Archive for the in-polish category

you know, that people come and go

Thursday, December 20th, 2007

o globalizacji

Thursday, December 20th, 2007

Biuro, gdzie każde krzesło kosztuje tyle, ile wynosi miesięczna pensja. Inteligentna lampa, która sama dobiera siłę swiatła (od czasu do czasu nie wiadomo czemu rozjaśnia się, chyba po to, żeby nie było nudno). Na szafkach pozatykane wizytówki konsultantów, nieobecnych, zapewne wykonujących zadania w terenie. Za oknem oszroniona trawa, pojedyncze, samotne, takie same drzewa, wystające z ziemi grzybki klimatyzacji podziemnych pomieszczeń, słupko-lampki. A dalej kolejne skrzydło budynku, duże okna i siedzący przy biurkach tacy sami. Saszetki z cukrem i papierowe zapałki z logo firmy (sponsora drobnych chwil przyjemności). Indywidualność – białe słuchaweczki wpięte do laptopa. Mówiące windy, maszyny na monety chłodzące 24 godziny na dobę kanapki, napoje, lody, batoniki. Torby na laptopy wyposażone w kółeczka i teleskopowe rączki.

Pomnożone przez pomieszczenia, przez piętra, przez skrzydła, przez budynki, przez lokacje, przez kraje.

Optymalne, automatyczne, łatwe, wygodne, przejrzyste, przyjemne, funkcjonalne, skuteczne. Pożyteczne?

‘cos when you have more than you think, you need more space

Saturday, December 8th, 2007

karta do biblioteki, karta do wypożyczali dvd’ków, zestaw kina domowego, ta sama pani w sklepie, okap nad kuchenką, kolekcja tygodników w kiblu, widok z kuchni na Manhattan, kabina prysznicowa, nurkowanie w Egipcie, opalanie na Teneryfie, rata i odsetki, 8-16, wózek dla dziecka, ciemnia w piwnicy, pralka, lodówka, telewizor, lekcje hiszpańskiego, zdjęcia na ścianie, wygodne łóżko, ulubiony kubeczek

nierozpakowane graty z podróży, kalendarz pokolorowany wyjazdami i rezerwacjami, niewręczone prezenty, pozrywane związki, rozgrzebana na środku pokoju walizka, hamak na balkonie przyjaciela, niewydane korony szwedzkie, duńskie, franki, niewykorzystane bilety na metro, pobudki o czwartej trzydzieści, sznycel w sosie grzybowym z krokietami, powtarzający się taksówkarze, znajomości przez skype’a, facebook’a, msn’a, torba z aparatem, spanie w śpiworze, poranna kawa w samolocie

po prostu inną idę drogą.

bilans zysków i strat.

ktoś chce własną kroczyć drogą, a ktoś z tobą ramię w ramię

Thursday, December 6th, 2007

Jak na kulki, to do Kazimierza.

20071130_0154.jpg
20071130_0177.jpg
20071129_0317.jpg
20071129_0284.jpg

Co autor miał na myśli?
20071130_0195.jpg

Kazik zasypany.
20071130_0213.jpg

i’ll wear my badge a vinyl sticker with big block letters adherent to my chest that tells your new friends: i am a visitor here, i am not permanent

Wednesday, November 21st, 2007

Jeden z moich bliskich znajomych, gdy pierwszy raz dzwoni do nowo-poznanej misi, to zanim ją zaprosi “na kawę”, to pyta, co się jej śniło. Sam również ma przygotowany swój (niekoniecznie dzisiejszy) sen, który chętnie opowiada, po czym pyta “jak myślisz, co to może oznaczać?”. Ciekawa “entry line”, czyż nie? :-)

Otóż mnie śniło się dzisiaj, że czekałem na transplantację wątroby. W sumie to był tam jeszcze jeden gościu w takiej samej sytuacji jak ja, tzn. ja miałem dostać jego wątrobę, a on moją. Miała to być bardzo niebezpieczna, wielogodzinna operacja, której mogłem nie przeżyć. Więc przez cały mój sen dzwoniłem do ciebie, żeby powiedzieć ci o tym co mnie czeka i dać znać, że może tego nie przeżyję. Jak myślisz, co to może oznaczać?

so out of context in this gaudy apartment complex

Sunday, November 18th, 2007

Świat według Tomskiego:

widok z kuchni na południowy Manhattan
20071116_warszawa_0015_3_4_tonemapped.jpg
(pierwsze, słabe próby z HDR)

i lampka z Egiptu i kolekcja win
20071116_warszawa_0021.jpg

Znowu zajęcia w Wawie. Łeb pęka mi i broni się przed kolejną porcją “wiedzy”.

Przemęczony i rozdrażniony. W tym całym bałaganie Tomek wystawił negatywny feedback, ale wciąz we mnie wierzy. Spokój i opanowanie. Za to go lubię. :-)

Negatywny feedback w pracy – chyba bez konsekwecji, ciężki piątek, wszyscy mieli dosyć. Aura niekorzystna. Ale nic to.

Next weekend plan na Brukselę albo Szwajcarię. Ale chyba wybiorę nową przygodę i pojadę tam, gdzie mnie jeszcze nie było. Tylko że już zaanonsowałem się we BRU. Ale Ignacio i Aurelie wybaczą, na szczęście oni też są wyrozumiali (z dokładnością do dziesięciu “putain!”). Czas stawić czoła nowym wyzwaniom.

pokażę ci jak się spada z dachu

Wednesday, November 14th, 2007

img_0051.jpg
Gdynia nocą, gdzie tyle razy, w słońcu i w mżawce, w krótkich spodenkach i zimowych kurtkach, gdzie zawsze ekipa stawiała się na zawołanie… A teraz… słabo. Choć udało się z Lesiem i trimarem.

img_0245.jpg
img_0247.jpg
I jeszcze dwie fotki z knajpy w Dębkach, dokąd pojechaliśmy z Koalą na weekend, żeby zdemontować klatkę. Ten projekt już się udał. Przewinęła się masa ludzi, było dużo fun’u, wszystko zadziałało. A w tej knajpie dziwne się dzieją rzeczy poza sezonem, oj dziwne.

Już wymiękam od siedzenia w domu u rodziców. Na szczęście szykują się 2 tygodnie (i 3 weekendy) poza. Warszawa, Niemcy, Kazimierz. Tęsknię za lataniem. Cały mój zgiełk.

i will not fall

Monday, November 12th, 2007

jump.jpg

i’m on my way

Friday, November 9th, 2007

doszedles_do_konca.jpg

czas na zmiany

Friday, November 9th, 2007

Szukam pokoju/mieszkanka w Wawie, Wrocławiu, Krakowie lub 3mieście (choć inne duże miasta w Polsce też rozważę ;-)). Wymagane – rozsądna cena, lodówka, pralka, internet. Macie coś? Kontakt na maila/gadu poproszę.

dla tych co w dowodzie mają wypisane ‘hej przygodo!’

Tuesday, November 6th, 2007

Więcej fotek z tripu do Wrocławia, Karkonoszy i okolic.

wro200710-img_0274.jpg

wro200710-img_0469.jpg wro200710-img_0496.jpg

wro200710-img_0567.jpg

wro200710-img_0587.jpg

wro200710-img_0609.jpg

wro200710-img_0612.jpg

wro200710-img_0629.jpg

Z imprezy w Browarze Mieszczańskim (Wrocław):
wro200710-img_0641.jpg
wro200710-img_0673.jpg
wro200710-img_0689.jpg
wro200710-img_0692.jpg
wro200710-img_0696.jpg
wro200710-img_0716.jpg

I jeszcze cukrownia:
wro200710-img_0735.jpg

jesienna niepogoda

Monday, November 5th, 2007

Jakiś miesiąc temu zachorowałem na chorobę zwaną “jesienną niepogodą”. Dwa tygodnie chorobowego. Leczenie zakończone sanatoryjnym wyjazdem do Wrocka i Karkonoszy. Pacjent przeżył i ma się lepiej.

Tu z wyjazdu ze Spiglem. To dobry chłopak jest. CDN.

imgp7191.jpg

I jeszcze 2 z tej samej sesji z tego samego mostu:
imgp7173pp.jpg
imgp7143.jpg

pics by Spigiel

my head speaks a language, i don’t understand

Wednesday, October 24th, 2007

Dziwnie się czuję. Najpierw w Newsweeku przeczytałem artykuł o selektywności pamięci, o tym, jak mózg radzi sobie ze wspomnieniami i jak modyfikuje je przy każdym kolejnym odwołaniu do danego obszaru pamięci, a dziś obejrzałem ten film, Eternal Sunshine Of The Spotless Mind. Mój mózg też igra ze mną jeśli chodzi o wspomnienia. Czasem ktoś wspomni sytuację w której brałem udział, a ja w ogóle nie potrafię odnaleźć takiego wspomnienia albo odnajduję je bardzo głęboko i dziwię się bardzo. Nie mówiąc już o wszystkich moich ucieczkach i nadpisywaniu wspomnień. Z trudem potrafię zrekonstruować ostatnie 3 tygodnie mojego życia. Zbyt dużo miejsc, zbyt dużo zdarzeń, zbyt dużo myśli. I jeszcze nocna jazda samochodem z Warszawy do Gdyni, gdy przedawkowałem antybiotyk, której też nie bardzo pamiętam. I feel like I am the closest to crazy I’ve ever been.

Mam zjazd fizyczny i psychiczny. Czuję, że zmiany niemal fizyczne. Zmiany postrzegania świata. Jesień uderzyła z potężną siłą w tym roku. Organizm nie dał rady, antybiotyk, łóżko, filmy, muzyka. Byle do wiosny. By zacząć żyć mocniej.

włóczęga, stagnacja i przeczekanie

Thursday, October 18th, 2007

Koala zrealizował swój kolejny projekt. Cały dzień w zaciemnieniu. Przed snem “zakapturzył” się. Nie wiem jak się czuł, gdy się obudził i zobaczył ciemność. Ale wytrzymał cały dzień. Z automatycznym aparatem jednorazowym i pomocą Anety “zwiedzał” Warszawę. Dopiero gdy zabrała go autobusami i tramwajami “zgubił się” tak, że nie wiedział gdzie jest. Ale to była część “zabawy”. Miał nie wiedzieć. Spotkałem się z nimi w KuFajce. Było raczej śmiesznie, bo Koala prezentował się niczym skrzyżowanie terrorysty z ofiarą pożaru. Totalny szoking dla przypadkowych napotkanych.

Pozytywne jest, że Misiu realizuje swoje pomysły. Wygląda na to, że udało się zatopić klatkę. Na pewno liczą się magiczne właściwości akceptującego spojrzenia Misi. Pozytywnie.

img_7226.jpg
img_7230.jpg
img_7247.jpg

ile cię trzeba dotknąć razy żeby się człowiek poparzył?

Wednesday, October 17th, 2007

To chyba zaczęło się od obejrzenia Human Traffic z Naleśnikiem. Ten stan wyostrzonej świadomości. Bo są chwile, kiedy wiesz więcej, są chwile, gdy widzisz lepiej, są chwile, kiedy wiesz wszystko, co tracisz i co zyskasz. A może to przez napięte 3 dni w pracy połączone z codziennymi wieczornymi wypadami na miasto. I nagle zrozumiałem kolejny kawałek mechanizmu świata. I nagle wszystko wokół stało się fascynujące. Uwielbiam te momenty, gdy mój mózg zmęczony ciągłym napięciem przełącza się w tryb stand-by i po prostu płynie. Tysiąc pomysłów na przyszłość. Jam session w 55. Tydzień na Jesionowej.

3 miejscówki w Warszawie w ciągu 2,5 tygodnia. Mylą mi się adresy, piętra, kody pocztowe, karty kredytowe, dni tygodnia, imiona, prace domowe, terminy. Przyzwyczajony do życia z otwartej na środku pokoju walizki. Buntownik bez przyczyny. Żołnierz korporacji. Korporacyjna kurwa wędrowniczka.

About the photos:
This guy is an one-man-army. Pretty surrealistic performance on an old football stadium in Warsaw. About 800 people came to see this guy, alone, without a ball, playing Boniek’s role in Poland-Belgium match from 1982 (3:0). He was amazing. And people were amazing, screaming, clapping, laughing.

img_0014.jpg
img_0128.jpg
img_0113.jpg
img_0048.jpg
img_0050.jpg
img_0079.jpg
img_0002.jpg
img_0060.jpg
img_0186.jpg

img_0195.jpg
Jesionowa uber alles.

sms

Monday, October 15th, 2007

Nie martw się, nie zawsze tak będzie. Zbieraj siły na podróż życia. Jeszcze parę miesięcy, to co jest teraz to błahostki. T

nothing good happens after 2AM

Friday, October 5th, 2007

Pewnej nocy w pewnym mieście, czyli zaległe na dnie pulpitu zdjęcia z nocnego pokazu filmów sci-fi na gdyńskiej plaży.

ENGLISH VERSION: Night screening of sci-fi movies on a beach in Gdynia.

img_0010.jpg

img_0017.jpg
How difficult it is for a person erased from the list of living to come back… we’ll see in the next episode!

img_0182.jpg

klatka – making of

Wednesday, October 3rd, 2007

Koala (vel. Piotr Duma – artysta fotograf, Jesionowa Team) symbolicznie zatopił swoją klatkę. Wszystko poprzedzone było długimi przemyśleniami, potem przygotowaniami, aż w końcu nadszedł ten weekend. No i zjechało do Dębek wesołe towarzystwo na warszawskich blachach i zaczęło “łobuzować” na plaży. A wieczorem “łobuzowali” w knajpie, gdzie gospodarz częstował wódką i żarłem. I wszystko się udało.

Moja luźna interpretacja:
Każdy z nas tkwi w jakiejś klatce. Porzuconych marzeń, prozy życia, obojętności, wygasłych uczuć, chorych ambicji, pogoni za niewłaściwym, złych przyzwyczajeń, porzuconych ideałów… Czasem trafiamy do niej przypadkiem, bo kiedyś w przeszłości nie mieliśmy odpowiedniej wiedzy i doświadczenia, by podjąć właściwe decyzje. Czasem brniemy w nią realizując cudze marzenia. Czasem nie mamy wyboru i zamykamy się w niej dla dobra bliskich. W każdym przypadku klatka to sprawa indywidualna. Czasem najtrudniej jest jednak dostrzec, że wystarczy nacisnąć klamkę.

ENGLISH VERSION:
My friend (photographer) made an artistic project – the cage.

Each of us has his/her own cage. Given up dreams , monochrome life, indifference, dead feelings, sick ambitions, chasing the wrong matters, bad habits, lost beliefs… Sometimes we get into it not of our fault, but because in the past we had not enough knowledge and experience to take a right way. Sometimes we get there because of following somebody else’s dreams. Sometimes we have no choice and we have to lock ourselves in to help somebody else. In each case it is an individual problem. But sometimes the hardest thing is to notice that it is enough just to press a handle.

img_0023.jpg img_0074v.jpg

img_0035.jpg

klatka_0050.jpg

img_0076.jpg

img_0156v.jpg

img_0175.jpg

img_0181.jpg

img_0188.jpg

img_0190.jpg

img_0197.jpg

img_0253sq.jpg

img_0291.jpg

img_0443.jpg

img_0453.jpg

img_0503.jpg

img_0509v.jpg

img_0563.jpg

img_0731.jpg

i’m running out of places to hide

Tuesday, October 2nd, 2007

Na tydzień zagościłem w Heidelbergu. Idąc głównym deptakiem wymyśliłem, że w żadnym z państw, które odwiedziłem nie odczuwałem samotności tak bardzo jak w Niemczech. Tak jak w Indiach co chwilę słyszysz “Hello sir, where are you going?”, tak tutaj każdy ma Ciebie w dupie (przynajmniej na pozór) obojętnie jak wyglądasz i co robisz. A że ja wyglądam jak wszyscy i nie mówię po tutejszemu, to totalna cisza. No ale znajduję “swoje” miejsca. Pizza u Turka stylizowanego na Włocha (kilka słów po Turecku i już jest mój). Zaczytuję się w Kapuścińskim i wywalam pizzę na jedyne spodnie. To nic. Potem mijam innych turecko wyglądających gości palących sziszę lekko schowanych za filarem. Nieśmiało zawracam i pytam się, czy można też. Jasne, zegz juros. Goście okazują się być z Iranu, “very beautiful country”, “thank you”. No to siadam na stoliku przy głównym deptaku i palę całą sziszę dmuchając w książkę, że na moment znikają literki. Tęskniłem za tym.

Po krajach które zwiedzam staram się podróżować “in style”. Dzieląc autobus/ciężarówkę z lokalesami w Indiach, itp… Tak samo jest teraz w Niemczech. “Are you travelling alone, sir?” “Yes” “So I can offer you a sport car, is that ok?” “Ok.” Sportowy kabriolet convertible z dwoma siedzeniami i automatyczną skrzynią biegów. W dodatku Meraś. Jak mawia Mr Skiuba – “Meraś, to Meraś – należy mu się szacunek”. Robi wrażenie nawet na mnie, a przecie auto-mania zawsze była mi obca. Dociągnąłem do 200kmph, na więcej jestem zbyt rozsądny. [Chłopaki rozkminili jak dostać dobre auto z wypożyczalni w niskiej cenie – zamawiasz klasę compact z GPSem – takie samochody nie istnieją, zawsze dostaniesz co najmniej terenówkę. Ot Polak rozkmini wszystko.]

Ostatnio spisałem wiele ocenzurowanych myśli. Pełna historia kilku niemiłosiernie miłych chwil. Jeśli chodzi o wydarzenia, to historia jest zamknięta. Jeśli chodzi o emocje, to wciąż się miotam. Zagubienie, a może szukanie siebie, rysy na zasadach i ideałach. A może oszukiwanie się, że jestem kimś innym niż jestem. Tylko w którą stronę. Ta cisza jest pozorna. Układam.

Krystalizuje się wizja kolejnej podróży. Wymarzyłem sobie objechanie Morza Śródziemnego. Stopem przez Europę Zachodnią. Dokładniejsze zwiedzenie Hiszpanii i Portugalii, a potem lightowa przeprawa przez Afrykę (kontynentu, którego na razie się boję), oswojenie się, Maroko, Algieria, Tunezja, Libia, Egipt. A potem już tylko Izrael, Syria, Turcja, Bałkany (moja biała plama). Marzenie. Doable.

I am not a bad person… I am just an average motherfucker.

Tuesday, September 25th, 2007

Zadziwiająco łatwo wtapiam się w tę całą warszafską rzeczywistość. Holendrzy odwiedzający Tomka, imprezki, nocne eskapady i żarcie na mieście. Naturalna część mojego życia.

Uwielbiam nieprzewidziane. Trafiam w piątek do Naleśnika (wcześniej błądząc po mieście, bo Jane z GPSa zaczęła mnie oszukiwać… bitch!), a tam okazuje się, że ktoś jeszcze (samiec) pretenduje do tej samej kanapy co ja. No to szybki telefon do Koali i oto ląduję na Jesionowej (willa na starej Ochocie, gdzie mieszkałem prawie rok w czasach ACN). Wszystko tu jest znajome i czuję się naprawdę dobrze. Przyjechałem do Wawy na 4 dni – postanawiam zostać na tydzień. Z resztą nie bardzo mam powody, żeby wracać do Gdyni. Przez moment pojawia się myśl, żeby przeprowadzić się na Jesionową na jakieś 2 miesiące. Ale niestety od początku października wszystkie pokoje zajęte. Widocznie los ma inne plany.

Powoli zaczynam planować następne podróże. Sylwester?

when the party’s over you’re on your own

Monday, September 10th, 2007

Biały podniebny ptak  Lufthansy w biznes klasie zabiera mnie ze świata smaków i kolorów, prawdziwych emocji i walki o egzystencję, do świata srebrnych zegarków, executive lounge’ów, niezwyle ważnych telekonferencji, smutnych panów zasłaniających się na spotkaniach laptopami i przyjaciół, którzy jeśli już odbiorą telefon, to zazwyczaj rozłączają się szybko po nagle rzuconym “muszę kończyć”.

Jak to mądrze powiedział freakowaty Izraelita w McLeod Ganj: “Jak wyjeżdżasz, podróżujesz, to jest to wspaniałe, budujące charakter doświadczenie. Opuszczasz swój codzienny świat, uwalniasz się od swojego ego, którym się tam otaczasz. Tutaj nikt cię nie zna, spotykasz ludzi, rozmawiasz, coś przeżywasz. To duże doznanie duchowe.”

Spojrzałem na swoje życie z tej odległej perspektywy i wyciągnąłem wnioski. Dostrzegłem swoje błędy, negatywne cechy charakteru, ale i pozytywne strony mojej sytuacji. Większość marzeń jest realna do zrealizowania. Wymaga tylko odpowiedniej determinacji i wykonania czasem tysiąca małych kroczków na scieżce realizacji. Chyba kroczę dobrą drogą.

Jedna ze spotkanych w podróży Polek w notesiku miała stronę zatytułowaną Postanowienia. Były to jej podróżne chęci przełamania przyzwyczajeń. Oczywiście nie przeczytałem ich, bo to zbyt osobista sprawa. Jednak ja też muszę sformułować swoje Postanowienia. Po-podróżne.

A teraz aklimatyzacja w Polsce. Powrót do Gdyni. Jakiś małe zadania dla polskiego biura. Kopanie duposchronów, ściągany na ostatnią chwilę ekspert, tłumaczone w ostatniej chwili dokumenty, organizowane bez przygotowania spotkanie z klientem. Jednak przez półtora roku przyzwyczaiłem się do trochę innego podejścia do pracy, a tu back to Polish reality. A w weekend studia, spanie u Naleśnika i Piotrze, imprezy, zniszczenie organizmu, urodziny Anki (o dziwo ten sam dzień co kto inny). Coś działo się.

Uczę się chodzić prawą stroną chodnika.

on the calendar of your events – i’m last week

Sunday, September 2nd, 2007

Przełom. Po ponad 3 tygodniach ogoliłem się. Looked like shit.

Wracając z Agry chyba pomyliłem pociągi, bo ten którym jechałem nie dojeżdżał do New Delhi. Wysiadam na jakimś dworcu i kurde, kurde, kurde, gdzie ja jestem. God bless Lonely Planet, znajduję stację na dużej mapie Delhi. Autorikshaw i uratowany.

Jutro ostatni dzień. Pewnie leniwe włóczenie się po sklepach. Jakoś chyba nie czuję się jak zwiedzanie i focenie. Ale może się przemogę.

Some pics from Srinagar, Kashmir:
img_0788.jpg

img_0792.jpg

img_0795.jpg

img_0802.jpg

img_0815v.jpg img_0824v.jpg

img_0828.jpg

img_0831.jpg

img_0892v.jpg

img_0895.jpg

img_0911.jpg

img_0922.jpg
How did this get here?

img_0923.jpg
Moj pokoik.

img_0924.jpg

img_0933.jpg

img_0938-0941-quatro.jpg
Uhahany misio.

img_0951.jpg

img_1448.jpg
Zasluzona reklama. This houseboat recommended.

img_0969-0970-duo.jpg
Po uratowaniu zycia Japonczykowi radosna atmosfera w jeepie.

img_0984.jpg
Paradise on Earth.

i can’t go outside, i’m scared, i might not make it home

Saturday, September 1st, 2007

Agra i Taj Mahal były dla mnie zawsze miejscem, które chciałem odwiedzić. Bajkowy pałac w dalekich Indiach, synonim wielkiej przygody, na którą długo nie mogłem sobie pozwolić. Krocie obejrzanych zdjęć dawały mi jakieś wyobrażenie i stworzyły obraz tego miejsca.

Po przyjeździe idę z poznanymi w pociągu Francuzkami do hotelowej restauracji na dachu. Stoimy, patrzymy, patrzymy i w końcu komentarz: “It’s too small!” i śmiech.
Jesteśmy dosyć blisko Taj Mahal, które z tego miejsca nie wygląda zbyt okazale. No i jeszcze wokół aż do samych murów brzydkie domy, te same osrane ulice ze stragano-sklepami w których kupisz zarówno gwoździe jak i surowe mięso (muchy gratis). W wyobraźni wyglądało to trochę inaczej. Spodziewałem się bardziej hoteli z neonami i wielkich parkingów na autokary pełne amerykańskich, japońskich i niemieckich emerytów.

Znajduje się jeszcze większa paczka Francuzów i spędzamy pijacki wieczór na dachu pobliskiej restauracji (widok gorszy, ale jest za to piwo).

Następnego dnia pobudka 5:20 i wczesne zwiedzanie, no bo Lonely Planet każe zwiedzać o świcie przy wschodzie słońca (zabiję tych co piszą te przewodniki). W ogóle parszywa, bezsenna noc. No i Taj Mahal przy bliższych oględzinach jednak pasuje do wyobraźni. Prawdziwy estetyczny majstersztyk. Szczegóły rzeźbień, marmury, mozaiki z półszlachetnymi kamieniami ruszają nawet takiego ignoranta jak ja. Przypomina mi się Esfahan w Iranie, który przy odrobinie propagandy pro-turystycznej mógłby śmiało konkurować z tym miejscem. Aaaa… i z bliska Taj Mahal jest jednak duży.

Tutejsze gazety pełne są przemocy, ludzi grożących pistoletami, złodziei linczowanych przez tłum przy pomocy policji, antypakistańskiej propagandy i wyścigu zbrojeń. Dwa razy ocieram się o wydarzenia z pierwszych stron gazet. Przedwczoraj chodząc po Old Delhi widziałem dużo policji/wojska z pałkami bambusowymi. W gazecie przeczytałem potem o zamieszkach, które miały miejsce. Wczoraj jak jechałem do Agry, to też się dowiedziałem o zamieszkach, które miały miejsce tuż przed i dlatego Taj Mahal było zamknięte, podobnie jak niektóre z dzielnic i zalecane było pozostanie w domach po 18stej. Dziś chyba wszystko ok. Jakoś zupełnie nie robi to wszystko na mnie wrażenia. Tough world.

img_1328.jpg
Agra streets 300 meters from Taj Mahal.

img_1329.jpg
Yet another rooftop restaurant.

img_1339.jpg
Yet another rooftop restaurant.

And some more or less just-like-everybody shots:
img_1351.jpg

img_1354v.jpg img_1375v.jpg

img_1381.jpg

img_1384.jpg

img_1387.jpg

img_1390.jpg

img_1397.jpg
Jakies krzywe musi byc. ;-)

img_1412.jpg

img_1414.jpg

img_1429.jpg

img_1442.jpg

tell me how does it feel? it feels so good from where i’m standing…

Thursday, August 30th, 2007

Znowu w Delhi. Znowu sam. 2 noce. Zdecydowałem się zrobić sobie luźniejszy dzień, zrobić pranie, kupić bilety, przepakować się, zostawić mały plecak z kupionymi pamiątkami w przechowalni itp. Czasem trzeba, zwolnić, bo inaczej znika fun, a pojawia się znudzenie, zmęczenie rozdrażnienie.

Wycieczka do biura rezerwacji biletów dla turystów po bilety do Agry. Spotykam 2 Polki, które dopiero co przyjechały (inny przedział wiekowy ;-) ). “Pewnie brakuje Ci kogoś, żeby sobie pogadać.” Not really, dopiero co uwolniłem się od Koali. :D Ale daję się namówić na tzw. herbatkę. Mała wymiana informacji, potem po raz kolejny przechodzimy przez bazar i miłej podróży.

Wyruszam na piechotę do Old Delhi. Trochę błądzę coraz węższymi uliczkami i gdy już się wydaje, że już totalnie się zgubiłem nagle wychodzę przy Jama Masjid (największy meczet w Indiach). Początkowo co prawda myślę, że to już Red Fort (zmyliły mnie czerwone ściany), ale szybko orientuję się co i jak (niepierwszy to w końcu meczet, w który jestem, choć pierwszy czerwony). Przy wejściu każą mi zapłacić 200RS za aparat (mają na tę okazję informacyjną tablicę okolicznościową), a mi nawet nie chce się ściemniać, szukać innego wejścia, więc bulę. I w sumie dobrze, bo fotki wychodzą ładne. Jeszcze wchodzę na minaret (wieżę), gdzie mały, wredny, 12stoletni skurczybyk chce mnie oskubać za pilnowanie butów. Daję mu 3 RS i straszę, że jest “little, bad greedy person, the God always watching you”. “OK, OK, you can go.” W drodze do Red Fort kolejne niemiłe spotkania, dzieciaki które chcą papierosy, i znają tylko 3 słowa po angielsku: “Hello, hundred ruppies.” Lezą za mną, próbuję z nimi gadać, ale one swoje. Na koniec gówniarz rzuca we mnie przez ulicę patykiem. Potem zwiedzam Red Fort – rozczarowanie (a może już zmęczenie), meczet podobał mi się bardziej. I wracam na piechotę przez ulice, bazary. Próbuję na ulicy soku z granata z solą. Lesson learnt: nie próbować soku z granata z solą. Pod koniec trochę się gubię i łapię rikszę do Main Bazaar. Rikszarz mówi 15, a jak przychodzi do płacenia, to mówi “50! 50!”. Daję mu 20 i spadam. Długi dzień.

O gupich turystach
Nienawidzę gupich turystów. Lasek w kusych sukienkach na ramiączkach chodzących po meczetach (owiń się chustą do cholery, nawet jeśli nie każą), wraz z gościami w krótkich spodenkach, gupich czapezkach i gupich okularach przeciwsłonecznych, którzy traktują tubylców jak zwierzęta na safari i zatrzymują się bezceremonialnie przy matce z dzieckiem siedzących na podłodze, pochylających się, robiących zdjęcie i odchodzących, fotografujących inwalidów, żebraków. Zero wrażliwości kulturowej. Zero człowieczeństwa. Nienawidzę.

Dlaczego sam?
Bo tylko samemu można nawiązać takie interakcje z ludźmi, przełamać bariery i w końcu za przyzwoleniem zrobić wyjątkowe zdjęcia.
Bo przeżywa się wszystko bardziej niż jak podróżujesz z kimś. Jak jesteś z kimś, to jak się coś dzieje dziwnego, innego, to puszczasz “dżołka” i spływa po was. Jak jesteś sam, to wszystko wsiąka w ciebie.
Bo lubię się gubić w wąskich uliczkach, błądzić “na czuja” bez troski czy dobrze idziemy.
Bo łatwiej jest ignorować natrętów, gdy idziesz pewnie sam przed siebie.
Bo głód i zmęczenie w parze odczuwa się do do kwardatu, a nie podwójnie, a z głodu i zmęczenia płynie kłótnia o nic i niezadowolenie.
Bo jestem jedyną osobą pokrzywdzoną w razie niesłusznej decyzji .
Bo wolę być sam w ciemnej ulice na przeciw niebezpieczeństwu niż z dziewczyną (wyjątek stanowią Izraelki po 2letnim stażu w armii).
Bo nie lubię być ciężarem, gdy się struję, jestem zmęczony, brudny, rozdrażniony i w ogóle.
Bo podróż to oderwanie od codzienności, a niektórzy nawet 20000 km od domu zamęczą cię tamtejszymi problemami.

Dlaczego CZASEM lepiej nie sam?
Gdy chodzi o pełen relaks. Bo wino (używki in general :D ) smakuje lepiej jak smakujesz go z kimś.
Gdy chcesz odkrywać kulinarne walory (podobnie jak używki) – jak jestem sam, to jakoś szczególnie nie przejmuję się jedzeniem.
Gdy robi niebezpiecznie, bo lepiej mieć wtedy pewnego wingman’a, który będzie ochraniał ci plecy.
Bo taniej.
Bo czasem fajnie jest się do kogoś przytulić o wschodzie słońca, zachodzie, pod palmą, przy jakimś niesamowitym widoczku, pod gwiaździstym niebem itp.
Bo czasem zimno.
Bo nie jestem omnibusem i brakuje mi kilku cech umiejętności (np. język, niepohamowany optymizm, siła).
Bo fajnie czasem zrzucić na kogoś innego czytanie przewodnika, wybieranie hotelu, knajpy itp.

I tu należą się honory dla najlepszych partnerów podróży jakich miałem:
Alinie za zarażenie górami, podróże z plecakiem od schroniska do schroniska, luźne swetry i zimne piwka.
Anicie za 2 podróże stopem dookoła Europy, które pokazały, że wcale nie trzeba mieć pieniędzy, żeby pojechać daleko i przeżyć przygodę.
Also honours to the best non-Polish travel mates:
Rafael’owi for operation “What’s underneath?”in the Eastern Turkey (Kurdistan), we made a great team and went where everybody told us not to go. Great support with language (Turkish) and the feeling of safety (Brasilian military training).
Joni for being my Iranian wife (will never forget questions while checking in to hotels “Are you married?” “Yes, so much married!”), for the great attitude, travel experience, making it more interesting, being a good photo-model, making interactions with locals easier and prooving that there not necesarily have to be a girlfriend-boyfriend situation to travel together with a girl.
Sandra (Mexican Princess) for amazing attitude, killing smile, openess and wearing my cloths and a winter hat when freezing in Troy in Turkey in September.

[update – 23.09.2007] Koala jednak zasłużył na dodanie do listy (bardzo zasmucił go ten post). Za śmichy-hihy na rufie house-boatu w Kaszmirze i nasze niesamowite wizje spisane w jego czarnym notesie.

img_1249.jpg

img_1254.jpg

img_1266.jpg

img_1271.jpg

img_1277.jpg

img_1282.jpg

img_1285.jpg

img_1287.jpg

img_1292.jpg

img_1303.jpg

i wish i could remember, but my selective memory won’t let me

Wednesday, August 29th, 2007

Próbujemy wydostać się ze Srinagaru do Jammu, miejsca o którym Lonely Planet mówi, że poza faktem iż jest to hub komunikacyjny, to nie ma żadnego powodu, żeby tam jechać. Przyjeżdżamy planowo na dworzec autobusowy, tylko po to, żeby dowiedzieć się, że w dniu dzisiejszym żadne autonusy nie kursują. Szybko znajduje się 7 travelersów jadących w tym samym kierunku i organizujemy jeepa. Po godzinie jazdy tankujemy, 3 min za stacją zatrzymuje nas policja. Zjeżdżamy na bok i w tym samym momencie Hiszpanka zaczyna krzyczeć. Nie wiadomo o co chodzi, panika, wszyscy w pośpiechu wysiadają z samochodu. Wokół pełno ludzi, otwarta tylna klapa, a tam wijący się na podłodze jeepa Japończyk. Dezorientacja, nikt nie wie co robić, ślina z krwią. Padaczka, przewracam go na bok i czekamy aż atak się skończy. Oczywiście wokół 300 ciekawskich oczu. Atak się kończy, Japończyk nieprzytomny, pakujemy się do jeepa, wsiada też 2 policjantów (razem 10 osób), niezamknięta tylna klapa, kolorowa chusta nad samochód, gwizdek i zaczynamy przedzierać się przez korek do szpitala. Przed szpitalem znowu 300 ciekawskich oczu, Japończyk dochodzi do siebie, ale nie wie co się stało ani gdzie jest. Z pomocą Andiego z Austrii, policjantów i kierowcy organizujemy lekarza, toaletę, lekarstwa. Japończyk dostaje szlaban na dalszą podróż, odstawiamy go na powrotnego jeepa i jedziemy dalej. Schodzi ciśnienie, intensywny team building zadziałał. “Good job, man!” “Good job.” Na drogach jakaś wielka operacja wojskowa (Kaszmir!). Setki autobusów i ciężarówek wyładowanych żołnierzami zjeżdżają z gór. Kolejne wojskowe checkpointy, zaczyna nas to trochę irytować, kierowca mówi, że chcą łapówkę. Przy trzecim checkpoincie otwieram okno i wołam z uśmiechem “Hello, how are you? what’s the problem?”. Przerażeni wojskowi zazwyczaj machają ręką bez słowa, że można jechać. Docieramy do Jammu późnym wieczorem. Nie podoba mi się to miasto i chcę jechać dalej, ale rzucają nam jaką straszną cenę za bilet i to nie do samej Dharamsali, tylko miasteczka obok 15 km. No way, jakiś przekręt. W innym biurze mówią to samo. “The only bus, sir”. W końcu okazuje się, że chcą nam sprzedać bilet na całą trasę i wysadzić nas w 1/3 – stąd cena i nie ma innej opcji na dziś wieczór. Z Hiszpanami decydujemy się przenocować i pojechać rano lokalnym autobusem. Idziemy do hotelu-nory. Prysznic i w stanie upojenia idziemy “na miasto”. Zupełnie nie pasujemy do tutejszych standardów. Lądujemy w jakimś podłym trendi barze i robimy zamieszanie. Kelnerzy się nas boją, Hindusi się gapią, w końcu jacyś odważniejsi przychodzą po autografy i “podrywają” Hiszpankę, że ma ładne włosy, i w ogóle jest fajna (jest taka sobie), ubaw po pachy. Zamykają wcześnie, nas oczywiście się boją, dziwni geje przebrani za laski w sari żegnają się z nami. Bardzo dziwne. Na koniec Hiszpan gasi papierosa w kminku, czy cokolwiek to jest, na czym przynieśli rachunek. Totalna masakra w mieście, do którego nie warto zaglądać.

Następnego dnia jedziemy lokalnym autobusem z Koalą do McLeod Ganj, siedziby Dalai Lamy na uchodźctwie. Rano słońce, wieczorem leje, i tak codziennie. 2 noce w hotelu, bierzemy 2 pokoje. Mam dosyć przebywania z kimś 24h na dobę. Potem freak’owaty Izraelita poznany w autobusie mówi nam, że bardzo tanio można spać w klasztorze na uboczu miasta z widokiem na dolinę porośniętą lasem. Przenosimy się tam – ja na ostatnią noc, Koala decyduje się zostać dłużej. Niesamowite miejsce, cisza, spokój, nocleg i 2 posiłki dziennie za 200 USD za miesiąc – kiedyś muszę tu wrócić na dłużej.

Następnego dnia wyruszam sam o 4tej rano do Amritsar. Święte miejsce Muzułmanów Sikhów. Golden Temple. Miasto nie ma dużo więcej do zaoferowania. Nawet nie ma gdzie zjeść porządnie, a hotele to nory. Choć przyjechałem tylko na 1 noc, to wybrzydzam – pokój musi mieć okno. Bez przekonania zwiedzam kompleks swiatynny. Wrażenie robi różnorodność kolorów strojów odwiedzających. I jeszcze strażnicy ze śmiesznymi halabardami i brodacze w białych szatach z zakrzywionymi nożami przy paskach.

Dziś uciekam stąd do New Delhi. Kończy się czas. Chcę jeszcze tylko zobaczyć Agrę (Taj Mahal!). Jaipur sobie odpuszczam – next time. Mam dosyć spania po 1 noc w hotelu i ciągłego pakowania/rozpakowywania.