Archive for the bullshit category

ile cię trzeba dotknąć razy żeby się człowiek poparzył?

Wednesday, October 17th, 2007

To chyba zaczęło się od obejrzenia Human Traffic z Naleśnikiem. Ten stan wyostrzonej świadomości. Bo są chwile, kiedy wiesz więcej, są chwile, gdy widzisz lepiej, są chwile, kiedy wiesz wszystko, co tracisz i co zyskasz. A może to przez napięte 3 dni w pracy połączone z codziennymi wieczornymi wypadami na miasto. I nagle zrozumiałem kolejny kawałek mechanizmu świata. I nagle wszystko wokół stało się fascynujące. Uwielbiam te momenty, gdy mój mózg zmęczony ciągłym napięciem przełącza się w tryb stand-by i po prostu płynie. Tysiąc pomysłów na przyszłość. Jam session w 55. Tydzień na Jesionowej.

3 miejscówki w Warszawie w ciągu 2,5 tygodnia. Mylą mi się adresy, piętra, kody pocztowe, karty kredytowe, dni tygodnia, imiona, prace domowe, terminy. Przyzwyczajony do życia z otwartej na środku pokoju walizki. Buntownik bez przyczyny. Żołnierz korporacji. Korporacyjna kurwa wędrowniczka.

About the photos:
This guy is an one-man-army. Pretty surrealistic performance on an old football stadium in Warsaw. About 800 people came to see this guy, alone, without a ball, playing Boniek’s role in Poland-Belgium match from 1982 (3:0). He was amazing. And people were amazing, screaming, clapping, laughing.

img_0014.jpg
img_0128.jpg
img_0113.jpg
img_0048.jpg
img_0050.jpg
img_0079.jpg
img_0002.jpg
img_0060.jpg
img_0186.jpg

img_0195.jpg
Jesionowa uber alles.

nothing good happens after 2AM

Friday, October 5th, 2007

Pewnej nocy w pewnym mieście, czyli zaległe na dnie pulpitu zdjęcia z nocnego pokazu filmów sci-fi na gdyńskiej plaży.

ENGLISH VERSION: Night screening of sci-fi movies on a beach in Gdynia.

img_0010.jpg

img_0017.jpg
How difficult it is for a person erased from the list of living to come back… we’ll see in the next episode!

img_0182.jpg

klatka – making of

Wednesday, October 3rd, 2007

Koala (vel. Piotr Duma – artysta fotograf, Jesionowa Team) symbolicznie zatopił swoją klatkę. Wszystko poprzedzone było długimi przemyśleniami, potem przygotowaniami, aż w końcu nadszedł ten weekend. No i zjechało do Dębek wesołe towarzystwo na warszawskich blachach i zaczęło “łobuzować” na plaży. A wieczorem “łobuzowali” w knajpie, gdzie gospodarz częstował wódką i żarłem. I wszystko się udało.

Moja luźna interpretacja:
Każdy z nas tkwi w jakiejś klatce. Porzuconych marzeń, prozy życia, obojętności, wygasłych uczuć, chorych ambicji, pogoni za niewłaściwym, złych przyzwyczajeń, porzuconych ideałów… Czasem trafiamy do niej przypadkiem, bo kiedyś w przeszłości nie mieliśmy odpowiedniej wiedzy i doświadczenia, by podjąć właściwe decyzje. Czasem brniemy w nią realizując cudze marzenia. Czasem nie mamy wyboru i zamykamy się w niej dla dobra bliskich. W każdym przypadku klatka to sprawa indywidualna. Czasem najtrudniej jest jednak dostrzec, że wystarczy nacisnąć klamkę.

ENGLISH VERSION:
My friend (photographer) made an artistic project – the cage.

Each of us has his/her own cage. Given up dreams , monochrome life, indifference, dead feelings, sick ambitions, chasing the wrong matters, bad habits, lost beliefs… Sometimes we get into it not of our fault, but because in the past we had not enough knowledge and experience to take a right way. Sometimes we get there because of following somebody else’s dreams. Sometimes we have no choice and we have to lock ourselves in to help somebody else. In each case it is an individual problem. But sometimes the hardest thing is to notice that it is enough just to press a handle.

img_0023.jpg img_0074v.jpg

img_0035.jpg

klatka_0050.jpg

img_0076.jpg

img_0156v.jpg

img_0175.jpg

img_0181.jpg

img_0188.jpg

img_0190.jpg

img_0197.jpg

img_0253sq.jpg

img_0291.jpg

img_0443.jpg

img_0453.jpg

img_0503.jpg

img_0509v.jpg

img_0563.jpg

img_0731.jpg

i’m running out of places to hide

Tuesday, October 2nd, 2007

Na tydzień zagościłem w Heidelbergu. Idąc głównym deptakiem wymyśliłem, że w żadnym z państw, które odwiedziłem nie odczuwałem samotności tak bardzo jak w Niemczech. Tak jak w Indiach co chwilę słyszysz “Hello sir, where are you going?”, tak tutaj każdy ma Ciebie w dupie (przynajmniej na pozór) obojętnie jak wyglądasz i co robisz. A że ja wyglądam jak wszyscy i nie mówię po tutejszemu, to totalna cisza. No ale znajduję “swoje” miejsca. Pizza u Turka stylizowanego na Włocha (kilka słów po Turecku i już jest mój). Zaczytuję się w Kapuścińskim i wywalam pizzę na jedyne spodnie. To nic. Potem mijam innych turecko wyglądających gości palących sziszę lekko schowanych za filarem. Nieśmiało zawracam i pytam się, czy można też. Jasne, zegz juros. Goście okazują się być z Iranu, “very beautiful country”, “thank you”. No to siadam na stoliku przy głównym deptaku i palę całą sziszę dmuchając w książkę, że na moment znikają literki. Tęskniłem za tym.

Po krajach które zwiedzam staram się podróżować “in style”. Dzieląc autobus/ciężarówkę z lokalesami w Indiach, itp… Tak samo jest teraz w Niemczech. “Are you travelling alone, sir?” “Yes” “So I can offer you a sport car, is that ok?” “Ok.” Sportowy kabriolet convertible z dwoma siedzeniami i automatyczną skrzynią biegów. W dodatku Meraś. Jak mawia Mr Skiuba – “Meraś, to Meraś – należy mu się szacunek”. Robi wrażenie nawet na mnie, a przecie auto-mania zawsze była mi obca. Dociągnąłem do 200kmph, na więcej jestem zbyt rozsądny. [Chłopaki rozkminili jak dostać dobre auto z wypożyczalni w niskiej cenie – zamawiasz klasę compact z GPSem – takie samochody nie istnieją, zawsze dostaniesz co najmniej terenówkę. Ot Polak rozkmini wszystko.]

Ostatnio spisałem wiele ocenzurowanych myśli. Pełna historia kilku niemiłosiernie miłych chwil. Jeśli chodzi o wydarzenia, to historia jest zamknięta. Jeśli chodzi o emocje, to wciąż się miotam. Zagubienie, a może szukanie siebie, rysy na zasadach i ideałach. A może oszukiwanie się, że jestem kimś innym niż jestem. Tylko w którą stronę. Ta cisza jest pozorna. Układam.

Krystalizuje się wizja kolejnej podróży. Wymarzyłem sobie objechanie Morza Śródziemnego. Stopem przez Europę Zachodnią. Dokładniejsze zwiedzenie Hiszpanii i Portugalii, a potem lightowa przeprawa przez Afrykę (kontynentu, którego na razie się boję), oswojenie się, Maroko, Algieria, Tunezja, Libia, Egipt. A potem już tylko Izrael, Syria, Turcja, Bałkany (moja biała plama). Marzenie. Doable.

I am not a bad person… I am just an average motherfucker.

Tuesday, September 25th, 2007

Zadziwiająco łatwo wtapiam się w tę całą warszafską rzeczywistość. Holendrzy odwiedzający Tomka, imprezki, nocne eskapady i żarcie na mieście. Naturalna część mojego życia.

Uwielbiam nieprzewidziane. Trafiam w piątek do Naleśnika (wcześniej błądząc po mieście, bo Jane z GPSa zaczęła mnie oszukiwać… bitch!), a tam okazuje się, że ktoś jeszcze (samiec) pretenduje do tej samej kanapy co ja. No to szybki telefon do Koali i oto ląduję na Jesionowej (willa na starej Ochocie, gdzie mieszkałem prawie rok w czasach ACN). Wszystko tu jest znajome i czuję się naprawdę dobrze. Przyjechałem do Wawy na 4 dni – postanawiam zostać na tydzień. Z resztą nie bardzo mam powody, żeby wracać do Gdyni. Przez moment pojawia się myśl, żeby przeprowadzić się na Jesionową na jakieś 2 miesiące. Ale niestety od początku października wszystkie pokoje zajęte. Widocznie los ma inne plany.

Powoli zaczynam planować następne podróże. Sylwester?

Raju Baba

Tuesday, September 11th, 2007

I was walking back to my hotel after an extremely good day (it was Shiva festival) when I saw this man dressed up in white and orange robe in one of those narrow streets. I always feel respect to them (I always feel respect to all kinds of people strictly following their believes, whatever they are). I always look in their eyes and greet them with a nod. Surprisingly they almost always greet me back. “Namaste.” “Namaste.” “You speak Hindu?” “No.” This is how I met Raju Baba. This is how my biggest adventure in Varanasi began. So simply.

img_0393.jpg

Instead of turning to my hotel I just continued walking with the guy having a polite conversation. He was surprisingly open-minded with a great knowledge and a great attitude. We went down by the Ganges river and set at an empty at this time ghat. Smoked a cigarette and talked, talked, talked.

He started to tell me about Hindu religions. So he was a Sadhu – a holy man dedicated to the search for God. He lived in the mountains to the North from Varanasi in an ashram (holy sanctuary, usually a little commune gathered around a guru).

We climb up a dark tower to see a burning ghat (a place by Ganges where families bring human bodies to burn them). Only 4 kind of people are not being burnt according to the traditions: Sadhu – because they are already pure, children – the same reason, pregnant women – because they have a kid inside which is pure and people bitten by cobra – because cobra is a Shiva’s necklace and its kiss is considered as a blessing. These bodies are thrown to Ganges. After spending some time at the top of the tower we walked around through narrow streets. In the end I was invited to his brother’s house. I bought some small textile souvenirs (mostly for myself). His brother was angry with him because he offers me good price (which are almost nothing compared to Europe anyway). We set up a meeting for tomorrow to go to the other side of Ganges.

The following day he was waiting for me at 6 in front of my hotel as agreed. We went to one of the bathing ghats and took a rowing boat. It is funny to see tourists in fully packed boats going the standard route up and down the ghats (as I did the day before) giving us a strange look as we – a white guy and a guy with long beard and an orange scarf – take the not common direction to the other side of the river. When we arrive to the other bank we find a human skull on the sand. I make some pictures of Raju holding it on a stick. We went there to visit a small Krishna ashram. As Krishna was a helper of a cow they were also doing this work in this ashram. They also had a nice garden to meditate. Pilgrims can come to ashrams and stay for free (donations or work is appreciated).

img_0351.jpg

Raju told me the story of his life. He is in his thirties now. When he was a teenager he lived in Goa (the most touristic beaches in India). He made quite a lot of money on selling drugs to tourists. He had a gangsta-style life. That’s when he learnt languages. But then he lost everything and dedicated his life to God.

After the trip we visited a Nepali temple and then went to a rooftop restaurant in his brother’s hotel. Raju has two brothers. One of them owns a manufacturing business of textile, musical instruments and more. The other one owns a hotel with this rooftop restaurant (the best view in Varanasi) and a few other buildings. They also do some other businesses, not always completely legally. They are unhappy. The one that owns a hotel rarely goes out on streets. Raju kept telling them to go with him to the mountains and leave their problems behind. But they were too much into it to be able to do that.

Sitting on a rooftop some tourists were coming to Raju to make a pic. He was playing jokes on them – we had so much fun.

This was my last day in Varanasi. I went back to my hotel to pack up my stuff. I met with Raju again after check out. He gave me some shirts I ordered to be sewn for me. For the last time we go to sit by a ghat. Some people come around to bath in Ganges.

– You can give a donation for my ashram if you want. Just do what you feel like. Do it for your karma. If you are happy I am happy. And this is important. Money is never important.

I give him a donation. He was the best guide I could have. Good karma.

PS. I take a cycle-rickshaw to the railway station. I almost have tears in my eyes – I’ve had so many great moments in this place. The man who’s riding a rickshaw has a bandage around his ankle and then wrapped it in a plastic bag. On a crossroad he points his finger at a lying cow. “Bite! Bite!” he says and points at his ankle. “God’s blessing!” I reply (as cow is a holy animal). “Double blessing!” the man replies. This is Varanasi.

img_0348.jpg

when the party’s over you’re on your own

Monday, September 10th, 2007

Biały podniebny ptak  Lufthansy w biznes klasie zabiera mnie ze świata smaków i kolorów, prawdziwych emocji i walki o egzystencję, do świata srebrnych zegarków, executive lounge’ów, niezwyle ważnych telekonferencji, smutnych panów zasłaniających się na spotkaniach laptopami i przyjaciół, którzy jeśli już odbiorą telefon, to zazwyczaj rozłączają się szybko po nagle rzuconym “muszę kończyć”.

Jak to mądrze powiedział freakowaty Izraelita w McLeod Ganj: “Jak wyjeżdżasz, podróżujesz, to jest to wspaniałe, budujące charakter doświadczenie. Opuszczasz swój codzienny świat, uwalniasz się od swojego ego, którym się tam otaczasz. Tutaj nikt cię nie zna, spotykasz ludzi, rozmawiasz, coś przeżywasz. To duże doznanie duchowe.”

Spojrzałem na swoje życie z tej odległej perspektywy i wyciągnąłem wnioski. Dostrzegłem swoje błędy, negatywne cechy charakteru, ale i pozytywne strony mojej sytuacji. Większość marzeń jest realna do zrealizowania. Wymaga tylko odpowiedniej determinacji i wykonania czasem tysiąca małych kroczków na scieżce realizacji. Chyba kroczę dobrą drogą.

Jedna ze spotkanych w podróży Polek w notesiku miała stronę zatytułowaną Postanowienia. Były to jej podróżne chęci przełamania przyzwyczajeń. Oczywiście nie przeczytałem ich, bo to zbyt osobista sprawa. Jednak ja też muszę sformułować swoje Postanowienia. Po-podróżne.

A teraz aklimatyzacja w Polsce. Powrót do Gdyni. Jakiś małe zadania dla polskiego biura. Kopanie duposchronów, ściągany na ostatnią chwilę ekspert, tłumaczone w ostatniej chwili dokumenty, organizowane bez przygotowania spotkanie z klientem. Jednak przez półtora roku przyzwyczaiłem się do trochę innego podejścia do pracy, a tu back to Polish reality. A w weekend studia, spanie u Naleśnika i Piotrze, imprezy, zniszczenie organizmu, urodziny Anki (o dziwo ten sam dzień co kto inny). Coś działo się.

Uczę się chodzić prawą stroną chodnika.

on the calendar of your events – i’m last week

Sunday, September 2nd, 2007

Przełom. Po ponad 3 tygodniach ogoliłem się. Looked like shit.

Wracając z Agry chyba pomyliłem pociągi, bo ten którym jechałem nie dojeżdżał do New Delhi. Wysiadam na jakimś dworcu i kurde, kurde, kurde, gdzie ja jestem. God bless Lonely Planet, znajduję stację na dużej mapie Delhi. Autorikshaw i uratowany.

Jutro ostatni dzień. Pewnie leniwe włóczenie się po sklepach. Jakoś chyba nie czuję się jak zwiedzanie i focenie. Ale może się przemogę.

Some pics from Srinagar, Kashmir:
img_0788.jpg

img_0792.jpg

img_0795.jpg

img_0802.jpg

img_0815v.jpg img_0824v.jpg

img_0828.jpg

img_0831.jpg

img_0892v.jpg

img_0895.jpg

img_0911.jpg

img_0922.jpg
How did this get here?

img_0923.jpg
Moj pokoik.

img_0924.jpg

img_0933.jpg

img_0938-0941-quatro.jpg
Uhahany misio.

img_0951.jpg

img_1448.jpg
Zasluzona reklama. This houseboat recommended.

img_0969-0970-duo.jpg
Po uratowaniu zycia Japonczykowi radosna atmosfera w jeepie.

img_0984.jpg
Paradise on Earth.

i can’t go outside, i’m scared, i might not make it home

Saturday, September 1st, 2007

Agra i Taj Mahal były dla mnie zawsze miejscem, które chciałem odwiedzić. Bajkowy pałac w dalekich Indiach, synonim wielkiej przygody, na którą długo nie mogłem sobie pozwolić. Krocie obejrzanych zdjęć dawały mi jakieś wyobrażenie i stworzyły obraz tego miejsca.

Po przyjeździe idę z poznanymi w pociągu Francuzkami do hotelowej restauracji na dachu. Stoimy, patrzymy, patrzymy i w końcu komentarz: “It’s too small!” i śmiech.
Jesteśmy dosyć blisko Taj Mahal, które z tego miejsca nie wygląda zbyt okazale. No i jeszcze wokół aż do samych murów brzydkie domy, te same osrane ulice ze stragano-sklepami w których kupisz zarówno gwoździe jak i surowe mięso (muchy gratis). W wyobraźni wyglądało to trochę inaczej. Spodziewałem się bardziej hoteli z neonami i wielkich parkingów na autokary pełne amerykańskich, japońskich i niemieckich emerytów.

Znajduje się jeszcze większa paczka Francuzów i spędzamy pijacki wieczór na dachu pobliskiej restauracji (widok gorszy, ale jest za to piwo).

Następnego dnia pobudka 5:20 i wczesne zwiedzanie, no bo Lonely Planet każe zwiedzać o świcie przy wschodzie słońca (zabiję tych co piszą te przewodniki). W ogóle parszywa, bezsenna noc. No i Taj Mahal przy bliższych oględzinach jednak pasuje do wyobraźni. Prawdziwy estetyczny majstersztyk. Szczegóły rzeźbień, marmury, mozaiki z półszlachetnymi kamieniami ruszają nawet takiego ignoranta jak ja. Przypomina mi się Esfahan w Iranie, który przy odrobinie propagandy pro-turystycznej mógłby śmiało konkurować z tym miejscem. Aaaa… i z bliska Taj Mahal jest jednak duży.

Tutejsze gazety pełne są przemocy, ludzi grożących pistoletami, złodziei linczowanych przez tłum przy pomocy policji, antypakistańskiej propagandy i wyścigu zbrojeń. Dwa razy ocieram się o wydarzenia z pierwszych stron gazet. Przedwczoraj chodząc po Old Delhi widziałem dużo policji/wojska z pałkami bambusowymi. W gazecie przeczytałem potem o zamieszkach, które miały miejsce. Wczoraj jak jechałem do Agry, to też się dowiedziałem o zamieszkach, które miały miejsce tuż przed i dlatego Taj Mahal było zamknięte, podobnie jak niektóre z dzielnic i zalecane było pozostanie w domach po 18stej. Dziś chyba wszystko ok. Jakoś zupełnie nie robi to wszystko na mnie wrażenia. Tough world.

img_1328.jpg
Agra streets 300 meters from Taj Mahal.

img_1329.jpg
Yet another rooftop restaurant.

img_1339.jpg
Yet another rooftop restaurant.

And some more or less just-like-everybody shots:
img_1351.jpg

img_1354v.jpg img_1375v.jpg

img_1381.jpg

img_1384.jpg

img_1387.jpg

img_1390.jpg

img_1397.jpg
Jakies krzywe musi byc. ;-)

img_1412.jpg

img_1414.jpg

img_1429.jpg

img_1442.jpg

tell me how does it feel? it feels so good from where i’m standing…

Thursday, August 30th, 2007

Znowu w Delhi. Znowu sam. 2 noce. Zdecydowałem się zrobić sobie luźniejszy dzień, zrobić pranie, kupić bilety, przepakować się, zostawić mały plecak z kupionymi pamiątkami w przechowalni itp. Czasem trzeba, zwolnić, bo inaczej znika fun, a pojawia się znudzenie, zmęczenie rozdrażnienie.

Wycieczka do biura rezerwacji biletów dla turystów po bilety do Agry. Spotykam 2 Polki, które dopiero co przyjechały (inny przedział wiekowy ;-) ). “Pewnie brakuje Ci kogoś, żeby sobie pogadać.” Not really, dopiero co uwolniłem się od Koali. :D Ale daję się namówić na tzw. herbatkę. Mała wymiana informacji, potem po raz kolejny przechodzimy przez bazar i miłej podróży.

Wyruszam na piechotę do Old Delhi. Trochę błądzę coraz węższymi uliczkami i gdy już się wydaje, że już totalnie się zgubiłem nagle wychodzę przy Jama Masjid (największy meczet w Indiach). Początkowo co prawda myślę, że to już Red Fort (zmyliły mnie czerwone ściany), ale szybko orientuję się co i jak (niepierwszy to w końcu meczet, w który jestem, choć pierwszy czerwony). Przy wejściu każą mi zapłacić 200RS za aparat (mają na tę okazję informacyjną tablicę okolicznościową), a mi nawet nie chce się ściemniać, szukać innego wejścia, więc bulę. I w sumie dobrze, bo fotki wychodzą ładne. Jeszcze wchodzę na minaret (wieżę), gdzie mały, wredny, 12stoletni skurczybyk chce mnie oskubać za pilnowanie butów. Daję mu 3 RS i straszę, że jest “little, bad greedy person, the God always watching you”. “OK, OK, you can go.” W drodze do Red Fort kolejne niemiłe spotkania, dzieciaki które chcą papierosy, i znają tylko 3 słowa po angielsku: “Hello, hundred ruppies.” Lezą za mną, próbuję z nimi gadać, ale one swoje. Na koniec gówniarz rzuca we mnie przez ulicę patykiem. Potem zwiedzam Red Fort – rozczarowanie (a może już zmęczenie), meczet podobał mi się bardziej. I wracam na piechotę przez ulice, bazary. Próbuję na ulicy soku z granata z solą. Lesson learnt: nie próbować soku z granata z solą. Pod koniec trochę się gubię i łapię rikszę do Main Bazaar. Rikszarz mówi 15, a jak przychodzi do płacenia, to mówi “50! 50!”. Daję mu 20 i spadam. Długi dzień.

O gupich turystach
Nienawidzę gupich turystów. Lasek w kusych sukienkach na ramiączkach chodzących po meczetach (owiń się chustą do cholery, nawet jeśli nie każą), wraz z gościami w krótkich spodenkach, gupich czapezkach i gupich okularach przeciwsłonecznych, którzy traktują tubylców jak zwierzęta na safari i zatrzymują się bezceremonialnie przy matce z dzieckiem siedzących na podłodze, pochylających się, robiących zdjęcie i odchodzących, fotografujących inwalidów, żebraków. Zero wrażliwości kulturowej. Zero człowieczeństwa. Nienawidzę.

Dlaczego sam?
Bo tylko samemu można nawiązać takie interakcje z ludźmi, przełamać bariery i w końcu za przyzwoleniem zrobić wyjątkowe zdjęcia.
Bo przeżywa się wszystko bardziej niż jak podróżujesz z kimś. Jak jesteś z kimś, to jak się coś dzieje dziwnego, innego, to puszczasz “dżołka” i spływa po was. Jak jesteś sam, to wszystko wsiąka w ciebie.
Bo lubię się gubić w wąskich uliczkach, błądzić “na czuja” bez troski czy dobrze idziemy.
Bo łatwiej jest ignorować natrętów, gdy idziesz pewnie sam przed siebie.
Bo głód i zmęczenie w parze odczuwa się do do kwardatu, a nie podwójnie, a z głodu i zmęczenia płynie kłótnia o nic i niezadowolenie.
Bo jestem jedyną osobą pokrzywdzoną w razie niesłusznej decyzji .
Bo wolę być sam w ciemnej ulice na przeciw niebezpieczeństwu niż z dziewczyną (wyjątek stanowią Izraelki po 2letnim stażu w armii).
Bo nie lubię być ciężarem, gdy się struję, jestem zmęczony, brudny, rozdrażniony i w ogóle.
Bo podróż to oderwanie od codzienności, a niektórzy nawet 20000 km od domu zamęczą cię tamtejszymi problemami.

Dlaczego CZASEM lepiej nie sam?
Gdy chodzi o pełen relaks. Bo wino (używki in general :D ) smakuje lepiej jak smakujesz go z kimś.
Gdy chcesz odkrywać kulinarne walory (podobnie jak używki) – jak jestem sam, to jakoś szczególnie nie przejmuję się jedzeniem.
Gdy robi niebezpiecznie, bo lepiej mieć wtedy pewnego wingman’a, który będzie ochraniał ci plecy.
Bo taniej.
Bo czasem fajnie jest się do kogoś przytulić o wschodzie słońca, zachodzie, pod palmą, przy jakimś niesamowitym widoczku, pod gwiaździstym niebem itp.
Bo czasem zimno.
Bo nie jestem omnibusem i brakuje mi kilku cech umiejętności (np. język, niepohamowany optymizm, siła).
Bo fajnie czasem zrzucić na kogoś innego czytanie przewodnika, wybieranie hotelu, knajpy itp.

I tu należą się honory dla najlepszych partnerów podróży jakich miałem:
Alinie za zarażenie górami, podróże z plecakiem od schroniska do schroniska, luźne swetry i zimne piwka.
Anicie za 2 podróże stopem dookoła Europy, które pokazały, że wcale nie trzeba mieć pieniędzy, żeby pojechać daleko i przeżyć przygodę.
Also honours to the best non-Polish travel mates:
Rafael’owi for operation “What’s underneath?”in the Eastern Turkey (Kurdistan), we made a great team and went where everybody told us not to go. Great support with language (Turkish) and the feeling of safety (Brasilian military training).
Joni for being my Iranian wife (will never forget questions while checking in to hotels “Are you married?” “Yes, so much married!”), for the great attitude, travel experience, making it more interesting, being a good photo-model, making interactions with locals easier and prooving that there not necesarily have to be a girlfriend-boyfriend situation to travel together with a girl.
Sandra (Mexican Princess) for amazing attitude, killing smile, openess and wearing my cloths and a winter hat when freezing in Troy in Turkey in September.

[update – 23.09.2007] Koala jednak zasłużył na dodanie do listy (bardzo zasmucił go ten post). Za śmichy-hihy na rufie house-boatu w Kaszmirze i nasze niesamowite wizje spisane w jego czarnym notesie.

img_1249.jpg

img_1254.jpg

img_1266.jpg

img_1271.jpg

img_1277.jpg

img_1282.jpg

img_1285.jpg

img_1287.jpg

img_1292.jpg

img_1303.jpg

i wish i could remember, but my selective memory won’t let me

Wednesday, August 29th, 2007

Próbujemy wydostać się ze Srinagaru do Jammu, miejsca o którym Lonely Planet mówi, że poza faktem iż jest to hub komunikacyjny, to nie ma żadnego powodu, żeby tam jechać. Przyjeżdżamy planowo na dworzec autobusowy, tylko po to, żeby dowiedzieć się, że w dniu dzisiejszym żadne autonusy nie kursują. Szybko znajduje się 7 travelersów jadących w tym samym kierunku i organizujemy jeepa. Po godzinie jazdy tankujemy, 3 min za stacją zatrzymuje nas policja. Zjeżdżamy na bok i w tym samym momencie Hiszpanka zaczyna krzyczeć. Nie wiadomo o co chodzi, panika, wszyscy w pośpiechu wysiadają z samochodu. Wokół pełno ludzi, otwarta tylna klapa, a tam wijący się na podłodze jeepa Japończyk. Dezorientacja, nikt nie wie co robić, ślina z krwią. Padaczka, przewracam go na bok i czekamy aż atak się skończy. Oczywiście wokół 300 ciekawskich oczu. Atak się kończy, Japończyk nieprzytomny, pakujemy się do jeepa, wsiada też 2 policjantów (razem 10 osób), niezamknięta tylna klapa, kolorowa chusta nad samochód, gwizdek i zaczynamy przedzierać się przez korek do szpitala. Przed szpitalem znowu 300 ciekawskich oczu, Japończyk dochodzi do siebie, ale nie wie co się stało ani gdzie jest. Z pomocą Andiego z Austrii, policjantów i kierowcy organizujemy lekarza, toaletę, lekarstwa. Japończyk dostaje szlaban na dalszą podróż, odstawiamy go na powrotnego jeepa i jedziemy dalej. Schodzi ciśnienie, intensywny team building zadziałał. “Good job, man!” “Good job.” Na drogach jakaś wielka operacja wojskowa (Kaszmir!). Setki autobusów i ciężarówek wyładowanych żołnierzami zjeżdżają z gór. Kolejne wojskowe checkpointy, zaczyna nas to trochę irytować, kierowca mówi, że chcą łapówkę. Przy trzecim checkpoincie otwieram okno i wołam z uśmiechem “Hello, how are you? what’s the problem?”. Przerażeni wojskowi zazwyczaj machają ręką bez słowa, że można jechać. Docieramy do Jammu późnym wieczorem. Nie podoba mi się to miasto i chcę jechać dalej, ale rzucają nam jaką straszną cenę za bilet i to nie do samej Dharamsali, tylko miasteczka obok 15 km. No way, jakiś przekręt. W innym biurze mówią to samo. “The only bus, sir”. W końcu okazuje się, że chcą nam sprzedać bilet na całą trasę i wysadzić nas w 1/3 – stąd cena i nie ma innej opcji na dziś wieczór. Z Hiszpanami decydujemy się przenocować i pojechać rano lokalnym autobusem. Idziemy do hotelu-nory. Prysznic i w stanie upojenia idziemy “na miasto”. Zupełnie nie pasujemy do tutejszych standardów. Lądujemy w jakimś podłym trendi barze i robimy zamieszanie. Kelnerzy się nas boją, Hindusi się gapią, w końcu jacyś odważniejsi przychodzą po autografy i “podrywają” Hiszpankę, że ma ładne włosy, i w ogóle jest fajna (jest taka sobie), ubaw po pachy. Zamykają wcześnie, nas oczywiście się boją, dziwni geje przebrani za laski w sari żegnają się z nami. Bardzo dziwne. Na koniec Hiszpan gasi papierosa w kminku, czy cokolwiek to jest, na czym przynieśli rachunek. Totalna masakra w mieście, do którego nie warto zaglądać.

Następnego dnia jedziemy lokalnym autobusem z Koalą do McLeod Ganj, siedziby Dalai Lamy na uchodźctwie. Rano słońce, wieczorem leje, i tak codziennie. 2 noce w hotelu, bierzemy 2 pokoje. Mam dosyć przebywania z kimś 24h na dobę. Potem freak’owaty Izraelita poznany w autobusie mówi nam, że bardzo tanio można spać w klasztorze na uboczu miasta z widokiem na dolinę porośniętą lasem. Przenosimy się tam – ja na ostatnią noc, Koala decyduje się zostać dłużej. Niesamowite miejsce, cisza, spokój, nocleg i 2 posiłki dziennie za 200 USD za miesiąc – kiedyś muszę tu wrócić na dłużej.

Następnego dnia wyruszam sam o 4tej rano do Amritsar. Święte miejsce Muzułmanów Sikhów. Golden Temple. Miasto nie ma dużo więcej do zaoferowania. Nawet nie ma gdzie zjeść porządnie, a hotele to nory. Choć przyjechałem tylko na 1 noc, to wybrzydzam – pokój musi mieć okno. Bez przekonania zwiedzam kompleks swiatynny. Wrażenie robi różnorodność kolorów strojów odwiedzających. I jeszcze strażnicy ze śmiesznymi halabardami i brodacze w białych szatach z zakrzywionymi nożami przy paskach.

Dziś uciekam stąd do New Delhi. Kończy się czas. Chcę jeszcze tylko zobaczyć Agrę (Taj Mahal!). Jaipur sobie odpuszczam – next time. Mam dosyć spania po 1 noc w hotelu i ciągłego pakowania/rozpakowywania.

The closest to heaven you can get. Kashmir.

Sunday, August 26th, 2007

[21-8-2007, Kashmir, Srinagar, Needin Lake, houseboat Peony]

Dojechaliśmy do Kashmiru. Pierwsze wrażenie bardzo złe. 300 naciągaczy chce zabrać Ciebie niezobowiązująco i pokazać swój domek na wodzie na pobliskim jeziorze (z których słynny jest Kashmir). Same jeziora z autobusu wydają się być zarośnięte glonami. Za punkt honoru stawiamy sobie asertywność. Z autobusu w którym połowa to turyści (z czego 2/3 to Izraelici) wysiadamy ostatni dopiero na stacji docelowej. Pozostali turyści zostają porwani przez naganiaczy (sympatycznych, dobrze ubranych, z komórkami lepszymi niż moja – lesson learnt: nigdy nie ufaj Hindusowi, który ma lepszą komórkę niż ty). Tu po prostu biją się o turystów. Na stacji autobusowej znowu nas atakują. Bierzemy ich na przeczekanie, załatwiamy swoje sprawy a następnie wymaszerowujemy z postanowieniem najpierw wypicia herbaty, a potem lets see. Herbata z kolejnym naganiaczem, którym Koala wdaje się w dyskusje o życiu. To dla niego nowa lekcja asertywności, z której wychodzi obronną ręką na swój uprzejmy, śmiesznie stanowczy sposób. Uczymy się tego raju. “How much for a ride to Nagin Lake?” “120 ruppies.” “You must be crazy.” I śmiech. I następna rikshaw. Tak długo aż gościu mówi 60. My 50. On buja głową na boki cokolwiek to znaczy, a my wsiadamy interpretując to jako “whatever”. Wywozi nas co prawda w inne miejsce niż się spodziewaliśmy, ale ok. Jesteśmy nad brzegiem, są łodzie, możemy wybierać. Jest 5 naganiaczy trochę zaskoczonych faktem, że sami nagle pojawiliśmy się pod ich przed ich domami. “Sir, see my houseboat first” mówi Hindus, którego skóra na skutek jakiejś choroby przebarwiła się na kolor biały. “And then my, ok?” przekrzykują się. Wchodzimy na pierwszą barkę. Widzę i nie wierzę swoim oczom. Sufity wyłożone mozaikami z drewna, piękne kolonialne meble, kryszałopodobne żyrandole, chińskie wazy w rogach pokoju, moziężne popielniczki, poduszeczki na kanapę obszyte tym samym, ładnym materiałem co zasłony, tarasik na rufie z pięknym widokiem na jezioro. 2 sypialnie z łazienkami i wannami, jakieś 80 metrów kwadratowych. Koala nie może uwierzyć i ma zachwyt wypisany na twarzy. Ja lepiej radzę sobie z nieokazywaniem emocji. Wzdycham gdy siadamy w saloniku. Nie ma szans, że zaakceptujemy cenę. Rozmowa przyjemna, nieśpiesznie do sedna, właściciel błyszczy kulturą, klasą i obyciem, “so sir, how much would it be for a night for us? tell us the big number”, “you want double room, 2 meels per day?”, “yes, sounds good”, “then I can give you 300 ruppies each” (=2×7,5$) “and what if we take both rooms? I mean the whole boat for us”, “400 each”. Nie mogę uwierzyć. Ale zasada człowieka asertywnego brzmi, żeby nigdy nie brać pierwszej zaprezentowanej oferty. “No matter if we come back or not, Sir, I wanted to tell you that you have a really nice boat”. Kolejne nie robią żadnego wrażenia. Wszystkie są troszkę tańsze, niektóre mają telewizory, ale mozajek z drewna na suficie nic nie przebije (pewnie jakiś historyk sztuki albo pan Stefan z mieszkania Tomka znalazłby na to lepsze słowo niż mozaika :-) ). Wracamy. Powtarzamy szczegóły. Bierzemy całą łódkę! Dalsze szczegóły. O której kolacja, o której przysznic (bo muszą napalić drewnem), czy jesteśmy wegetarianami, co na kolację.

Spędzamy czas z właścicielem, na rufie, gawędząc. Idziemy do sklepu, napełniamy lodówkę napojami. Od czasu do czasu pojawia się duch-pomocnik Bashir. Nigdy nie puka. Jest jak część rodziny, służący, który robi swoje, nie widzi, czego nie powinien i stara się nie przeszkadzać. W moim świecie nie powinno być relacji pan-służący, ale w tym przypadku jest to bardziej przyjaciel, pomocna dłoń, friendly ghost. Dostajemy do podpisania dokumenty. Patrzyamy wstecz w księgach. W rubryce REMARKS ludzie z całego świata dziękują za gościnę, za cudowne chwile, załączają wesołe rysunki. Potem dalej tarasik, aż w końcu Bashir serwuje ogromną, pyszną kolację w stylu indyjskim. Wszystko jest idealnie. Nawet jak dla Koali (typ pedant-esteta). Wciąż nie możemy uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.

Późnym wieczorem w stanie upojenia na rufie naszego królewskiego houseboatu wymyśliliśmy z Koalą, że to nie może być prawdą, że it’s too good to be true, że prawda jest taka, że zginęliśmy na jednej z mijanych serpentyn i trafiliśmy do nieba. Pociągnęliśmy tę wizję dalej poprzez podliczenie statystyk kto z nami trafił do nieba (strasznie dużo Żydów i tylko kilku potencjalnych katolików), co każdy z nas wziął ze sobą (Szymon ma wszystko, od scyzoryka przez ipoda, 2 aparatów, aż po laptopa), aż do analizy otaczajączego świata (przepis na niebo – bierzesz Morskie Oko w Tatrach, rozciągasz, wrzucasz 1 mln Muzułmanów-cywilów i 100 tys. Hindu-żołnierzy z karabinami i kamizelkami kuloodpornymi. Generalnie ulice nieba przypominają atmosferę Iranu, język – Kashmiri także zbliżony do Farsi – perskiego). I że jak za 3 dni, tydzień, czy kiedyśtam zdecydujemy się wyjechać Bashir stanie nam na drodze, pokiwa palcem i powie “yyyy-yyyymm jeszcze nie zrozumieliście? Nie możecie stąd wyjechać. Wasze życie, jakie pamiętacie, już nie istnieje. Musicie tu zostać. Witam w niebie… Czy wiecie kim jestem?” Tak właśnie się czujemy. Albo jesteśmy w niebie, albo kryje się za tym jakiś przekręt. Ale o tym przekonamy się jutro.

Zasypiam w wielkim, rzeżbionym łóżku bardziej przerażony myślą, że naprawdę umarliśmy i naprawdę jesteśmy w niebie, niż obawą, że możemy być potencjalną ofiarą dalszego naciągania lub oszustwa.

on the road to Kashmir

Sunday, August 26th, 2007

Amazing mountain pass from Leh to Kashmir. 480kms in 2 days (with an overnight stay in some shitty village). Avarage speed: 30kms per hour. Bumpy ride.

img_0661.jpg

img_0671.jpg

img_0697.jpg

img_0698.jpg

img_0712.jpg

img_0730.jpg

że jakby coś to nic

Sunday, August 26th, 2007

[Leh, 20-08-2007]

AMS – Acute Mountain Sickness. Symptoms: headache, lethargy, dizziness, difficulty sleeping, and loss of appetite. Had all of them. Recovery usually takes a day or two. Three days and two nights in my case. Rested a lot, slept 12-16 hours per day, sweared like hell and got better. Lesson learnt: taking a flight to high altitude is not the best idea. Take a bus instead.

But the flight itself was so worth it. Delhi-Leh. Over snowy mountain tops and exciting landing (lowering down to the tops of hills surrounding Leh, then a narrow 180 degrees turn and a smooth touchdown – priceless). Koala was waiting for me at the airport.

Luckily Dalai Lama himself was visiting the around so luckily we’ve seen him (and took some pics). White skin got us straight to the VIP sector. Lots of luck.

After 3 days in Leh we are going to Kashmir.

img_0415.jpg

img_0424.jpg

img_0431.jpg

img_0434.jpg

img_0442.jpg

img_0445.jpg

img_0452.jpg

img_0469.jpg

img_0471.jpg

img_0477.jpg

img_0480.jpg

img_0493.jpg

img_0495.jpg

img_0499.jpg

img_0506.jpg

img_0507.jpg

img_0510.jpg

img_0522.jpg

img_0629.jpg

img_0632.jpg

alive and kicking

Saturday, August 25th, 2007

After days in Ladakh and some lazy time in Kashmir I am going south. Now I am in McLeod Ganj – the residence of Dalai Lama. Later Amritsar, Delhi, Jaipur, Agra. So few days left and so many places to visit.

I have some stories and pics, but have no patience to upload them using overpriced Internet. I will do that later.

Anyway… see you around.

tylko czasem zamyslenie

Thursday, August 16th, 2007

[Varanasi 2007-08-14]

What an amazing day. Wake up at 4:30 with a strong will to take a boat trip on Ganges river right after the sunrise. Of course since the very begining one guy approached me offering a boat and wouldn’t let it go saying that he is the only option and there is no other way to make this trip for a single person if not with him for a tremendous price. I have just ignored him and tried to join some other big, big group but the people who were aranging tours wouldn’t let me in (perhaps the whole groups were ripped off). So I was wandering around in the morning rain losing my hope and the guy was still not backing off.

I take a rikshah to the train station to buy a ticket for the day after. (More about rikshaws later on). After waiting in a line of tourist for 30 minutes and after 2 powercuts, 2 office floor cleaning breaks I manage to get a ticket. Not for the train I wanted, cause that one was sold out, but on the earlier one. On the other hand train never seem to be on time here anyway. I have tried the lower class sleeper last time and it was ok, but this time I am going for some luxury – 3-AC (3 levels of beds in a cabin, air conditioning).

Then I met another guy (funny American) and his buddy (blue raincoat Brit) and then a couple of Spanish people. So we were 5 looking for a cheap option. It is a raining season, so the Ganges is up, so currents are strong, so rowing is more difficult, so prices are higher, but we were all experienced India tourists ( ;-) ), so it was the matter of honour not to get ripped off. So finally we went down with the price to the acceptable level, came to the agreement with the guy that was bothering me for the last hour and at 6 we have finally set off. Watching how hard it was to row I felt sorry for the guys, but on the other hand they were trying to rip us off terribly at the begining, so no tips. A light monsoon rain was puring all the time, but this is something you get used to (even though I was wearing just a t-shirt and it was early morning I was fine). I made some nice pictures of people washing themselves up in the gaths by Ganges river. We see a real monkey group attack on some food store. The annoying guys seem to be ok, just too pushy and “clever”. So everything works out. Then together with the American and the Brit we have a breakfast at the rooftop restaurant next to a busy street and monkeys playing on the other buildings.

Then I drop off everything in the hotel and go to the Golden temple of… shiva penis. Right. Got a blessing. You cannot bring anything in the whole neighbourhood cause there were some bomb attacks so now they are paranoid about security (and doing a good job).

Then I get lost in the narrow streets and wonder around for some time till I find some main road, and some more time before I know where I am.

Willing to try something different to my hotel’s restaurant (good and cheap btw), I go to a place called German Bakery where they have all kind of good and fancy food India, Thai, European… whatever you can imagine. All kept in a laid back atmosphere. I meet Beatriz – a cute female Columbian freelance journalist. We talk much about traveling in India, sharing observations, experiences, about traveling in general, about plans, ambitions, about Poland, Columbia. We exchange email addresses (being watched with waiter-boys all the time – no privacy in this country), hug goodbyes and go our ways.

Then I go to the night ceremony of fire, music, smells, flowers, water by the river. I made many amazing pictures there. People are really great. I am doing my best not to disturb anybody, but they are so nice even moving away and giving a place so I can get a nice shot. And the ceremony is amazing. And I even stepped into Ganges to get some good shots. I hope I will not get sick of that cause water in the holly river is super polluted . I am so impressed.

After such a day I feel truelly happy. And I really feel like I change my attitude. Finally I get the right attitude. I am starting to trust people, I start joking with guys who offer to give a massage to my neck, I play with kids, I talk to friendly rikshaw guys. Then I head up to the hotel… But the best is still to come. I meet Raja Baba… But this is a different story for another note. And this is still an open story. To be continued… ;-)

Before I came to India I talked to Nacho (my Spanish buddy from Brussels). He had just came back from India. And he told me “Amazing country. But so challanging. You will see.” I think after 3 days I understood what he meant. It was while taking a cycle-rikshaw. This guy took me for a 2 minutes ride, being all exposed to the rain, on bumpy streets, hardly being able to make it at some moments. I felt so bad seeing it. This guy was doing that because of me. And I will pay him really shitty nothing in return. Thing that should not be. (My second reflection though was that it would be interesting to do that job for some time as a white guy in India :-) ). On the other need if you use a motor-rikshaw instead this guy is let with nothing. Nacho, I know you have such a good heart (deep beneath your hairy chest :P) and I know you must have felt the same.

Photos will come later on. Memories fly away more quickly than images.

PS. [Delhi 2007-08-16] I am back to Delhi to catch a flight to Leh on 17th 5:30am.
Nie mam kontaktu z Koala (wylaczony telefon). Jak sie nie znajdziemy, to wyglada na to, ze sam lece w Himalaje.

Could you tell me one thing you remember about me?

Monday, August 13th, 2007

Pełne wrażeń 2 dni w Indiach. Uczę się tego kraju. Na razie jestem nieśmiały i niepewny. Mnogość doznań, widoków, twarzy, zwierząt, zapachów. Dokładnie wszystko jest nowe, nieznane, inne. Daję sobie czas na aklimatyzację. Muszę się nauczyć jak się poruszać, zachowywać, dawać radę.

Przylatuję do Delhi 11 sierpnia rano. Z lotniska autobusem do centralnej stacji koleji, od razu przyzwyczajam się do widoku auto-rikszy, których wokół są tysiące, szybko przechodzę przez bazar (okolicę hosteli), cośtam jem, kupuję jakieś drobiazgi i już tego samego dnia po południu jadę pociągiem do Varanasi (na wschód). Pociąg oczywiście odjeżdża z ponad 3 godzinnym opóźnieniem, ale spędzam ten czas ze spotkanymi na peronie Brytyjkami, którym wszyscy zaglądają w dekolty. Przynajmniej nie jestem największą atrakcją. Oczywiście najłatwiej kontakt nawiązuje się z dzieciakami. Lesson learnt: nie puszczać oka do mamusiek.

Jadę sleepers’em (2nd class, no AC) razem z Japończykiem Takashi i całą masą lokalesów. Wrzucam plecak pod siedzenie i przypinam kupionymi wcześniej łańcuchami. Zamawiam posiłek wegetariański (ryż + leczo + przyprawy + więcej przypraw zapakowane w folową torebkę jak dragi, wszystko to na aluminiowych tackach zawinięte w folię aluminiową) – lepsze niż w Lufthansie. :-) I kolejna lekcja – po spożyciu opakowania wyrzucamy za okno (wbrew moim zasadom, ale ulegam lokalnym znawcom obyczajów). W nocy dosiada się jeszcze parka mieszana Hiszpanów. Zasypiam twardo i budzę się koło 10tej.

Stoimi na jakiejś stacji. Nagle Hiszpanie zaczynają robić zamieszanie. Biegają, pakują się, mówią, że przejechaliśmy Varanasi. Wyglądam za okno, patrzę na zegarek… hmmm… może i przejechaliśmy, ale na pewno nie wysiadam tutaj, toż to jakieś zadupie totalne jest. No ale Hiszpanie, wiadomo, w gorącej wodzie kąpani, i już za chwilę widzę ich na peronie przeskakujących przez tory i pędzących do stacji. Za moment przyjeżdża lokalny pociąg z przeciwnego kierunku, obładowany ludźmi, z boku podwieszone rowery, w środu masa pakunków. Okazuje się, że jest tylko jeden tor, a to była mijanka. No dobra, no to brniemy dalej w nieznane. Na spokojnie z Takamashi próbujemy ustalić fakty. Decydujemy się wysiąść w Mau, 2h od Varanasi, i tam złapać express z powrotem. Dojeżdżamy ekspres stoi 2 tory dalej, bieg, ale express od razu rusza i nam ucieka. No trudno.

No to jesteśmy w Mau (mieście którego nie ma w Lonely Planet, OMG! ;-) ). Szaro, same riksze rowerowe, kropi, a potem zaczyna się potworna ulewa. Ludzie się na nas gapią, a my siedzimy sobie i czekamy. Jakieś tam interakcje z ludźmi. Fajka z rikszabrzem, pokazywanie książki sprzedawcy orzeszków, zabawa z 2-letnim dzieckiem (mama nawet dała mi potrzymać księżniczkę, ale ta zaraz zaczęła płakać). Pociąg spóźnia się 5 godzin. Docieramy do Varanasi wieczorem po zmroku.

Przepychanki z rikszarzami w końcu bierzemy pre-paid’a. Jestem zmęczony, nieufny i arogancki. Jeszcze nie potrafię odróżniać złych twarzy od dobrych, przekrętu od chęci pomocy. Do tego deszcz, i ulice zalane na 15 cm. Rikszarz chce nas podwieźć pod hotel, chce wyminąć korek na głównej drodze i skręca w ciemne wąskie boczne uliczki. Jak zaczyna jechać w przeciwnym kierunku wietrzę postęp, wkurzam się i besztam go. “Excuse me sir, but I know the way.” Zupełnie niepotrzebnie wybucham. Każę mu zawieźć nas do głównego placu. W końcu docieramy. Rikszarz mówi jak dojść do hotelu, dziękuje i żegna się. A mi głupio, bo był miły, a ja nie.

No to zostało tylko zadanie znalezienia hotelu. Wokół masa pomocnych młodzieńców, którzy nie chcą się odczepić, ale chcą Cię zaprowadzić tylko do ichniego hotelu, bo w tym co wybrałeś nie ma miejsc. Jeden jest wybitnie natręny, nie chce się odczepić. Ignoruję go i pytam sklepikarzy o drogę. On twierdzi, że zna drogę i że zaprowadzi, ale ja znowu jestem bezczelny i próbuję go przegonić. Giniemy w gąszczu uliczek szerokich na półtora metra. wszędzie ludzie, pootwierane sklepiki, handel wszystkim, brud, krowy, kozy, kupy, ulewa. Natręt idzie cały czas z nami, a ja co jakiś czas pytam się sklepikarzy, czy na pewno idziemy w dobrym kierunku. “To the left sir, welcome to Varanasi.” Jak w dzielnicy wysiada elektryczność, to przestaję besztać natręta, który ma latarkę i tylko modlę się o jego ucziwe intencje. Docieramy do hotelu o 21. Nie ma pokoi, ale będzie jeden po 23. Jemy pierwszy tego dnia posiłek w hotelowej restauracji na tarasie z widokiem na spowity w ciemnościach Ganges. Schodzą emocje. O 23 dowiadujemy się, że nie ma pokoju, recepcjonista dzwoni do innych hoteli, w trzecim mają miejsca, przychodzi boy. Prowadzi nas ciemnymi ulicami przez 5 min i zachrypniętym głosem opowiada ciekawe rzeczy o Varanasi. Hotel słaby, obsługa ponura, pokój mały (jak na Okopowej), tylko podwójne łóżko i ściany. Kibel/prysznic w jednym wspólny. Bierzemy razy dwa. Żegnam się z Takamashi. Marzę tylko o prysznicu i przebraniu ciuchów, które założyłem jeszcze w Gdyni. Robię to i padam spać przy zamkniętych oknach i wirującym wentylatorze. Pierwsza noc w łóżku w Indiach. Uratowany. :-)

Dziś (13 sierpnia) pobódka o 10tej, powrót do ładnego hotelu, a potem szwędanie się po ulicach. Odwiedzam miejsca gdzie palone są zwłoki. Zaduma i przygnębienie. Chodzę brudnymi ulicami. Nieśmiało zaczynam robić zdjęcia. Bardzo uważam (bardziej niż inni turyści z równie wielkimi aparatami). Trochę żałuję, że nie wziąłem też małej cyfrówki. Wracam do hotelu koło 18stej. Na dziś wystarczy. Muszę uważać, żeby nie przeholować fizycznie. Piję dużo wody, 3 prysznice dziennie dla ochłody. Organizm stary i nie przyzwyczajony, a warunki niezwykłe.

Uczę się Indii. Są zupełnie inne niż wszystko co widziałem wcześniej. Fakt, że podróżuję sam wzmacnia doznania, sprawia, że odbieram wszystko bardziej, mocniej. Masa czasu na przemyślenia. Na pewno cenne doświadczenie.

Dalszy plan – 2 dni w Varanasi, potem powrót do Delhi, żeby 17stego polecieć do Leh – daleka północ, Himalaje.

img_0002.jpg
Bazaar street in Delhi.

img_0013.jpg
Mau.

img_0016.jpg
Mau.

img_0038.jpg
Gimme some power.

img_0042-repost.jpg
Ganges view from Alka Hotel.

img_0044.jpg
Ganges view from Alka Hotel.

img_0048.jpg
Streets of Varanasi.

img_0054.jpg
Pilgrims in Varanasi.

or not

Friday, August 10th, 2007

English version will follow later (or not).

Lot z niespodziankami. Wylatuję z Gdańska do Warszawy planowo, by tam dowiedzieć się, że lot to Wiednia został s’cancel’owany. Nerwy, że podróż przeciągnie się w nieskończoność, wizyta w biurze Austrian, opcja Monachium, nie jednak Wiedeń. Okazuje się, że Wieden-Delhi jest opóźniony aż do wieczora i że zdążę na niego dolecieć następnym Warszawa-Wiedeń. No więc Executive Lounge (ubrany jak śmieć w Meksykańskim wdzianku wśród smutnych panów w garniturach). Jak w Fight Clubie – single-serving friends, kola, piwo, kawa, snack. Warszawa-Wiedeń, sprite, i znowu Executive Lounge, sok, gulasz, herbata, piwo. Planowany odlot 21:00 (miało być 13:25).

Na lotnisku w Wiedniu dwie znajome twarze – koleś ze studiów i gość z Accenture. Obaj służbowo – nie podchodzę. Wiadomość z pracy na sekretarce. Oddzwaniam. “Szymon, czy mogę w razie czego dzwonić do Ciebie w czasie urlopu?”. “Nie wydaje mi się, będę w innej strefie czasowej.” Niemiec w życiu by tak nie zapytał. Chyba, że waliłby się świat, to wtedy wysłałby smsa. A Polak potrafi.

Zaczynam wakacje. Czuję się dobrze. Problemy nie istnieją (znowu potwierdza się, że problemy, są lokalne – wystarczy się trochę oddalić i już nie istnieją). Czytam – wcześniej Kapuścińskiego, teraz Pałkiewicza. Zbieram w głowie “smaczki”. Np. w Afryce obcego gościa traktuje się jak boga. Tak na wszelki wypadek. Lepiej zachować ostrożność i ugościć przybysza niż potencjalnie narazić się bogom. Albo: co roku na świecie na malarię choruje 150 milionów ludzi, 1 na 100 umiera. Czuję, że włącza mi się kreatywność. Mózg gdy nic nie musi zaczyna robić to co lubi. Przemyślenia odnośnie sensu, celu, sposobu. I podekscytowanie podróżą w nieznane. I jeszcze ten cholerny przewodnik, do którego zmuszam się by zajrzeć. Brak planu – zdaję się zupełnie w ręce losu. Może zatrzymam się w Delhi, a może od razu pojadę dalej. Like fish in a sea.

Leave all our hopelessnesses aside (if just for a little while)

Thursday, August 9th, 2007

My passport (and visa) arrived with a delay. One more day and there would be no trip. But fortunately everything worked out this time. You can achieve quite a lot with some patience and politeness. So tomorrow, with God’s help, I will be far, far away. Alone with my backpack in a strange land. Still had no time to read the guidebook. Will do that on a plane. On a very last moment. And then, shall the adventure begin. Just another dream coming true. So easily. I was looking for a nice self-portrait for facebook (narcism, hell yes) and found this one (crop from a bigger picture):

In Sandra’s glasses
in Sandra’s glasses (Mexico’2007)

Wish me luck!

smile

Wednesday, August 8th, 2007

Turkey 2004. Good old times… Now I would do it even better. :-)

if you dont like my fire, then don’t come around, cause i’m gonna burn one down

Tuesday, August 7th, 2007

The work stress is changing into a travel stress… and I kind of like it. Not ready for my travel at all. Haven’t looked into the guidebook yet. I hope I will have enough time for that on a plane. The idea of the travel is to visit the Northern part of India – the desert of Rajastan, Himalayas and the holy city of Varanasi. Let’s see how it works out.

I’ve had many shinny days recently. Full of laud and honest laughter. Hanging around having fun and getting to know each other. Putting aside this-will-not-work thoughts and just giving it a chance. Fair enough.

Crazy headhunters stroke me with double power. I have no idea why, but I am getting like 3-5 emails per day with “once-in-a-lifetime opportunities”. Crazy motherfuckers want even to arrange phone interviews when I am in India. Damn, I hate this pushy approach. But I am taking it easy and just checking the options. I kinda like my job so no quick moves – just looking around.

she’s looking at you… ah, no, no, she’s looking at me!

Monday, July 23rd, 2007

GOING TO INDIA on 10.08 – 04.09! Not planned at all. Decided today, urlaub taken, tickets bought! I love it!

Andrzej and Asia got married this weekend. Nice feeling to participate in that (and be the best man) after so many years of history together. Remembering the old times – long hair, hardcore parties at Orbital, going to concerts together, drinking one bottle of wine each straight from a backpack (to hide from the police), so many nights I slept over at their place watching movies, drinking beer, hundreds of games of pool played in Ygrek while having some hours off during the classes… And now – adult lives, working, having wives, driving cars, changing flats… Anyway, I really had so much fun on their wedding and the party afterwards. I am too modest to say that I was the king of the dance floor, but for sure Justyna (my dancing partner) was the queen! And she left me with an aching knee. Totally worth it! ;-)

Visited Tina in Fürth. And this feeling for having a person cut out of a photo and put together with a different background which doesn’t fit to an image kept in ones head.

Now – off the projects, taking a deep breath in Gdynia. Summertime. :-)

on Polish-German relationships

Wednesday, July 18th, 2007

It’s been a year now I’ve been working for a German company. I’ve spent quite some time in the lovely country of beer, schnitzel and pommes frites. For the anniversary I wanted to write a serious note on Polish-German relationships, stereotypes and so on. But I won’t. I will tell you a bullshit story instead.

Last week I was out with 2 other Polish guys to a pub in Heildelberg. Sitting, drinking beer, speaking not too loud (not to scare anybody with our Slavic language). Then a group of drunk young German guys came. 15 of them. And of course they started talking to us. I was expecting troubles. So when the question “where are you from?” finally came up I thought “oho… it’s coming”. “Poland.” “Whaaaat?” “We are from Poland.” “Aaaaaa, Polen…. VODKA!” Yeah – so, finally. The best words we could hear from the young Germans. No “Polish people still cars” as we heard so many times before, but “vodka”. So we ended up drinking Polish vodka with them, buying each other a round and sharing these magnificent moments. Nice.

What does it mean to me? The new generation of Germans again starts to value and respect Polish people for the good stuff and our uncommon abilities (vodka!). Hopefully I soon will no longer have to deal with assholes calling Polish people thieves so I would not have to give them a quick history lesson about WW2, 50 years of communism and poverty. And our not-always-good relationships will become a song of the past. And the day will come when we would really forget the memories and just sit together and drink. And make a toast. Für Grünewald!

This week I am again working in the German HQ. Staying in a village close to Speyer and driving a tiny car that makes me smile. :D Sleeping a lot! Today driving to Nürnberg to meet up with Tina (German girl met in Mexico, too nice to be German ;-) ). Feels a little bit like vacation. 

changes are good

Sunday, July 15th, 2007

Switched the blog application from blogger.com (which was sucking) to wordpress.org (which looks better). Please update your bookmarks and RSS feeds. I will work on it more some time in the future to make it look nicer and have more pages. Just be patient.

Quick update: Spent last weekend in Denmark – went to Roskilde with Ania and Tomek (was officially introduced as her boyfriend’s boyfriend). Lots of mud, some beer, 110.000 people, 220.000 rubber boots. Some nice bands, some old and not-so-cool-anymore bands (RHCP). Photos from this event pending to be processed and uploaded.
Then took a Monday off and was visiting Copenhagen with Ania (Misiu went back to work and earn money for his high-life living). Easy day.
Then a week in Germany staying in Heidelberg, working in a factory, pretending to be an expert.
Then weekend in Gdynia – beer with Heldt and Lesiu.
And tomorrow back to Germany for a week.

Not much.

Have some stories – hope I will have some time to write them down.

Finished reading Eleven Minutes by Paulo Coelho. I was really impressed. Not another sweet pseudo-spiritual book. More to the real life than any of his books.

gierka* is my life

Monday, July 2nd, 2007

Last week spent 3 days in Stockholm again. First Ignacio came to pick up his keys to Brussels apartment which I took away by an accident when I was visiting 2 weeks before. His plane arrived late, then he ran out of fuel on the to Stockholm so he finally arrived at 1:30 am. Then we had to find a place to park his car and then I had to bring him to my hotel and sleep him over illegally. Like corporate hippies. And then he took off at 6 am. The other day I met with Joanna (MCP Sweden – for some people these magic letters mean a lot :-) ). We went to a place where beer costs 25 SEK (2,5 euros) = crazy cheap for Sweden and where they bring you another one without asking if you want it or not. So we talked a lot as always about life, sharing our different points of view, etc. As always interesting experience.Weekend was all about moving out and moving in. First on Friday moving Tomek from his old apartment in Warsaw to his own new one. And then on Saturday moving me from Warsaw to Gdynia. Since I have 2 months of vacation period at my studies there is no need for me to spend time in our lovely capital. So I just moved back to my parents’ place (sic!). No plans for how long.And on Saturday night went to Opener Festival in Gdynia. Heavy rain. Lines for everything except for beer. At least met some friends. Didn’t care about the concerts at all. Went home early. Woke up tired.Aurelie had birthday on Sunday. Missed that party. Happy birthday!

Mat got married in Santa Barbara (USA) – congrats!, God bless America!, Andrzej is getting married in 3 weeks in Bydgoszcz (Poland) (and I am gonna be his best man)… Real weddings season.

Stockholm – Central Station area

*) gierka (polish) – little game