so why’d you come home to this faithless town
Tuesday, May 26th, 2009[Bororo indians, Tarumã, Rondonópolis, Brazil]
Fotki z osady Tarumã indian Bororo, o których wspomniałem tu.
if you don't know where you're going any road will take you there
[Bororo indians, Tarumã, Rondonópolis, Brazil]
Fotki z osady Tarumã indian Bororo, o których wspomniałem tu.
[Pantanal, Brazil]
A oto namacalny dowód, że żyję i mam się dobrze.
Ostatnie dni spędziłem na farmie pośród równin Pantanalu, gdzie oglądałem różne dziwne zwierzątka, łowiłem piranie, jeździłem konno, a nocami pijąc campirynie i cachace, grałem w pokera z Leanną i Jasonem – sympatyczną parką Kanadyjczyków i Josem – życzliwym Żydkiem, którego oskubaliśmy niemiłosiernie. Fotki później.
Po tem jedna noc W Corumbie, a teraz już siedzę w Quijarro w Boliwii, czekając na pociąg, który ma mnie zabrać do Santa Cruz. Znowu ścisk żołądka (właściwie od kilku dni), który występuje zawsze przed wizytą w nowym kraju. Ale przekraczam granicę i znowu momentalnie widać różnicę. Inne drogi (do dupy), samochody (rozpadające się), ludzie (ponad 50% populacji to Indianie). No i znowu można się dogadać po Hiszpańsku. Uważać na siebie trzeba, ale jak mówi przysłowie “uda są zawsze dwa – albo się uda albo się nie uda”. Albo jak powiedział spotkany ostatnio Japończyk (w podróży po Ameryce Środkowej i Połuidniowej od roku) “It’s all quite safe… if you’re lucky.” To tyle, żyję i mam się dobrze.
– Czy to prawda, że w Europie ludzie nie biorą prysznica codziennie? – usłyszałem od jednego ze współlokatorów w Rio.
Totalnie mnie zamurowało. Cóż mogłem odpowiedzieć?
– Cóż, nie wiem, ja biorę prysznic albo kąpię się co najmniej raz dziennie.
Trochę się wyjaśniło ostatnio, gdy pewna trochę starsza wiekiem kobieta zadała podobne pytanie: czy w Europie często się myjemy. Odpowiedziałem bezpiecznie, że raczej tak.
– Bo jak ja byłam, to było tak zimno, że przez 2 tygodnie tylko raz wzięłam prysznic…
Tymczasem jestem w Bonito (które wcale nie jest bonito). Temperatura w dzień wynosi ze 20 stopni i jest lekki wiaterek, więc lokalesi trzęsą się z zimna, zakładają sweterki, kurtki…
[Rondonópolis, Brazil] [Primavera do Leste, Brazil]
Przyjechałem z Rafaelem i Thalitą do Rodonópolis – rodzinnego miasta Thality. Rodonópolis, to duże miasto w pobliżu geograficznego środka kontynentu. Jest jesień, temperatura w nocy spada tu do 30 stopni, bezwiatr…
Okazało się, że rodzina przejęła się moim przyjazdem do tego stopnia, że w trosce bym nie spał na materacu na podłodze, bez prywatnej łazienki i klimatyzacji, zarezerwowali mi miejsce w hotelu (którym tata Thality zarządza). Cóż, jakoś przecierpiałem. :)
Dwa dni i dwie nocy spędziliśmy na “farmie” wujka Thality w okolicach Primavera do Leste. Olbrzymie rancho z ponad 4500 sztukami bydła, z polami sięgającymi daleko za horyzont, porośniętych kukurydzą, soją, bawełną. Rodzinna atmosfera, wszyscy razem spędzają czas, nie wiadomo kto jest żoną, narzeczoną, kuzynką, zięciem, czyje dzieci są czyje. Plan dnia jest prosty – jeść, pić, odpoczywać. Odnośnie jedzenie, to oczywiście króluje soczyste mięsiwo w ilościach niograniczonych, poza tym fasola, ryż, warzywa, owoce, słodkości. Jeśli chodzi o picie, to oczywiście piwo i od czasu do czasu kieliszeczek cachaçy (wysokoprocentowy trunek z trzciny cukrowej). Ponieważ temperatura powietrza jest strasznie wysoka, to butelki tutaj się współdzieli (by zawsze piwo było zimne). Schłodzoną butelkę piwa wkłada się do termosu, do szklanek nalewa tylko połowę i co drugim łyku uzupełnia. Efekt uboczny jest taki, że totalnie nie wiadomo ile się wypiło. Jeżeli chodzi o rozrywki, to było łowienie piranii, wycieczki motorówką po rzece, przejażdżki dżipami po ranchu (a także pogoń po polach za dzikim emu), obserwowanie Kapibar (największe z rodziny gryzoni) podkradających paszę krowom. Bardzo miło spędzony czas.
Poza tym kilka dni spędziłem w domu Thality. Mama pilnowała, by brzuchy były zawsze pełne. Śmiałem się, że nie mogę tu dłużej zostać, bo każdy dzień to +1 kilo.
Odwiedziłem też inną farmę na obrzeżach Rodonópolis, mniejszą (2700 sztuk bydła). Wbraliśmy się stamtąd do pobliskich osad Tarumã indian Bororo. Największa z osad – Octavio Kodo Kodo, ma dziś już szkołę podstawową i piekarnię. Na małym boisku do piłki nożnej bawią się dzieci ubrane w szorty i kolorowe t-shirty. Starsze dzieci codziennie autobusem zawożone są do szkoły w Rodonópolis. Podobno po tym zetknięciu z “cywilizacją” nie chcą wracać do tradycyjnego życia. Podobno dziś indianie są na rządowej dotacji, więc nic nie uprawiają. Ludzie wciąż jednak żyją w chatach o ścianach i dachach pokrytych liśćmi palm. Z daleka za pozwoleniem mogłem zrobić kilka zdjęć.
Jutro wyruszam do Bonito, by zobaczyć Pantanal – największe mokradła świata, które dzięki temu, że są regularnie zalewane, to znacznie bardziej niż Amazonia opierają się penetracji i wyniszczeniu. Potem wybieram się do miasta Corumbá, a potem już Boliwia.
[from Sorocaba to Rondonópolis, Brazil]
1450 km w jeden dzień.
[Ilhabela, Brazil]
Ilhabela to duża wyspa na oceanie, 3,5 godziny od São Paulo, co czyni ją celem tłumów turystów w weekendy i wakacje. Ja trafiłem tam w środku tygodnia, na początku jesieni, więc byłem sam w hostelu. Pogoda piękna, więc przez 2 dni ciężko pracowałem nad opalenizną wędrując po pustych zazwyczaj plażach, czasem obchodząc wodą skały, docierając na oddzielone od świata plaże przy prywatnych willach.
[Sorocaba, Brazil; Ilhabela, Brazil]
Po intensywnym pobycie w Rio/Niterói wróciłem na weekend w gościnne, rodzinne progi Mr i Mrs Miotto. Mieliśmy zacząć podróżować, ale po części korporacja Rafaela, a po części lenistwo, a przede wszystkim uwielbienie chill-out’u, zimnego piwka i soczystego mięsiwa z grilla sprawiły, że weekend do intensywnych zdecydowanie nie należał.
Na szybko musiałem sobie wymyśleć coś na ten tydzień (bo z Rafaelam i Thalitą mamy zacząć podróżować pod koniec tygodnia). No to wybyłem dziś na Ilhabela (czyli “Piękną Wyspę”). Przybyłem do hostelu i okazało się, że jestem jedynym gościem. Cóż, idzie jesień…
Od jakiś 3-4 tygodni nie używam polskiego numeru komórki (mam brazylijski). Jeżeli ktoś coś wysłał, to trafiło to w czarną dziurę.
(a fotka jeszcze z Wielkanocy)
[Niterói, Brazil]
Ostatniej nocy w Niterói wyprawiłem sobie należytą imprezę pożegnalną. Momenty do zapamiętania, to:
– zaskoczone twarze współlokatorów, gdy wróciliśmy z supermarketu obładowani browarkami
– gruba murzynka przyciskająca mnie do obfitego biustu, ucząca mnie ciasno tańczyć Forró
– uściski ze współlokatorami, sugestie, żebym, został, wrócił, zapewnienia, że kiedy tylko zechcę…
Pokochałem to miejsce i tych ludzi. A licznik pożegnań tyka.
[Corcovado, Rio de Janeiro, Brazil]
Marzyłem o tym, by zobaczyć to miejsce. Pocztówkowy widok, gdzieś na drugim krańcu świata. W mojej głowie zawsze to było miejsce odległe i nieosiągalne. Tak jak Taj Mahal. Byłem, widziałem, było pięknie.
Spotkałem się tam (planowo) z Quebekańczykami, ostatni raz widzieliśmy na końcu świata w Ushuaii. :)
[Rio de Janeiro/Niterói, Brazil]
To nie był stracony czas. Dwa tygodnie w Rio i Niterói. Nawet te wszystkie imprezy i kluby dużo mówią o tej kulturze. Samba na żywo wywołuje gęsią skórkę. Na scenie 25 muzykantów i te potężne brzmienie bębnów. A oni nawet hymn narodowy grają na sambową nutę. Albo ten raz jak poszliśmy do fancy klubu przy Copacabanie i stałem tuż przed Romario zasłaniając mu plecami widoki wszelakie. Albo te wszystkie przeprawy przez zatokę Guanabara promem, mostem, autobusem, nielegalnym minibusem, samochodem, taksówką. Mecz obejrzany w barze i drugi na stadionie. Lunche, owoce, współlokatorzy. Andressa i jej koleżanki. Rozmowy. Spacery i jazdy autobusami (strach, gdy wieczorem wsiadłem w nie ten co trzeba). Albo jak przypadkiem pojechałem na lotnisko, zwiedziłem, bo lubię, i wróciłem ciesząc się, że byłem tam tylko przypadkiem, a nie z konieczności (bo to jeszcze nie czas na powrót).
Rio – piękne, dzikie, niebezpieczne. Chciałbym tu zostać dłużej.
Wszystkie z małpki.
[Maracanã stadium, Flamengo-Botafogo game (2:2), Rio de Janeiro, Brazil]
“Cadê Você ?! Cadê Você?!
no Maraca nunca vi, no Engenhão não tava lá,
os jogadores todos choram, não tem torcida pra apoiar!”
“Gdzie jesteście? Gdzie jesteście?
na Marakanie nigdy was nie widziano, na Engenhão was nie było,
płaczcie gracze, których nie wspierają fani!”
Przyśpiewka wymyślona na potrzebę chwili przez fanów Flamengo, by skomentować wolne miejsca w sektorach Botafogo. Nawiązuje do sytuacji, gdy gracze Botafogo po przegranym meczu płakali na konferencji prasowej. Ale tym razem większość z 95 tys miejsc była zajęta (dawniej wpuszczano tu nawet 200 tys ludzi). Dziwnym nie jest, skoro Flamengo, to najpopularniejsza drużyna w Brazylii i ma 43 miliony fanów. Tak, miliony.
Niedziela, to przede wszystkim święto piłki. Bębny, flagi, wytatuowane herby drużyn i dzika celebracja.
I żadne słowa tego nie opiszą, jak czuje się człowiek będąc w środku rozentuzjazmowanego tłumu, więc jeszcze jeden filmik. Pierwszy raz w życiu doświadczyłem falowania betonu pod stopami.
Ten wpis dedykuję Wujkowi Michałowi Skiubie, który ze względu na miłość dla sportu powinien kraj zmienić.
[Niterói, Brazil]
Fotoreportaż z Choppady – imprezy studenckiej zorganizowanej przez studentów Wydziału Inżynierii Uniwersytetu w Niterói. Zasady są proste – płacisz za wejście i masz piwo (chopp) za darmo.
Wszystko dzieje się w klubie bez klimatyzacji, gdy za oknem temperatura wynosi pewnie z 25 stopni.
Całowanie się jest tu częścią kultury imprezowej, każdy wie o co chodzi, nikt nie patrzy na to zbyt krzywo, nawet jeśli na jednej imprezie ktoś całuje się z więcej niż jednym partnerem. Magiczna fraza to “quero ficar contigo”, czyli “chcę z tobą być”. Po obustronnej akceptacji następuje wymiana pocałunków. Brazylijczycy to plotkarze, decydując się na pocałunki, musisz wiedzieć, że następnego dnia wszyscy będą o tym wiedzieć i rozmawiać (ale nie oceniać).
***
My photoreportage from Choppada – students’ party organized by students of the Civil Engineering Faculty of the Univercity of Niterói. The rules are simple – you pay to get in and have unlimited beer inside.
These all happens with outdoors temperature of 25C degrees and no airconditioning (so the temperature inside is much, much higher).
Kissing here is a part of the “party culture”, nobody bothers if you kiss a few partners during one party. The magic phrase is “quero ficar contigo” (meaning “I want to stay/be with you”). After the both sides agree they just start kissing. Watch out – Brazilians gossip a lot – on the following day everybody will know who kissed whom.
Kilka uwag:
– woda na ścianie to skroplony pot
– chłopczyk w czerwonej koszulce, to mój współlokator Misxkytha, ten co zabiera mnie na lunche w stołówce studenckiej
– białas ze zdjętą czerwoną koszulką, z dwoma piwami w ręce, to mój współlokator Alemão
– dziewczyna ubrana jak flaga Polski, to oczywiście Andressa
– proszę zwrócić uwagę na mistrzowskie przekazanie szklanego kufla pomiędzy dwoma półnagimi mężczyznami, którzy są w trakcie wymiany pocałunków z osobami trzecimi
– dziewczynka ma na ramieniu wytatuowaną gwiazdę Dawida, na szyi zaś dynda Matka Boska
[Rio de Janeiro/Niterói, Brazil]
Rzadko używam słów “naj”, bo wiem, że niewiele widziałem, i co ja w ogóle wiem, żeby wydawać sądy ostateczne. Ale…
Rio de Janeiro jest dla mnie najpiękniejszym miastem, z tych które dotychczas widziałem.
Przebija Istambuł, Hong Kong, Paryż…
Bo wyobraźcie sobie te zielone pagórki i skalne wzgórza wyrastające z oceanu, a do tego białe plaże i palmy. I 13 kilometrowy most łączący Rio z Niterói, którym jechałem taksówką, gdy słońce wschodziło nad oceanem. I lotnisko Santo Dumont położone tuż przy centrum, tuż nad zatoką, więc samoloty nad oceanem kołują do lądowania. I prom z Niterói, z którego widać to wszystko jak na dłoni.
A nocą, rozświetlone ulice centrum, a nad nimi pagórki z pojedynczymi lampami, fawele, dzielnice biedy, pokryte przylepionymi do siebie małymi domkami pokrywającymi stoki wzgórz.
A na ulicach piękni, kolorowi ludzie (och te dziewczyny!), wszystkich ras i kolorów.
Ale to także bosy chłopiec. Czasem tylko w gaciach z deską surfingową, inny w brudnym t-shircie, przy supermarkecie prosi o drobne.
A wspominałem, że “zimno” oznacza tu 20 stopni?
Zamieszkałem w 3 pokojach (wliczając living-room) z 6 Brazylijczykami. Sympatyczna paczka studentów. Niesamowite jest to jak mnie traktują, zabierają ze sobą wszędzie, przekazują znajomym, po prostu spędzają czas. Więc czerpię z tego doświadczenia, chodzę do stołówki studenckiej (z pożyczaną legitymacją studencką, na której paluchem muszę zakrywać zdjęcie, zwłaszcza jeśli gościu jest czarny), gdzie za 70 centavos jem lunch’e składające się z ryżu, fasoli, kawałka ryby/mięska, jakiejś nieokreślonej papki i kompotu. Chodzę na imprezy studenckie, gdzie piwo leje się strumieniami, a zagęszczenie ciał ludzkich ciał jest ogromne, zaś pot spływa po ścianach. A wszyscy są dla mnie sympatyczni i poznaję znajomych znajomych. Wiem, że taka możliwość wejścia w życie lokalesów, to coś wyjątkowego, więc korzystam. I wolę być tu z nimi, odkrywać, poznawać, mieć tę namiastkę tego ich życia w tym mieście, niż gnać przed siebie, zwiedzać kolejne miejsca, kolejne atrakcje turystyczne.
Andressa też o mnie dba, przychodzi/zabiera na imprezy pomimo pracy, studiów. Nie widzieliśmy się 5 lat, ale wciąż jest to doskonałe porozumienie, prawdziwa przyjaźń.
Zdjęć robię mało, małym aparatem, przestępczość uliczna jest duża – trzeba uważać, poza tym koncentruję się na doświadczaniu.
Kocham to miasto.
Swieta spedzilem glownie przy basenie u Rafaela. Byli przyjaciele, rybny Wielki Piatek, grill, SKOL, Guitar Hero.
Dzis dotarlem do Rio. Zakwaterowalem sie w mieszkaniu studenckim u znajomych Andressy. Zapowiada sie doswiadczenie z dala od turystycznych szlakow.
[Foz do Iguaçu, Brazil; Ciudad del Este, Paraguay]
Z cienkim portfelem w kieszeni i paszportem w gaciach pojechałem miejskim autobusem za 5zł z Foz do Iguaçu do Ciudad del Este w Paragwaju (fajny pomysł nazwać miasto “Miasto Wschodu”). Jak zwykle autobus nie zatrzymał się na granicy, ale co tam, zaczynam się przyzwyczajać. Zaraz po przekroczeniu mostu nad rzeką Paraná wysiada się na ulicy, która jest jednym wielkim targowiskiem, gdzie możesz kupić obok siebie: latarkę, wędkę, kapelusz, PS2, Najki, majtki, zegarek, okulary słoneczne, laptopa, aparat… Z jednej strony chodnika chamskie stragany a z drugiej wejścia do sklepów z elektroniką. A przed sklepem czasem pan strażnik z shotgun’em albo koltem. Normalnie dziki zachód. A wracając znowu bez pieczątek, tylko do autobusu wsiadł pan starszy celnik, rozejrzał się i wysiadł w myśl zasady “stać cię na autobus, to znaczy, że nie przemycasz za dużo”.
PS. Canon 5DM2 (body) – 2800USD bez tagowania (a na amazonie 2700USD). Nie, nie kupiłem.
No to jestem w Brazylii. Oczywiście nie obyło się bez przygód. Podmiejski autobus na trasie Puerto Iguazu (Argentyna) – Foz do Iguaçu (Brazylia) zatrzymał się na granicy po stronie Argentyńskiej (gdzie dostałem pieczątkę, a nawet dwie z napisem SALIDA = wyjazd), nie zatrzymał się za to na granicy Brazylijskiej (bo ci mają wyjebane, a większość przejeżdżających, to i tak lokalesi albo turyści wjeżdżający tylko na jeden dzień żeby zobaczyć wodospad z drugiej strony). No to dojechałem (7km) zaczekinowałem się w hostelu i z powrotem na granicę tylko po to, żeby podbić sobie paszport pieczątką wjazdową, która może przydać się później. No ale luz, ot nieporozumienie, jakich co dzień w podróży doświadcza się wiele.
W każdym razie jestem w Brazylii. Przejechałem tylko jakieś 7 km, a mimo tego już widać zmiany. Inny język, waluta – oczywiste. Ale też inni ludzie (więcej ras, są biali-biali, czarni, a nawet azjaci). A w supermarkecie dużo więcej dziwnych owoców. Muszę się zatem opalić, ściąć fryzurę włóczykija (pielęgnowaną od czasu zgolenia na łyso) i mogę próbować wtopić się w ten kolorowy tłum.
Czasem czuję, że te wszystkie porozrzucane puzzle składają się do kupy, zaczynają pasować. Geografia, historia, języki, kultura, że zaczynam rozumieć coraz więcej zależności w tej globalnej wieży Babel.
A tymczasem znajoma dała znać o możliwości wynajęcia pokoju w mieszkaniu studenckim (lokalesi) pod Rio. Przemyśluję.
Never refuse an invitation? Never resist the unfamiliar?
Argentynę żegnam w Puerto Iguazu, dokąd przyjechałem obejrzeć olbrzymie wodospady. Żegnam w basenie wśród palm po zapadnięciu zmierzchu, patrząc w gwiazdy, gdy z głośników leci Manu Chao. Żegnam piwem na ławce z lokalnym żulem, z którym nawet jakoś tam się potrafiłem dogadać po hiszpańsku (tak to jest jak się ma wspólne zainteresowania). Żegnam Cerveza Quilmes, i Bife de Chorizo, i inne wynalazki typu Choripan, i ulubione Empanadas con Carne.
Przede mną Brazylia. Jutro przekroczę granicę, żeby zobaczyć rzeczone wodospady “z drugiej strony”, a pojutrze jadę pod Sao Paulo w odwiedziny do Rafaela. Jak zawsze mam dreszczyk emocji przy odwiedzaniu kraju, w którym mnie jeszcze nie było. Inny język, ludzie, zwyczaje. I znowu będę musiał rozgryzać co jest co, kto z kim, co z czym, i co i jak.
[Cordoba, Argentina]
Było bardzo imprezowo. Urodziny wypaliły. Naładowałem imprezowe bateryjki.
Jestem w Iguazu, a za 3 dni ruszam do Sao Paulo (a właściwie do Socoraby pod SP), żeby odwiedzić Rafaela.
[Cordoba, Argentina]
Thanks for your wishes everybody! Always great to hear from you! Please drink a beer for me and I will drink a beer for you!
Czy celebruję? Nieszczególnie. Bo właściwie to mam urodziny od 9 miesięcy. Prawie wszystkie dni są “moje”, zazwyczaj robię tylko to na co mam ochotę. Rok temu na urodziny w prezencie od Tomskiego zażyczyłem sobie kopa w tyłek, żebym przestał już gadać o podróży, tylko po prostu to zrobił. No i zrobiłem, i była to chyba najlepsza decyzja jaką podjąłem, najlepszy prezent jaki mogłem sobie zrobić. Rok wolnego. I choć nie zawsze świeci słońce, to jednak nie chciałbym teraz być nigdzie indziej ani robić coś innego.
A tymczasem jestem w Cordobie, drugim co do wielkości mieście w Argentynie (3,2 mln mieszkańców). Nieszczególnie pociągają mnie duże miasta, przyjechałem tu trochę z braku pomysłu, bo W jechała do Buenos Aires, a ja nie chciałem zostać sam w Bariloche, więc “bezpiecznie” pojechać do Cordoby, która jest w połowie drogi do wszystkiego. No i klops, nie wiem gdzie dalej. Nienawidzę planować, no ale się zebrałem i wbijam w google-mapę pinezki z miejscami, które chcę odwiedzić. Poza tym laba, obrabianie zdjęć, całe dnie przed komputerem na kanapie w hostelu, internet, facebook. Ale w końcu się wezmę i ruszę. Czas zmienić kraj… Brazylia? Peru? Boliwia?
Na piłce nożnej się nie znam, czasem obejrzę jakiś finał w TV, ale generalnie wisi mi to. Na meczu byłem raz, Polska-Belgia w Brukseli w belgijskim sektorze, nie powiem, nawet fajnie było. Więc z góry przepraszam ekspertów, że zabieram głos w temacie, na którym się nie znam. Ale…
W Ameryce Południowej futbol jest ważny jak nigdzie indziej. No i wczoraj podczas hostelowej posiadówy temat piłki został oczywiście poruszony. I dowiedziałem się, że Maradona trenuje reprezentację Argentyny. I już sam fakt powinien być wystarczającą motywacją dla grających w reprezentacji piłkarzy. Duma i chęć walki, bo przecież trenuje ich Maradona.
Dowiedziałem się także jaka jest różnica pomiędzy reprezentacją Argentyny i Brazylii. Otóż Brazylia wygrywa ze wszystkimi oprócz Argentyny. Zaś Argentyna przegrywa ze wszystkimi, oprócz Brazylii.
I cytowali Maradonę, który jak wiadomo w pewnym momencie życia z dragami za bardzo się zaprzyjaźnił, ale wyszedł na prostą, nie stracił autorytetu i nadal jest tu bogiem piłki, jak to w swojej mowie na koniec kariery powiedział, że futbol może być brudny, jednak na samej piłce plamy nigdy się nie pojawiają. I tylko to się liczy – czysty duch, czysty sport.
Jaki z tego wniosek? Pomyślałem sobie o naszej reprezentacji i naszym importowanym zagrzewaczu do boju – Leo Beenhakkerze i o narodowych zrywach kibiców, gdy pojawia się gwiazda typu Małysz. Albo o zachwytach, gdy Kubica zajmuje “dobrą szóstą pozycję”. I co odpowiedzieć, gdy pytają jaki jest nasz sport narodowy? I bardziej ogólnie, czym się szczycimy, co jest dla nas ważne, co nas łączy i napawa dumą? Ile można piać do hasła “Wembley’73”? Wcześniej przynajmniej Papieża mieliśmy, dziś Wałęsa jest drwiną, Szymborska żyje, ale jakoś do niej mi daleko… Chyba nie mamy takiej żywej gwiazdy. Czy o kimś zapomniałem? Boruc? Czerkawski? Podolski? … ja przepraszam… nie mam pomysłu.
Z góry przepraszam wszystkich fanów sportu, polskiego futbolu, Małysza, Kubicy, w ogóle wszystkich przepraszam.
A z trzeciej strony, kto powiedział, że musimy mieć gwiazdę? Może wystarczy nam 1000 lat tradycji, przyjaźń z mocarstwem północnoamerykańskim (i ich tarcza rakietowa) i rozejm z mocarstwem zachodnioniemieckim?
[Ushuaia, Tierra del Fuego, Argentina]
Dalej na południe już pewnie w życiu nie pojadę.
A tymczasem z turystycznego Bariloche jadę do Cordoby. Rozchodzą się drogi z Willemijn, znowu sam, on the road again… Trzeba uciekać, bo idzie jesień.
Żeby dostać się do Ushuaii (Ziemii Ognistej) musimy z Argentyny wjechać do Chile, potem do Argentyny, potem do Chile, i potem już do Argentyny, co daje 8 stempelków w paszporcie w kilka godzin. Ponadto 2 razy prześwietlony bagaż, czy przypadkiem nie przemycamy do Chile mięska, mleka, czy owoców. Promem przepływamy Cieśninę Magellana. Coraz zimniej i wietrzniej.
A na Ziemii Ognistej najpierw przejeżdżamy przez stepy na których pasą się owce i lamy, a potem przez lasy i góry.
Ushuaia jest inna niż się spodziewałem. Oczekiwałem portowej dziury z nabrzeżem i chaosem kontenerów (większość statków na Antarktydę wypływa stąd właśnie). Tymczasem etykietka końca świata sprawiła, że jest bardzo turystycznie, główna ulica z drogimi knajpami i sklepami, wszędzie agencje podróży, hostele drogie. Miasto rozwija się w zastraszającym tempie, bo w ramach polityki zaludniania terenu rząd zrobił tę część Argentyny strefą bez podatków. A zaludniać warto, bo to tereny często sporne z Chile. Bierzemy boat trip katamaranem po cieśninie Beagle by zobaczyć wyspy zamieszkane przez lwy morskie i pingwiny (stoją sobie na plaży… i tyle). Rozchodzą się drogi z Quebekańczykami i Niemcami. Zostajemy z Willemijn, szybko ustalamy, że jedziemy w tym samym kierunku, dobrze jest mieć kogoś, kto jedzie w tym samym kierunku. W sumie spędzamy w Ushuaii 5 dni, z czego 2 przesiadujemy w Irish barze, tak jakoś wyszło, gdy po śniadaniu nachodzi cię ochota na Guinnessa na końcu świata. Wybieramy się w kierunku lodowca, ale wiatr jest tak silny, że jest aż niebezpiecznie i trzeba siadać na tyłku, bo inaczej zdmuchnie, frajda żadna, więc odpuszczamy. Prawie spóźniamy się na autobus do Punta Arenas, do którego nie dojeżdżamy, bo “w locie” na trasie zmieniamy autobus na ten jadący do Puerto Natales. Tam dwie nocki, żeby się zorganizować, wypożyczamy sprzęt na trekking, zaprzyjaźniamy się z Mathiasem z Szwajcarowa, i już ruszamy na podbój Torres del Paine.
Park Torres del Paine turystycznym jest, codzień depta go wielu białasów, ale nie zmienia to faktu, że jest po prostu pięknie. Jedno z tych miejsc, gdzie gwiazdy świecą jaśniej. Kaprysy Matki Natury dodają smaku zmaganiom i wcale nie jest tak łatwo, a dzięki temu i satysfakcja na koniec większa. Zdobycie szlaku “w” świętujemy dwoma piwkami i salami, po 5 dniach marszu to prawie jak gwiazdka.
A następnego dnia ruszamy do El Calafate sławetną rutą 40, gdzie asfaltu ni ma. Są za to wolnożyjące strusie za oknem.
[Torres del Paine, Chile]
Woda ze strumyka, płatki owsiane z mlekiem w proszku, kroki ciężkie, lecz pewne, bo z plecakiem, jeden dzień deszczu, wiatr, który próbuje zepchnąć ze ścieżki, Willemijn jako partner, błękitny lodowiec, góry, góry, góry, a w uszach Bieszczadzkie Anioły i Msza Wędrującego, ponad 100 km w nogach. Znowu pięknie było.
Gnam dalej, jutro El Calafate, lodowiec jeszcze większy.
Sterta zdjęć rośnie, ale poczeka. Dzieją się rzeczy ważniejsze i ciekawsze (zwłaszcza w głowie) i na razie czasu brak.
Na 5 dni i 4 noce znikam w parku narodowym Torres del Paine na południu Chile. Into the wild.