Archive for the in-polish category

Patagonia – pierwsze starcie

Saturday, March 14th, 2009

Na wyspie Chiloé większość dni w roku jest deszczowych. Dlatego po cudownym pobycie u Fernando i Amory, jednym dniu w Castro, bez żalu ruszam do Quellon, portowej dziury na południowym krańcu wyspy, tylko po to by przeczekać deszczowy dzień do wieczora i wsiąść na prom, który w 36 godzin ma zawieźć mnie do Puerto Chacabuco. Więc wyruszam o 23, spędzam nockę w śpiworze na podłodze pomiędzy niezbyt wygodnymi fotelami, wokół sami lokalesi i w sumie ośmioro backpackersów. Rano wychodzę na pokład i jest pięknie, z jendej strony na brzegu wysokie góry, z drugiej ciągną się wyspy, a my środkiem. Zatrzymujemy się w jakiś malutkich miejscach po drodze, dokąd prawdopodobnie da się dotrzeć tylko promem, ludzie wysiadają, płyniemy dalej. Dopływamy do Puerto Cisnes. Mała miejscowość, ocean, góry, kościół, pewnie gdzieś i knajpa. “O tu mógłbym wysiąść” żartuję do białasów. Za chwilę wołają nas z pokładu na dół i mówią ogłoszenie, że do Puerto Chacabuco nie dopłyniemy, bo rybacy strajkują i blokują port i że możemy tutaj wysiąść i próbować autobusem dalej. No dobra, oszukali nas z autobusem, bo mieli zorganizować, ale się wypieli, nie zwrócili różnicy w cenie biletu, ale co tam. Następny autobus jutro rano. Pięknie. W ośmioro białasów, niczym rozbitkowie wyrzuceni przz morze (parka Niemców, parka Duńczyków, dwóch Quebekańczyków, Holenderka i ja – polaco, średnia wieku 23 latka), znajdujemy nocleg u nieźle pijanej pani, Niemcy gotują, pijemy wino (które pijana pani podkrada dla siebie i rodziny), pijemy pisco z kolaczkiem. Pijana pani nie jest sympatyczna, ale to tylko sprawia, że mamy więcej frajdy. I tak miło spędzamy wieczór, spożycie jest wysokie. Niesprzyjające okoliczności ułatwiają szybką integrację.

Następnego dnia autobus o szóstej rano, pani żegna nas miło (pewnie szczęśliwa, że już się nie spotkamy). Ruszamy kiepskimi drogami pomiedzy pięknymi górami. Po drodze zaliczamy pękniętą oponę. Ale co tam, przynajmniej kawy się we wsi napiliśmy. Dojeżdzamy do Coyhaique. Ładujemy się do hostelu za miastem (zła drogą poszliśmy i zamiast 2 km szliśmy z 5). Miło spędzamy dzień, zakupy, Holenderka robi naleśniki, piwka. Wieczorem dowiadujemy się, że jesteśmy odcięci od świata. Bo na północy wulkan pluje lawą (o czym wiedzieliśmy), od zachodu rybacy blokują port i drogę dojazdową od strony Puerto Chacabuco, od południa i wschodu, coś nie tak z drogą, lawina czy cóś, więc nie da się uciec do Argentyny nawet. No piknie. Ponadto podobno kończy się benzyna i autobusy przestają jeździć nawet na tym odciętym obszarze. Poza tym podobno w bankomatach kończy się kasa. Ubaw o pachy. W hostelu ludzie panikują, zwłaszcza Amerykanie i zwłaszcz ci co przyjechali na kilka tygodni. A mi zaczyna się podobać. :-)

Następnego dnia mały trekking w parku narodowym, bez rewelki, ot piękne drzewka i ze 2 widoczki.

Z Coyhaique wydostaliśmy się oczywiście bez większych problemów, najpierw autobus, a później prom przez drugie co do wielkości jezioro w Chile i nasza wesoła gromadka (już tylko sześcioro – bez Duńczyków) przybyła do Chile Chico, gdzie szybko wynajeliśmy sobie domek z kuchnią. Zwiedzanie, gotowanie, piwka, winka, piscola. A następnego dnia hop busikiem do Argentyny, najpierw do Los Antiguos. Plan był taki, żeby pojechać sobie spokojnie przez Andy na południe sławetną Route 40, ale busy nie podpasowały, szybka decyzja i ruszamy na sam kraniec świata do Ushuaii na Ziemii Ognistej (z przesiadką w Rio Gallegos). 30 coś godzin, znowu przez moment do Chile (kolejne pieczątki), znowu do Argentyny (bo tak biegnie droga), i docieramy.

Ciąg dalszy byćmoże nastąpi.

A na mapce można zobaczyć to tu.

bez odbioru

Friday, March 13th, 2009

Duzo sie dzialo i dzieje, duzo przygod, kilka zdjec, kilkoro poznanych ludzi, razem z ktorymi w tempie raczej ekspresowym przyplynalem/przyjechalem do Ushuaii, zwanej przez niektorych koncem swiata. Nie mam czasu na siedzenie przed komputerem i internetowanie. Jest dobrze, jest dobrze, jest!

po cichu, pomału, najpiękniej

Wednesday, March 4th, 2009

[Chepu, Chiloé Island, Chile]

chepu kayaking

chepu kayaking

chepu kayaking

chepu kayaking

chepu kayaking

Kajakowanie o świcie w Dolinie Martwych Drzew, to jedne z piękniejszych chwil jakie przeżyłem. Gra kolorów, cieni, odbić, ścierające się mgła i słońce. Krzyki ptaków. Daleko od wszystkiego.

Dolina Martwych Drzew powstała w wyniku trzęsienia ziemi w 1960 oraz tsunami, gdy wyspa zapadła się o 1-2 metry i słona woda wdarła się dalej wgłąb lądu.

To był piękny dzień.

tu asfalt się kończy a zaczyna blues

Saturday, February 28th, 2009

[Chepu, Chiloé Island, Chile]

Promem wokół którego pływały delfiny przybyłem na wyspę Chiloé. Znalazłem się w malutkim ośrodku koło wioski Chepu na uboczu cywilizacji z widokiem na rozlewisko rzeczne. Zakochałem się w tym miejscu, życzliwych gospodarzach, otaczającej naturze. W małym domku na skarpie zostanę na kilka dni.

Spokój w głowach.

chepu

chepu

wiatrem burzą i wulkanem metaforą prostych słów

Friday, February 27th, 2009

[Pucón, Chile]

Czyli wizyta na wulkanie. Najpierw mordercze 5h podejście (zwłaszcza, żem tuż po antybiotykach), satysfakcja ze zdobytego szczytu, a potem wielka radość, gdy jak dzieci na tyłkach i “jabłuszkach” zjeżdzaliśmy po śniegu. Cali mokrzy, zmęczeni, ale szczerze szczęśliwi.

A wieczorem nasi “przewodnicy” urządzili asado, którego celem poza konsumpcją mięska było poderwanie białasek. Ale i tak było miło, przyjacielsko i wesoło.

Jutro jadę na wyspę Chiloe, gdzie możliwe, że zaszyję się na jakiś czas na uboczu cywilizacji, wśród pingwinów i innych śmiesznych boskich stworzeń.

jestem wodą na pustyni wojownikiem krętych dróg

Friday, February 27th, 2009

[Valparaíso, Chile]

Nie musisz być bogaczem, żeby mieć domek na wzgórzu z widokiem na ocean.

Valparaiso, czyli “rajska dolina”, kurort 120 km od Santiago. Kolorowe domy (zwykle z drewnianych płyt i blachy falistej) na zboczach wzgórz z widokiem na Ocean Spokojny. Kręte strome uliczki. 15 naziemnych kolejek liniowych powstałych w latach 1883-1932 (skarby UNESCO).

nadpalone mosty

Wednesday, February 25th, 2009

nie mogę uciec od słów:

wczoraj
praca
kryzys
kurs złotówki
ona
plany
bezpieczeństwo

niebezpiecznie przysłaniają mi:

teraz
radość
nadzieja
doświadczanie
optymizm
zmiany

pracuję nad tym.

są chwile, gdy wolałabym…

Friday, February 20th, 2009

Są dni, gdy masz szczerze dosyć. Jakoś wyjątkowo łatwo łapiesz “depresję podróżną”. Bo sam, bo tęsknota, bo zbyt turystycznie, bo zbyt dziko i niecywilizowanie, bo tam daleko ktoś coś, bo się patrzą, bo nie idzie się dogadać, bo jedzenie dziwne, bo stres i trzeba cały czas uważać, bo niewygodnie, bo po co w ogóle, bo podróż zbyt intensywna, bo za długo w jednym miejscu, bo co ja tu w ogóle robię. Sinusoida nastrojów szalenie zmienna. Jednak od czasu do czasu uderzają i przytłaczają pozytywne emocje, nagle łzy same cisną się do oczu i wiesz, że to jest ten moment, ten widok, ta chwila, czy ten człowiek, dla którego warto jest to wszystko.

Skończyłem hiszpański (całe szczęście). Nawet trochę się nauczyłem. :-) Jednak czas na mnie. Santiago to nie jest moje miejsce.

Jutro wyruszam dalej. Najpierw Valparaiso, potem na południe, Patagonia i Ziemia Ognista.

underneath my being is a road that disappeared

Wednesday, February 18th, 2009

[Paso Libertadores, Argentina-Chile]

Zdjęcia z drogi z Mendozy (Argentyna) do Santiago (Chile), czyli przeprawa przez Andy.

trzeba iść do przodu kiedy nie da się zawrócić

Wednesday, February 18th, 2009

[Mendoza, Argentina]

Takie zaległe z winiarni…

…i z piątkowego asado w hostelu Lao w Mendozie.

nie pytaj czemu znowu tu nie ma mnie

Monday, February 16th, 2009

Ostatnie dni, to życie w zwolnionym tempie. Pobudka, termometr, prochy, prysznic, płatki z mlekiem, kawa, metro, lekcje hiszpańskiego, metro, sklep, hostel, prochy, książka, kolacja, film, spać. Powoli i ostrożnie, półprzytomnie. Dopiero dziś tak naprawdę zaczynam czuć, że zdrowieję.

W takim hostelu jeszcze nie spałem. W środku wygląda jak pałac. Długie korytarze, wysokie sufity, drewniane rzeźbione schody, rzeźbione tynki z miejscami na herby, żyrandole z kryształami. W wielkich pokojach w rogach ustawione łóżka piętrowe. W ogrodzie basen, palmy, bar… Tylko to choróbsko odbiera znaczną część tych przyjemności.

Przede mną tydzień hiszpańskiego, a potem chyba Patagonia.

dżuma w Santa Fe

Tuesday, February 10th, 2009

[Santiago de Chile, Chile]

39-stopniowa gorączka w 30 stopniowym upale nie jest rzeczą fajną. Więc poszedłem na ostry dyżur w prywatnej klinice gdzie najpierw przemiła i śliczna pielęgniarka zmierzyła mi temperaturę (mimo, że mówiłem, że wczoraj i dziś rano miałem 39) i tętno, a potem przemiła i śliczna pani doktor zajrzała mi do gardła i stwierdziła ostrą infekcję bakteryjną. Było wesoło, bo musieliśmy się trochę gimnastykować, żeby się porozumieć po hiszpańsko/angielsku. W ten oto sposób wylądowałem na antybiotyku, co oznacza przymusową abstynencję przez najbliższe 10 dni. Do dupy takie wakacje.

Zacząłem lekcje hiszpańskiego. Czyli przez najbliższe 2 tygodnie czeka mnie “stabilizacja”. Mam nadzieję odnaleźć “swoje” ścieżki w tym mieście.

w Chile było jak w Pile

Monday, February 9th, 2009

[Santiago de Chile, Chile]

Z Mendozy przez przejechałem przez Andy do Santiago de Chile. Droga wiła się wśród niezłych widoczków, przez moment nawet widać było Aconcaguę – najwyższy szczyt Ameryki Południowej (choć i tak widoczki i wrażenia były nieporównywalne do Ladakhu, tylko, że tam droga wiła się przez 2 dni). Przejeżdżam przez przejście graniczna Paso Libertadores. Jedną z atrakcji oprócz widoczków był też ponad 3 kilometrowy tunel na wysokości 3500 m. Sama granica do dupy. Leniwi urzędnicy nie spieszący się by sprawnie obsłużyć pasażerów kilku autokarów, a potem szopka w postaci szukania produktów spożywczych w bagażach (nie można wwozić m.in. nic biologicznego i nic co miało kontakt z ziemią). Podobno za 2 pomarańcze można zapłacić 200 USD kary. Trząsłem tyłkiem, bo w plecaku miałem yerbę, jakby znaleźli, to mogłoby być kiepsko, ale nie znaleźli. Na takich zabawach minęło nam razem 2,5 godziny. A potem już tylko mega serpentyny po stronie Chile i spokojna droga do Santiago.

Na dworcu odebrał mnie Mauricio. Ostatni raz widzieliśmy się w Turcji w 2004. Pojechaliśmy do hostelu zrzucić graty, ale hostel okazał się beznadziejny, więc jednak zrezygnowaliśmy z mojego pobytu tam i Mauricio przygarnął mnie tymczasowo do siebie (wraz z żoną Remziye). Wieczorem kameralna impreza z ich znajomymi przyszłymi doktorami-naukowcami. Jedliśmy surowe mięsko na kanapkach z cebulką i sosem śmietakowo-koperkowym i popijaliśmy winem i nie tylko.

Dziś spacer po mieście. Zwiedziliśmy 2 hostele. Wybór padł na wypaśny, ale tani hostel. Wypaśny, bo położony w ogromnej, starej kamiennicy, 2 patio i ogród. W ogrodzie basen i jacuzzi. Tu mam pomieszkiwać przez najbliższe 2 tygodnie. A jutro zaczynam lekcje hiszpańskiego.

Poza tym dopadła mnie gorączka. Prawdopodobnie przęziębienie/przemęczenie, bo temperatura z 30 stopni w dzień spada w nocy do 10, a ja miałem otwarte okno, no i się przeziębiłem. Na wszelki wypadek ubezpieczalnia powiadomiona i jeżeli samopoczucie się nie poprawi, to pójdę badać jutro stan chilijskiej służby zdrowia. Mam nadzieję, że żaden komar mi nic nie sprzedał (nie byłem w strefach zagrożonych niczym strasznym).

Zdjęć nie robię.

Damn, nie lubię takich relacji, powinienem był napisać “jestem w chile, mam się dobrze”.

let the train blow the whistle when I go

Wednesday, February 4th, 2009

[Mendoza, Argentina]

Podróżuję inaczej niż w Chinach, czy Tajlandii. Nie robię trzystu zdjęć dziennie, odpoczywam. Moja twarz spalona słońcem. Zaprzyjaźniłem się z bohaterami książek, razem ze mną podróżuje Terzani (“Nic nie zdarza się przypadkiem”). Oderwałem się od rozmów na gadu i skypie. Odpoczynek, wyciszenie.

Mendoza to region słynący z produkcji wina. Dziś dzień spędziłem jeżdżąc na rowerze pomiędzy winiarniami, degustując, gadając z innymi bajkerami. Jest bardzo turystycznie, ale nie uciekam przed tym. Odpoczynek, wino, steki, piwo, hamak, freaki z hostelu. Zaprzyjaźniłem się z sześćdziesięciokilkuletnim Michealem, Brytolem mieszkającym przez większość życia poza ojczyzną (Holandia, Argentyna, Meksyk, teraz Czechy). Z niewielkim budżetem i biletem dookoła świata jedzie, śpi po hostelach i zagaduje wszystkich wokół (głównie młodych backpackersów). Czemu nie?

Wśród tłumu backpackersów od czasu do czasu pojawiają się jacyś z historią. Czerpię i cieszę się, podbudowuję wiarę w świat i ludzi.

Wybieram się prawdopodobnie na 2 tygodnie do Santiago de Chile, żeby pouczyć się hiszpańskiego. Przyda się. A potem nie wiem. Może turystyczna Patagonia, może tańsze Boliwia, Peru…

patrzę na świat z nawyku

Saturday, January 31st, 2009

[San Antonio de Areco, Argentina]

Wieczna pokusa. By zostać jeszcze jeden dzień. By usiąść w znajomymy już barze i zamówić to samo.

Z Buenos Aires pojechałem do oddalonego o ponad 100 km San Antonio de Areco. Niewielka miejscowość (20.000 mieszkańców), gdzie życie płynie powoli. Czas na złapanie oddechu po kszątaninie Buenos Aires.

Niespodziewane spotkanie. Jakiś tydzień wcześniej przeglądałem ich bloga, jako jednego ze zgłoszonych do konkursu Blog Roku, a tu jechałem z nimi tym samym autobusem (jednym z kilkunastu) do San Antonio de Areco – Ania i Piotrek i ich Ekspedycja. Mały świat. Spędziliśmy razem kilka dni i wieczorów. Sympatycznie i niespodziewanie.

krew byka

Saturday, January 31st, 2009

[San Antonio de Areco, Argentina]

Dawniej Gaucho był to wyjęty spod prawa szlachetny “kowboj”. Żyjący blisko natury, obowiązkowo z beretem, koniem i nożem zatkniętym z tyłu za paskiem. Wolny ptak trudniący się myślistwem i pracą przy bydle. Uczciwy, sprawiedliwy, ale krwawy i mściwy, gdy zaszła taka potrzeba. Nic więc dziwnego, że gauchos są bohaterami licznych powieści, a tradycja jeźdźców w beretach utrzymywana jest do dziś.

Razem z Piotrkiem i Anią zwiedziliśmy kilka “estancji”, czyli posiadłości (rancz). Siedziby właścicieli ziemskich, dzisiaj również atrakcja agroturystyczna. Położnone pośród pól, na których rośnie m.in. soja i wołowina.

Domy mają tu kolor bordowej czerwieni. Barwnik to krew byka zmieszana z wapnem.

wśród dymu, szklanek, marynarzy i portowych dziwek

Tuesday, January 27th, 2009

[La Boca, Buenos Aires, Argentina]

La Boca to dzielnica Buenos Aires ongiś zamieszkana przez włoskich imigrantów. Podobno to tutaj pośród dymu i szklanek, marynarzy i dziwek powstało tango. Dziś to tylko atrakcja turystyczna z kafejkami, naganiaczami i pokazami tanga przed restauracjami. Słynna również z kolorowo pomalowanych domków sklecionych z blachy.

¡hola, amigo!

Tuesday, January 27th, 2009

[Buenos Aires, Argentina]

Przysiada się, gdy my sączymy piwko. Pierwsze słowa po hiszpańsku, nasze uśmiechy, próba porozumienia. Polaco. Nie zniechęca się. Opowiada o pracy, pokazuje w komórce zdjęcie swojego samochodu, potem filmik z przejazdu samochodów rajdu Paryż-Dakar przez Buenos Aires, próbuje wymówić imiona. Miły, uśmiechnięty, ciekawy, przyjacielski. To co, że my z dalekiego “tam” a on twardo “tu”. Bo “tu” szybko zostaje się “amigo”.

Aklimatyzuję się fizycznie i psychicznie.

Aha, odstawiam na jakiś czas komunikatory internetowe. Jakby coś, to email.

Aha, te butelki nie są zniekształcone przez perspektywę. One SĄ takie duże – pojemność 970 ml. ;)

byle do lata

Monday, January 26th, 2009

[Frankfurt, Germany]

Dobre powietrze, czyli Buenos Aires. Czwarty kontynent, mój pierwszy raz na półkuli południowej. Znowu bez planu, bez biletu powrotnego. By uczyć się miejsc, słów, smaków, gestów. Kolejna przygoda.

konkurs – 3 słowa od Ojca Prowadzącego

Thursday, January 22nd, 2009

Głosowanie SMSowe na konkurs Blog Roku 2008 zakończone. Mój blog nie przeszedł do następnej tury (zgodnie z oczekiwaniami :-) ). Dziękuję tym, co wysłali SMSy, to słodkie i miłe. Zwłaszcza, że kasa z SMSów idzie na cele charytatywne. Proponuję obejrzeć blogi konkurencji, które zyskały największą ilość głosów i przeszły do kolejnego etapu, niektóre z nich lubię i czytam (np numerki 10 – śladami, 9 – dziennik, 6 – neverending, 3 – tour).

be good, get good or give up

Wednesday, January 21st, 2009

w ponury zimowy wieczór
uwiera bardziej niż zwykle
zbyt twardy kręgosłup moralny

you are someone else. i am still right here.

Tuesday, January 20th, 2009

Ostatnio ktoś na jakiejś imprezce/posiadówce zapytał mnie o “najlepsze” miejsce z moich podróży. Ciężko wskazać to “naj” nie zawężając kryteriów. Najlepszy meczet, najlepsza świątynia buddyjska, najbardziej egzotyczna kultura, najdalej, najwyżej,… Ale na pewno było kilka takich miejsc, kiedy po prostu siedziałem zachwycony, chłonąłem i myślałem, że tak, to jest to, właśnie dla tej chwili to wszystko robię. Więc na potrzeby niezobowiązującej konwersacji powiedziałem, że to miejsce, to Dogubayazit we wschodniej Turcji, przy górze Ararat, rzut beretem od Iranu, Armeni, Azerbejdżanu. A dokładniej pałac położony na wzniesieniu obok tego miasta, czyli Isaak Pasha Palace.

Pierwszy raz zobaczyłem to miejsce chyba na banknocie tureckim, potem przez sekundę w klipie reklamowym pokazującym atrakcje turystyczne Turcji i tak powstało marzenie. A potem pojechaliśmy tam z Rafaelem i wypiliśmy piwko o zachodzie słońca nad tymi ruinami, i to był ten moment. Wrzesień 2004 – podróż na wschód Turcji, pierwsze zachwyty, pierwsze rogatki z wojskiem i kontrolowanie dokumentów przez żołnierzy z długą bronią. Pierwsze rozmowy o Bogu z panami w turbanach i brodami, kończące się stwierdzeniem, że chyba chodzi nam o to samo, pierwsze propozycje wydania za nas córek.

Z tej wycieczki spóźniłem się 3 dni do pracy (a była to praktyka w Turcji).

Będąc tak daleko na wschodzie Turcji spotkaliśmy samotnych travelersów, którzy przebyli lądem z Indii przez Pakistan i Iran. I opowiadali o cudach w Iranie, pięknych meczetach pokrytych błękitnymi mozaikami, gościnnych ludziach, którzy zapraszają cię na herbatę, obiad, a nawet płacą za bilet na autobus. I znowu się rozmarzyłem.

Więc rok później, w 2005, znowu przyjechałem do Dogubayazit, by napić się piwka o zachodzie słońca, tym razem sam, bez Rafaela. By następnego dnia przekroczyć pieszo granicę z Iranem i zacząć kolejną przygodę.

Rafael chajta się we wrześniu w Brazylii. Zaczął pracować dla firmy produkujące maszyny rolnicze, zrobił em-bi-eja, teraz lata w te i wewte po krajach Ameryki Południowej. Mówi, że robi to co lubi i że nie wyobraża sobie lepszej pracy.

lower parts

Monday, January 19th, 2009

Zapraszam na do obejrzenia zdjęć z mini-projektu “lower parts”. Na razie zdjęcia tylko z Tajlandii i Chin. Projekt trwa… :-)

wiesz już?

Monday, January 19th, 2009

dobre powietrze
dobra kawa
i dobre steki
wiesz już?

blog roku

Tuesday, January 13th, 2009

Zachęcam przede wszystkim do spojrzenia na zgłoszone blogi, bo wiele z nich jest fajnych, ciekawych, na poziomie. Szczególnie w kategorii Podróże i Szeroki Świat. Dzięki konkursowi odkryłem kilka nowych blogów, a nawet poznałem wirtualnie i nie tylko nowych ludzi mających wkrętkę na ciekawe/imponujące rzeczy. I to tyle.

Aha, zaczyna się głosowanie SMSowe, ale jako, że ja nigdy nie wysłałem SMSa na żaden konkurs to hmmm… nie namawiam szczególnie jakoś mocno. No ale jak ktoś musi, to działa to tak, że wysyła się D00041 smsem na nr 7144 za 1,22 zł brutto. Ale lepiej kupcie sobie lizaka, bo na piwo nie styknie.

[update 22-01-2009: GŁOSOWANIE ZAKOŃCZONE, TO BY BYŁO NA TYLE :) ]