Archive for the in-polish category

The closest to heaven you can get. Kashmir.

Sunday, August 26th, 2007

[21-8-2007, Kashmir, Srinagar, Needin Lake, houseboat Peony]

Dojechaliśmy do Kashmiru. Pierwsze wrażenie bardzo złe. 300 naciągaczy chce zabrać Ciebie niezobowiązująco i pokazać swój domek na wodzie na pobliskim jeziorze (z których słynny jest Kashmir). Same jeziora z autobusu wydają się być zarośnięte glonami. Za punkt honoru stawiamy sobie asertywność. Z autobusu w którym połowa to turyści (z czego 2/3 to Izraelici) wysiadamy ostatni dopiero na stacji docelowej. Pozostali turyści zostają porwani przez naganiaczy (sympatycznych, dobrze ubranych, z komórkami lepszymi niż moja – lesson learnt: nigdy nie ufaj Hindusowi, który ma lepszą komórkę niż ty). Tu po prostu biją się o turystów. Na stacji autobusowej znowu nas atakują. Bierzemy ich na przeczekanie, załatwiamy swoje sprawy a następnie wymaszerowujemy z postanowieniem najpierw wypicia herbaty, a potem lets see. Herbata z kolejnym naganiaczem, którym Koala wdaje się w dyskusje o życiu. To dla niego nowa lekcja asertywności, z której wychodzi obronną ręką na swój uprzejmy, śmiesznie stanowczy sposób. Uczymy się tego raju. “How much for a ride to Nagin Lake?” “120 ruppies.” “You must be crazy.” I śmiech. I następna rikshaw. Tak długo aż gościu mówi 60. My 50. On buja głową na boki cokolwiek to znaczy, a my wsiadamy interpretując to jako “whatever”. Wywozi nas co prawda w inne miejsce niż się spodziewaliśmy, ale ok. Jesteśmy nad brzegiem, są łodzie, możemy wybierać. Jest 5 naganiaczy trochę zaskoczonych faktem, że sami nagle pojawiliśmy się pod ich przed ich domami. “Sir, see my houseboat first” mówi Hindus, którego skóra na skutek jakiejś choroby przebarwiła się na kolor biały. “And then my, ok?” przekrzykują się. Wchodzimy na pierwszą barkę. Widzę i nie wierzę swoim oczom. Sufity wyłożone mozaikami z drewna, piękne kolonialne meble, kryszałopodobne żyrandole, chińskie wazy w rogach pokoju, moziężne popielniczki, poduszeczki na kanapę obszyte tym samym, ładnym materiałem co zasłony, tarasik na rufie z pięknym widokiem na jezioro. 2 sypialnie z łazienkami i wannami, jakieś 80 metrów kwadratowych. Koala nie może uwierzyć i ma zachwyt wypisany na twarzy. Ja lepiej radzę sobie z nieokazywaniem emocji. Wzdycham gdy siadamy w saloniku. Nie ma szans, że zaakceptujemy cenę. Rozmowa przyjemna, nieśpiesznie do sedna, właściciel błyszczy kulturą, klasą i obyciem, “so sir, how much would it be for a night for us? tell us the big number”, “you want double room, 2 meels per day?”, “yes, sounds good”, “then I can give you 300 ruppies each” (=2×7,5$) “and what if we take both rooms? I mean the whole boat for us”, “400 each”. Nie mogę uwierzyć. Ale zasada człowieka asertywnego brzmi, żeby nigdy nie brać pierwszej zaprezentowanej oferty. “No matter if we come back or not, Sir, I wanted to tell you that you have a really nice boat”. Kolejne nie robią żadnego wrażenia. Wszystkie są troszkę tańsze, niektóre mają telewizory, ale mozajek z drewna na suficie nic nie przebije (pewnie jakiś historyk sztuki albo pan Stefan z mieszkania Tomka znalazłby na to lepsze słowo niż mozaika :-) ). Wracamy. Powtarzamy szczegóły. Bierzemy całą łódkę! Dalsze szczegóły. O której kolacja, o której przysznic (bo muszą napalić drewnem), czy jesteśmy wegetarianami, co na kolację.

Spędzamy czas z właścicielem, na rufie, gawędząc. Idziemy do sklepu, napełniamy lodówkę napojami. Od czasu do czasu pojawia się duch-pomocnik Bashir. Nigdy nie puka. Jest jak część rodziny, służący, który robi swoje, nie widzi, czego nie powinien i stara się nie przeszkadzać. W moim świecie nie powinno być relacji pan-służący, ale w tym przypadku jest to bardziej przyjaciel, pomocna dłoń, friendly ghost. Dostajemy do podpisania dokumenty. Patrzyamy wstecz w księgach. W rubryce REMARKS ludzie z całego świata dziękują za gościnę, za cudowne chwile, załączają wesołe rysunki. Potem dalej tarasik, aż w końcu Bashir serwuje ogromną, pyszną kolację w stylu indyjskim. Wszystko jest idealnie. Nawet jak dla Koali (typ pedant-esteta). Wciąż nie możemy uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.

Późnym wieczorem w stanie upojenia na rufie naszego królewskiego houseboatu wymyśliliśmy z Koalą, że to nie może być prawdą, że it’s too good to be true, że prawda jest taka, że zginęliśmy na jednej z mijanych serpentyn i trafiliśmy do nieba. Pociągnęliśmy tę wizję dalej poprzez podliczenie statystyk kto z nami trafił do nieba (strasznie dużo Żydów i tylko kilku potencjalnych katolików), co każdy z nas wziął ze sobą (Szymon ma wszystko, od scyzoryka przez ipoda, 2 aparatów, aż po laptopa), aż do analizy otaczajączego świata (przepis na niebo – bierzesz Morskie Oko w Tatrach, rozciągasz, wrzucasz 1 mln Muzułmanów-cywilów i 100 tys. Hindu-żołnierzy z karabinami i kamizelkami kuloodpornymi. Generalnie ulice nieba przypominają atmosferę Iranu, język – Kashmiri także zbliżony do Farsi – perskiego). I że jak za 3 dni, tydzień, czy kiedyśtam zdecydujemy się wyjechać Bashir stanie nam na drodze, pokiwa palcem i powie “yyyy-yyyymm jeszcze nie zrozumieliście? Nie możecie stąd wyjechać. Wasze życie, jakie pamiętacie, już nie istnieje. Musicie tu zostać. Witam w niebie… Czy wiecie kim jestem?” Tak właśnie się czujemy. Albo jesteśmy w niebie, albo kryje się za tym jakiś przekręt. Ale o tym przekonamy się jutro.

Zasypiam w wielkim, rzeżbionym łóżku bardziej przerażony myślą, że naprawdę umarliśmy i naprawdę jesteśmy w niebie, niż obawą, że możemy być potencjalną ofiarą dalszego naciągania lub oszustwa.

Could you tell me one thing you remember about me?

Monday, August 13th, 2007

Pełne wrażeń 2 dni w Indiach. Uczę się tego kraju. Na razie jestem nieśmiały i niepewny. Mnogość doznań, widoków, twarzy, zwierząt, zapachów. Dokładnie wszystko jest nowe, nieznane, inne. Daję sobie czas na aklimatyzację. Muszę się nauczyć jak się poruszać, zachowywać, dawać radę.

Przylatuję do Delhi 11 sierpnia rano. Z lotniska autobusem do centralnej stacji koleji, od razu przyzwyczajam się do widoku auto-rikszy, których wokół są tysiące, szybko przechodzę przez bazar (okolicę hosteli), cośtam jem, kupuję jakieś drobiazgi i już tego samego dnia po południu jadę pociągiem do Varanasi (na wschód). Pociąg oczywiście odjeżdża z ponad 3 godzinnym opóźnieniem, ale spędzam ten czas ze spotkanymi na peronie Brytyjkami, którym wszyscy zaglądają w dekolty. Przynajmniej nie jestem największą atrakcją. Oczywiście najłatwiej kontakt nawiązuje się z dzieciakami. Lesson learnt: nie puszczać oka do mamusiek.

Jadę sleepers’em (2nd class, no AC) razem z Japończykiem Takashi i całą masą lokalesów. Wrzucam plecak pod siedzenie i przypinam kupionymi wcześniej łańcuchami. Zamawiam posiłek wegetariański (ryż + leczo + przyprawy + więcej przypraw zapakowane w folową torebkę jak dragi, wszystko to na aluminiowych tackach zawinięte w folię aluminiową) – lepsze niż w Lufthansie. :-) I kolejna lekcja – po spożyciu opakowania wyrzucamy za okno (wbrew moim zasadom, ale ulegam lokalnym znawcom obyczajów). W nocy dosiada się jeszcze parka mieszana Hiszpanów. Zasypiam twardo i budzę się koło 10tej.

Stoimi na jakiejś stacji. Nagle Hiszpanie zaczynają robić zamieszanie. Biegają, pakują się, mówią, że przejechaliśmy Varanasi. Wyglądam za okno, patrzę na zegarek… hmmm… może i przejechaliśmy, ale na pewno nie wysiadam tutaj, toż to jakieś zadupie totalne jest. No ale Hiszpanie, wiadomo, w gorącej wodzie kąpani, i już za chwilę widzę ich na peronie przeskakujących przez tory i pędzących do stacji. Za moment przyjeżdża lokalny pociąg z przeciwnego kierunku, obładowany ludźmi, z boku podwieszone rowery, w środu masa pakunków. Okazuje się, że jest tylko jeden tor, a to była mijanka. No dobra, no to brniemy dalej w nieznane. Na spokojnie z Takamashi próbujemy ustalić fakty. Decydujemy się wysiąść w Mau, 2h od Varanasi, i tam złapać express z powrotem. Dojeżdżamy ekspres stoi 2 tory dalej, bieg, ale express od razu rusza i nam ucieka. No trudno.

No to jesteśmy w Mau (mieście którego nie ma w Lonely Planet, OMG! ;-) ). Szaro, same riksze rowerowe, kropi, a potem zaczyna się potworna ulewa. Ludzie się na nas gapią, a my siedzimy sobie i czekamy. Jakieś tam interakcje z ludźmi. Fajka z rikszabrzem, pokazywanie książki sprzedawcy orzeszków, zabawa z 2-letnim dzieckiem (mama nawet dała mi potrzymać księżniczkę, ale ta zaraz zaczęła płakać). Pociąg spóźnia się 5 godzin. Docieramy do Varanasi wieczorem po zmroku.

Przepychanki z rikszarzami w końcu bierzemy pre-paid’a. Jestem zmęczony, nieufny i arogancki. Jeszcze nie potrafię odróżniać złych twarzy od dobrych, przekrętu od chęci pomocy. Do tego deszcz, i ulice zalane na 15 cm. Rikszarz chce nas podwieźć pod hotel, chce wyminąć korek na głównej drodze i skręca w ciemne wąskie boczne uliczki. Jak zaczyna jechać w przeciwnym kierunku wietrzę postęp, wkurzam się i besztam go. “Excuse me sir, but I know the way.” Zupełnie niepotrzebnie wybucham. Każę mu zawieźć nas do głównego placu. W końcu docieramy. Rikszarz mówi jak dojść do hotelu, dziękuje i żegna się. A mi głupio, bo był miły, a ja nie.

No to zostało tylko zadanie znalezienia hotelu. Wokół masa pomocnych młodzieńców, którzy nie chcą się odczepić, ale chcą Cię zaprowadzić tylko do ichniego hotelu, bo w tym co wybrałeś nie ma miejsc. Jeden jest wybitnie natręny, nie chce się odczepić. Ignoruję go i pytam sklepikarzy o drogę. On twierdzi, że zna drogę i że zaprowadzi, ale ja znowu jestem bezczelny i próbuję go przegonić. Giniemy w gąszczu uliczek szerokich na półtora metra. wszędzie ludzie, pootwierane sklepiki, handel wszystkim, brud, krowy, kozy, kupy, ulewa. Natręt idzie cały czas z nami, a ja co jakiś czas pytam się sklepikarzy, czy na pewno idziemy w dobrym kierunku. “To the left sir, welcome to Varanasi.” Jak w dzielnicy wysiada elektryczność, to przestaję besztać natręta, który ma latarkę i tylko modlę się o jego ucziwe intencje. Docieramy do hotelu o 21. Nie ma pokoi, ale będzie jeden po 23. Jemy pierwszy tego dnia posiłek w hotelowej restauracji na tarasie z widokiem na spowity w ciemnościach Ganges. Schodzą emocje. O 23 dowiadujemy się, że nie ma pokoju, recepcjonista dzwoni do innych hoteli, w trzecim mają miejsca, przychodzi boy. Prowadzi nas ciemnymi ulicami przez 5 min i zachrypniętym głosem opowiada ciekawe rzeczy o Varanasi. Hotel słaby, obsługa ponura, pokój mały (jak na Okopowej), tylko podwójne łóżko i ściany. Kibel/prysznic w jednym wspólny. Bierzemy razy dwa. Żegnam się z Takamashi. Marzę tylko o prysznicu i przebraniu ciuchów, które założyłem jeszcze w Gdyni. Robię to i padam spać przy zamkniętych oknach i wirującym wentylatorze. Pierwsza noc w łóżku w Indiach. Uratowany. :-)

Dziś (13 sierpnia) pobódka o 10tej, powrót do ładnego hotelu, a potem szwędanie się po ulicach. Odwiedzam miejsca gdzie palone są zwłoki. Zaduma i przygnębienie. Chodzę brudnymi ulicami. Nieśmiało zaczynam robić zdjęcia. Bardzo uważam (bardziej niż inni turyści z równie wielkimi aparatami). Trochę żałuję, że nie wziąłem też małej cyfrówki. Wracam do hotelu koło 18stej. Na dziś wystarczy. Muszę uważać, żeby nie przeholować fizycznie. Piję dużo wody, 3 prysznice dziennie dla ochłody. Organizm stary i nie przyzwyczajony, a warunki niezwykłe.

Uczę się Indii. Są zupełnie inne niż wszystko co widziałem wcześniej. Fakt, że podróżuję sam wzmacnia doznania, sprawia, że odbieram wszystko bardziej, mocniej. Masa czasu na przemyślenia. Na pewno cenne doświadczenie.

Dalszy plan – 2 dni w Varanasi, potem powrót do Delhi, żeby 17stego polecieć do Leh – daleka północ, Himalaje.

img_0002.jpg
Bazaar street in Delhi.

img_0013.jpg
Mau.

img_0016.jpg
Mau.

img_0038.jpg
Gimme some power.

img_0042-repost.jpg
Ganges view from Alka Hotel.

img_0044.jpg
Ganges view from Alka Hotel.

img_0048.jpg
Streets of Varanasi.

img_0054.jpg
Pilgrims in Varanasi.

or not

Friday, August 10th, 2007

English version will follow later (or not).

Lot z niespodziankami. Wylatuję z Gdańska do Warszawy planowo, by tam dowiedzieć się, że lot to Wiednia został s’cancel’owany. Nerwy, że podróż przeciągnie się w nieskończoność, wizyta w biurze Austrian, opcja Monachium, nie jednak Wiedeń. Okazuje się, że Wieden-Delhi jest opóźniony aż do wieczora i że zdążę na niego dolecieć następnym Warszawa-Wiedeń. No więc Executive Lounge (ubrany jak śmieć w Meksykańskim wdzianku wśród smutnych panów w garniturach). Jak w Fight Clubie – single-serving friends, kola, piwo, kawa, snack. Warszawa-Wiedeń, sprite, i znowu Executive Lounge, sok, gulasz, herbata, piwo. Planowany odlot 21:00 (miało być 13:25).

Na lotnisku w Wiedniu dwie znajome twarze – koleś ze studiów i gość z Accenture. Obaj służbowo – nie podchodzę. Wiadomość z pracy na sekretarce. Oddzwaniam. “Szymon, czy mogę w razie czego dzwonić do Ciebie w czasie urlopu?”. “Nie wydaje mi się, będę w innej strefie czasowej.” Niemiec w życiu by tak nie zapytał. Chyba, że waliłby się świat, to wtedy wysłałby smsa. A Polak potrafi.

Zaczynam wakacje. Czuję się dobrze. Problemy nie istnieją (znowu potwierdza się, że problemy, są lokalne – wystarczy się trochę oddalić i już nie istnieją). Czytam – wcześniej Kapuścińskiego, teraz Pałkiewicza. Zbieram w głowie “smaczki”. Np. w Afryce obcego gościa traktuje się jak boga. Tak na wszelki wypadek. Lepiej zachować ostrożność i ugościć przybysza niż potencjalnie narazić się bogom. Albo: co roku na świecie na malarię choruje 150 milionów ludzi, 1 na 100 umiera. Czuję, że włącza mi się kreatywność. Mózg gdy nic nie musi zaczyna robić to co lubi. Przemyślenia odnośnie sensu, celu, sposobu. I podekscytowanie podróżą w nieznane. I jeszcze ten cholerny przewodnik, do którego zmuszam się by zajrzeć. Brak planu – zdaję się zupełnie w ręce losu. Może zatrzymam się w Delhi, a może od razu pojadę dalej. Like fish in a sea.

I know we’ve all had a bumpy ride (I’m secretly on your side)

Thursday, June 14th, 2007

Chcę tylko wejść w sandałach do strumyka gdzieś w dalekim kraju i chodzić. Nie mieć problemów, myśleć, uśmiechać się. Mieć proste życie, tam gdzie życie jest proste. Być bliżej natury i codziennie się nią zachwycać. Moje będą palmy i zachody słońca. I nic nie będzie na opak.

update (English translation):

I just wanna walk into a stream wearing sandals in a country far, far away. Have no problems, think, smile. Have a simple life where life is simple. Be closer to nature and admire it every day. Palms will be mine and sunsets will be mine. And everything will be on its place.

For you, I’d give up all I own and move to a communist country

Friday, June 8th, 2007

Biurową ciszę zagłusza dźwięk telefonu. Niespodziewana moc melodii sprawia, że wszyscy Kollegen odrywają wzrok od monitorów i oczami szukają posiadacza telefonu z tak niespotykanym dzwonkiem. Uśmiechaja się, bo to miła odmienność od codziennej rutyny i wszechobecnych standardowych ustawień. A ja uśmiecham się do nich. Jeszcze chwila, gdy zerkam na wyświetlacz kto dzwoni i odbieram krótkim “Siema”. Kollegen wracają do pracy nieświadomi, że ta fajna melodia, która tak bardzo im się podobała, to pierwsze takty Stawki większej niż życie.

Spent a week working in Waldorf and staying in Oberflockenbach. At first it felt like vacation… Countryside, fresh air, nice weather, big bed, room with a balcony. Big Salsa Party in Heidelberg on Wednesday. But after a week of spending too much time with 2 Hungarians and 1 Polish I feel like I need more privacy. But finally – the weekend has landed. Since I am not coming back to Poland for a weekend I had to arrange my time here in Germany. Just in case took my palm with GPS maybe to visit around. So I started planning and checking how far it is to some cities around. Chose HOME, calculating…, 450 km, 4 hours.

Hey Nacho, what are you doing this weekend? Are you in Brussels, can you sleep me over? I will be coming with a friend. What kind of party? Garden party, barbecue… Awesome! I’ll be there.

Hey Aurelie! You bitch, you never pick up! I am coming to Brussels for a weekend. Just to let you know. I hope to see you! Ciao!

So the story continues… Brussels again.

jeśli życie chcesz zmarnować za granicę jedź pracować

Thursday, May 31st, 2007

bez firmowej smyczy, karty magnetycznej, stołka w fabryce, stałej pensji, telefonu, garnituru i krawata, butów zasłaniających palce, wygaszacza ekranu ze zdjęciami z delegacji, premii rocznej, służbowej bryki, współdzielonego kalendarza, kodów dostępu, służbowej karty kredytowej, złotych kart hotelowych i samolotowych programów lojalnościowych, przepustki do biura klienta w dalekiej krainie, slotu na wakacje za pół roku, stuzłotowego talonu “na kulturę” z okazji świąt (z terminem ważności na pół roku), niewykorzystanego urlopu, tygodniowego sprawozdania do przłożonego, comiesięcznego spotkania teamu, dostępu do drukarki, krzesła z regulowanym oparciem, maszynki do kawy, co sobą reprezentujesz?

Moje i tak na codzień niestabilne życie zatrzęsło się zmianami reorganizacyjnymi. Piękny plan jak wycyckać Niemców wziął w łeb. Niemcy jak zwykle uderzyli pierwsi. :-)

Zmiany są dobre, zmiany są dobre, zmiany są dobre, zmiany są dobre…..

Eeeeeeeeetam.

2 następne tygodnie w fabryce w Niemczech. A potem mam nadzieję, że Sztokholm.

Mój tentygodniowy stan umysłu najlepiej oddaje kawałek: Praca na Saxach – Maleńczuk & Waglewski.

że istniejesz

Tuesday, April 17th, 2007

Kiedyś nie popełniałem błędów. Żadnych. Nigdy. Twardo trzymałem się twardych zasad. Było tak przez całkiem długi czas (inni odpuścili sobie wcześniej).

Dziś jestem bogatszy o kilka upadków, pokus, z których skorzystałem. Zasady stały się płynne. Poszedłem ze światem na kompromis i wpasowałem się jakos we współczesne tzw. normy społeczne.

Zostało jednak kilka:
Nie krzywdzić innych, nie wykorzystywać, nie odnosić korzyści kosztem drugiego, nie zdradzać, nie oszukiwać, nie szkodzić, w miarę możliwości pomagać.

Zakładam, że jesteś dobry. Zakładam, że masz dobre intencje. Że kierujesz się takimi samymi zasadami jak ja. Wiem, w dzisiejszych czasach to samobójstwo. Jednak ja naprawdę staram się tak robić. I przepraszam, że czasem widzisz w moich oczach, że nie do końca ci dowierzam. Muszę nad tym jeszcze popracować.

Staram się nie oceniać innych – zbyt wiele razy upadłem. Dlatego toleruję cię, choć twój sposób życia mnie drażni. Jeżeli drażni mnie bardziej, to spotykam się z tobą rzadziej. Staram się nie ucinać znajomości, choć czasem po prostu wstaję i wychodzę, żeby nie powiedzieć ci czegoś przykrego. Nie chcę ciebie zmieniać. Poza tym i tak jesteś na to za stary. Poza tym widzę, że dajesz sobie radę w swoim świecie. Może po prostu twój świat tak bardzo różni się od mojego, że musisz być taki. Nie wiem. Jeśli tak jest, to nie chciałbym być w twojej skórze. Ale jeśli tak nie jest, to masz przechlapane. Zwykle jesteś w stanie sam wybierać swój świat. Więc sam za to odpowiadasz.

Czasem tylko nie radzę sobie z tym jaki jesteś i wtedy zazwyczaj ucinam kontakt. Czasem wyjeżdżam. Czasem palę twoje miasto, bo nie mogę znieść świadomości, że gdzieś na świecie jesteś. Że się uśmiechasz. Że krzywdzisz. Że istniejesz.

syndrom palonych miast

Wednesday, December 27th, 2006

Na Święta zwykle nastawiam się negatywnie. Rodzina bliższa i dalsza, te same rozmowy o tym kto ma ile kasy, kto na co choruje, a komu się zmarło. Jednak w tym roku nie było strasznie. W Święta wskoczyłem prosto z biegu. Zakupy na lotnisku, przylot z Brukseli, dół na terminalu lotów krajowych w Warszawie (żenujący jest ten “terminal”), i lulu. W piątek zdalna praca – praktycznie tylko rezerwacje i rozliczenie papierków i pierwsze frustracje rodzinne. A wieczorem wigilia klasowa i przedwczesne wyjście po angielsku. W sobotę sopot, piwko z Tomkiem i Lesiem, Atelier (puste – wszystkie porządne dziewczyny ten dzień spędzają przy garach), a potem jeszcze jedno miejsce i zapiekanka na Świętojańskiej.

Wigilia bez stresów większych. Chyba rodzina wrzuca sobie na luz i walka o egzystencję nie jest już podstawowym tematem. Wszelkie próby dominacji zbyte bez komentarza lub pogardliwym spojrzeniem. Dzieciaki się ucieszyły z prezentów, goście za długo nie siedzieli, czyli spoko.

Poniedziałek – nic.

A we wtorek już się trzeba pakować, uczyć, a wieczorem umówione piwko.i przegrałem w grze zwanej obsesją zapachów. i to ja byłem ten zły.

A rano w taksówce usłyszałem, że to już jest koniec.

syndrom palonych miast (burnt cities syndrome) – when you are about to leave a place and there is no return, suddenly everything starts to work out, you meet somebody, have great fun, travel, it’s better than ever before. The reason for that to happen is probably because when you are about to leave a place ‘forever’ you do things normally you wouldn’t do, you take some risks you wouldn’t normally take. Happened to me before going to Turkey, when I was leaving Turkey, before going to Iran, and yesterday.

"Życie jest podróżą – ciesz się nią" wpisała mi w …

Sunday, October 1st, 2006

“Życie jest podróżą – ciesz się nią” wpisała mi w książce autorka – Kinga. Objechała świat dookoła autostopem. W 5 lat. Była w wielu miejscach gdzie ani my, ani żadni ludzie których znamy nie odwiedzą. Umarła kilka miesięcy temu na malarię w Afryce w trakcie swojej kolejnej podróży. Miała niewiele ponad trzydzieści lat, ale na maxa wykorzystała ten czas.

“Life is a journey – enjoy it” – Kinga wrote this dedication for me in a book of hers. She traveled the world around hitch-hiking. It took her 5 years. She had been to many places that neither us nor anybody we know will ever go. She passed away a few months ago of malaria. She was in her early 30s but she made the best use of this time.

film

Tuesday, September 12th, 2006

Plac Zbawiciela. Byłem. Miażdży. Realizm. Zwykła historia, prawdziwie przedstawiona. Może dzieje się właśnie w mieszkaniu obok. Może sąsiadka, którą spotykasz w windzie też coś takiego przeżywa. Porażający realizm. Nasza rzeczywistość. Trochem rozbity.