lat tradycji, przyjaźń z mocarstwem północnoamerykańskim (i ich tarcza rakietowa) i rozejm z mocarstwem zachodnioniemieckim?

insisting that the world be turnin’ our way

Saturday, March 28th, 2009

[Ushuaia, Tierra del Fuego, Argentina]

Dalej na południe już pewnie w życiu nie pojadę.

Ushuaia

Ushuaia

Ushuaia

Ushuaia

Ushuaia

Ushuaia

Ushuaia

Ushuaia

Ushuaia

A tymczasem z turystycznego Bariloche jadę do Cordoby. Rozchodzą się drogi z Willemijn, znowu sam, on the road again… Trzeba uciekać, bo idzie jesień.

musisz też wymagać gdy nawet nie wymaga nikt

Monday, March 23rd, 2009

Żeby dostać się do Ushuaii (Ziemii Ognistej) musimy z Argentyny wjechać do Chile, potem do Argentyny, potem do Chile, i potem już do Argentyny, co daje 8 stempelków w paszporcie w kilka godzin. Ponadto 2 razy prześwietlony bagaż, czy przypadkiem nie przemycamy do Chile mięska, mleka, czy owoców. Promem przepływamy Cieśninę Magellana. Coraz zimniej i wietrzniej.

A na Ziemii Ognistej najpierw przejeżdżamy przez stepy na których pasą się owce i lamy, a potem przez lasy i góry.

Ushuaia jest inna niż się spodziewałem. Oczekiwałem portowej dziury z nabrzeżem i chaosem kontenerów (większość statków na Antarktydę wypływa stąd właśnie). Tymczasem etykietka końca świata sprawiła, że jest bardzo turystycznie, główna ulica z drogimi knajpami i sklepami, wszędzie agencje podróży, hostele drogie.  Miasto rozwija się w zastraszającym tempie, bo w ramach polityki zaludniania terenu rząd zrobił tę część Argentyny strefą bez podatków. A zaludniać warto, bo to tereny często sporne z Chile. Bierzemy boat trip katamaranem po cieśninie Beagle by zobaczyć wyspy zamieszkane przez lwy morskie i pingwiny (stoją sobie na plaży… i tyle). Rozchodzą się drogi z Quebekańczykami i Niemcami. Zostajemy z Willemijn, szybko ustalamy, że jedziemy w tym samym kierunku, dobrze jest mieć kogoś, kto jedzie w tym samym kierunku. W sumie spędzamy w Ushuaii 5 dni, z czego 2 przesiadujemy w Irish barze, tak jakoś wyszło, gdy po śniadaniu nachodzi cię ochota na Guinnessa na końcu świata. Wybieramy się w kierunku lodowca, ale wiatr jest tak silny, że jest aż niebezpiecznie i trzeba siadać na tyłku, bo inaczej zdmuchnie, frajda żadna, więc odpuszczamy. Prawie spóźniamy się na autobus do Punta Arenas, do którego nie dojeżdżamy, bo “w locie” na trasie zmieniamy autobus na ten jadący do Puerto Natales. Tam dwie nocki, żeby się zorganizować, wypożyczamy sprzęt na trekking, zaprzyjaźniamy się z Mathiasem z Szwajcarowa, i już ruszamy na podbój Torres del Paine.

Park Torres del Paine turystycznym jest, codzień depta go wielu białasów, ale nie zmienia to faktu, że jest po prostu pięknie. Jedno z tych miejsc, gdzie gwiazdy świecą jaśniej. Kaprysy Matki Natury dodają smaku zmaganiom i wcale nie jest tak łatwo, a dzięki temu i satysfakcja na koniec większa. Zdobycie szlaku “w” świętujemy dwoma piwkami i salami, po 5 dniach marszu to prawie jak gwiazdka.

A następnego dnia ruszamy do El Calafate sławetną rutą 40, gdzie asfaltu ni ma. Są za to wolnożyjące strusie za oknem.

odejdę daleko może w Patagonię

Sunday, March 22nd, 2009

[Torres del Paine, Chile]

torres del paine tent

Woda ze strumyka, płatki owsiane z mlekiem w proszku, kroki ciężkie, lecz pewne, bo z plecakiem, jeden dzień deszczu, wiatr, który próbuje zepchnąć ze ścieżki, Willemijn jako partner, błękitny lodowiec, góry, góry, góry, a w uszach Bieszczadzkie Anioły i Msza Wędrującego, ponad 100 km w nogach. Znowu pięknie było.

Gnam dalej, jutro El Calafate, lodowiec jeszcze większy.

Sterta zdjęć rośnie, ale poczeka. Dzieją się rzeczy ważniejsze i ciekawsze (zwłaszcza w głowie) i na razie czasu brak.

Patagonia – pierwsze starcie

Saturday, March 14th, 2009

Na wyspie Chiloé większość dni w roku jest deszczowych. Dlatego po cudownym pobycie u Fernando i Amory, jednym dniu w Castro, bez żalu ruszam do Quellon, portowej dziury na południowym krańcu wyspy, tylko po to by przeczekać deszczowy dzień do wieczora i wsiąść na prom, który w 36 godzin ma zawieźć mnie do Puerto Chacabuco. Więc wyruszam o 23, spędzam nockę w śpiworze na podłodze pomiędzy niezbyt wygodnymi fotelami, wokół sami lokalesi i w sumie ośmioro backpackersów. Rano wychodzę na pokład i jest pięknie, z jendej strony na brzegu wysokie góry, z drugiej ciągną się wyspy, a my środkiem. Zatrzymujemy się w jakiś malutkich miejscach po drodze, dokąd prawdopodobnie da się dotrzeć tylko promem, ludzie wysiadają, płyniemy dalej. Dopływamy do Puerto Cisnes. Mała miejscowość, ocean, góry, kościół, pewnie gdzieś i knajpa. “O tu mógłbym wysiąść” żartuję do białasów. Za chwilę wołają nas z pokładu na dół i mówią ogłoszenie, że do Puerto Chacabuco nie dopłyniemy, bo rybacy strajkują i blokują port i że możemy tutaj wysiąść i próbować autobusem dalej. No dobra, oszukali nas z autobusem, bo mieli zorganizować, ale się wypieli, nie zwrócili różnicy w cenie biletu, ale co tam. Następny autobus jutro rano. Pięknie. W ośmioro białasów, niczym rozbitkowie wyrzuceni przz morze (parka Niemców, parka Duńczyków, dwóch Quebekańczyków, Holenderka i ja – polaco, średnia wieku 23 latka), znajdujemy nocleg u nieźle pijanej pani, Niemcy gotują, pijemy wino (które pijana pani podkrada dla siebie i rodziny), pijemy pisco z kolaczkiem. Pijana pani nie jest sympatyczna, ale to tylko sprawia, że mamy więcej frajdy. I tak miło spędzamy wieczór, spożycie jest wysokie. Niesprzyjające okoliczności ułatwiają szybką integrację.

Następnego dnia autobus o szóstej rano, pani żegna nas miło (pewnie szczęśliwa, że już się nie spotkamy). Ruszamy kiepskimi drogami pomiedzy pięknymi górami. Po drodze zaliczamy pękniętą oponę. Ale co tam, przynajmniej kawy się we wsi napiliśmy. Dojeżdzamy do Coyhaique. Ładujemy się do hostelu za miastem (zła drogą poszliśmy i zamiast 2 km szliśmy z 5). Miło spędzamy dzień, zakupy, Holenderka robi naleśniki, piwka. Wieczorem dowiadujemy się, że jesteśmy odcięci od świata. Bo na północy wulkan pluje lawą (o czym wiedzieliśmy), od zachodu rybacy blokują port i drogę dojazdową od strony Puerto Chacabuco, od południa i wschodu, coś nie tak z drogą, lawina czy cóś, więc nie da się uciec do Argentyny nawet. No piknie. Ponadto podobno kończy się benzyna i autobusy przestają jeździć nawet na tym odciętym obszarze. Poza tym podobno w bankomatach kończy się kasa. Ubaw o pachy. W hostelu ludzie panikują, zwłaszcza Amerykanie i zwłaszcz ci co przyjechali na kilka tygodni. A mi zaczyna się podobać. :-)

Następnego dnia mały trekking w parku narodowym, bez rewelki, ot piękne drzewka i ze 2 widoczki.

Z Coyhaique wydostaliśmy się oczywiście bez większych problemów, najpierw autobus, a później prom przez drugie co do wielkości jezioro w Chile i nasza wesoła gromadka (już tylko sześcioro – bez Duńczyków) przybyła do Chile Chico, gdzie szybko wynajeliśmy sobie domek z kuchnią. Zwiedzanie, gotowanie, piwka, winka, piscola. A następnego dnia hop busikiem do Argentyny, najpierw do Los Antiguos. Plan był taki, żeby pojechać sobie spokojnie przez Andy na południe sławetną Route 40, ale busy nie podpasowały, szybka decyzja i ruszamy na sam kraniec świata do Ushuaii na Ziemii Ognistej (z przesiadką w Rio Gallegos). 30 coś godzin, znowu przez moment do Chile (kolejne pieczątki), znowu do Argentyny (bo tak biegnie droga), i docieramy.

Ciąg dalszy byćmoże nastąpi.

A na mapce można zobaczyć to tu.

bez odbioru

Friday, March 13th, 2009

Duzo sie dzialo i dzieje, duzo przygod, kilka zdjec, kilkoro poznanych ludzi, razem z ktorymi w tempie raczej ekspresowym przyplynalem/przyjechalem do Ushuaii, zwanej przez niektorych koncem swiata. Nie mam czasu na siedzenie przed komputerem i internetowanie. Jest dobrze, jest dobrze, jest!

po cichu, pomału, najpiękniej

Wednesday, March 4th, 2009

[Chepu, Chiloé Island, Chile]

chepu kayaking

chepu kayaking

chepu kayaking

chepu kayaking

chepu kayaking

Kajakowanie o świcie w Dolinie Martwych Drzew, to jedne z piękniejszych chwil jakie przeżyłem. Gra kolorów, cieni, odbić, ścierające się mgła i słońce. Krzyki ptaków. Daleko od wszystkiego.

Dolina Martwych Drzew powstała w wyniku trzęsienia ziemi w 1960 oraz tsunami, gdy wyspa zapadła się o 1-2 metry i słona woda wdarła się dalej wgłąb lądu.

To był piękny dzień.

Amory and Fernando

Wednesday, March 4th, 2009

[Chepu, Chiloé Island, Chile]

amory and fernando

Amory and Fernando. Before they turned 50 they decided not to wait till 65 to retire. They quit their “good jobs”, cut off all the strings holding them down, packed up everything they owned (which occurred to be 5 trucks full of stuff) and bought a piece of land on Chiloé Island. First they placed all their belongings in a big military tent, then they started to clear the land, piece by piece built up their new home. They reached the point that they were self efficient on their own land. But after 5 years they decided to do something else. They bought another piece of land and started their eco-friendly tourist site. Extremely gentle, adorable, positive persons.

If you want to spend some time close to the nature on a Chiloé Island you should contact them.

This post is a part of my miniproject “dreamers“.

tu asfalt się kończy a zaczyna blues

Saturday, February 28th, 2009

[Chepu, Chiloé Island, Chile]

Promem wokół którego pływały delfiny przybyłem na wyspę Chiloé. Znalazłem się w malutkim ośrodku koło wioski Chepu na uboczu cywilizacji z widokiem na rozlewisko rzeczne. Zakochałem się w tym miejscu, życzliwych gospodarzach, otaczającej naturze. W małym domku na skarpie zostanę na kilka dni.

Spokój w głowach.

chepu

chepu

wiatrem burzą i wulkanem metaforą prostych słów

Friday, February 27th, 2009

[Pucón, Chile]

Czyli wizyta na wulkanie. Najpierw mordercze 5h podejście (zwłaszcza, żem tuż po antybiotykach), satysfakcja ze zdobytego szczytu, a potem wielka radość, gdy jak dzieci na tyłkach i “jabłuszkach” zjeżdzaliśmy po śniegu. Cali mokrzy, zmęczeni, ale szczerze szczęśliwi.

A wieczorem nasi “przewodnicy” urządzili asado, którego celem poza konsumpcją mięska było poderwanie białasek. Ale i tak było miło, przyjacielsko i wesoło.

Jutro jadę na wyspę Chiloe, gdzie możliwe, że zaszyję się na jakiś czas na uboczu cywilizacji, wśród pingwinów i innych śmiesznych boskich stworzeń.