Archive for the in-polish category

rozpieprz ostatnie grosze by zabawić się nad morzem

Sunday, December 20th, 2009

[Puerto Lopez, Ecuador]

3 dni w autobusach.

Na granicy w Desaguadero miedzy Boliwia i Peru kradna Jackowi maly plecak. Poszly sobie karty, obiektyw, prawo jazdy, dowod osobisty, ladowarka do iPhona, spiwor. Chwila nieuwagi i dalismy sie zrobic jak glupi gringo. W sumie wiecej klopotu niz realnych strat. Coz, lekcja nauczona, szczegolnie dla Jacka. Z okazji kradziezy zatrzymujemy sie na jedna noc w Puno i organizujemy sie (telefony do bankow, przelewy, cash na droge). Zegnamy sie z Jackiem.

Potem przez kilka godzin. W sam raz zeby zjesc lunch i posc na targowisko z ciuchami. Szok, zapomnalem jak to jest mieszkac w cywilizowanym kraju gdzie w jednym miejscu ma sie do wyboru 20000 modeli butow.

Jedna noc w Guayaquil, najwieksze miasto w Ekwadorze. Przyjezdzamy poznym wieczorem. Znajdujemy tani hostel, ktory zawzwyczaj chyba pelni role pokojow na godziny. Pierwszy zaprezentowany pokoj ma na scianie fotke baby w bikini, a smierdzi tak jakby ciala kotlowaly sie w nim jeszcze przed chwila. Bierzemy inny, z oknem. 10 USD za noc. No wlasnie, bo tu waluta jest dolar. Dziwnie mi z tym.

Potem trafiamy do Montañity w Ekwadorze, reklamowanej jako raj dla surferow. Jedna noc w domku, ale smierdzial dziwnie i byl wietrzny. Przenosimy sie do hotelu na koncu plazy. Z dala od tlumu gringo. Ceny jak w Europie.

Z Montañity uciekamy do Ayampe. Dziura na wybrzezu. Plaza kamienista, ogromna. Pod spozywczym pijaczki pija piwo. Juz lepiej.

Dzis wybralismy sie do Puerto Lopez. Miasteczko rybackie. W koncu porzadnie przypieka slonce. Robie zdjecia rybakom, zbieramy muszelki.

ogródek warzywny

Friday, December 11th, 2009

[La Paz, Bolivia]

Wszystkie znaki na niebie i ziemii wskazują na to, że jutro wyruszę w podróż w kierunku Ekwadoru. Z poślizgiem spowodowanym oblanym i poprawianym przez Gabichę egzaminem (którego rezultatu wciąż nie jesteśmy pewni), bez planu i rezerwacji, nawet bez wybranego miejsca do którego mamy dotrzeć. Dla niej to pierwszy raz w ten sposób, dla mnie to pierwszy raz tak daleko i długo “z babeczką”. Bez laptopa i wielkiego aparatu. Relaks panie, relaks ma być. Wracam po nowym roku.

warzyniak

bo na dzień bez ruska wszystko musi być na mieście git kokardka na ratuszu fajerweków w dupę burmistrza

Monday, December 7th, 2009

elections, bolivia, headlines

Tłum zaczął zbierać się przed Palacio de Gobierno w jednym z państw Ameryki Południowej. Coraz pewniejszym było, że wybory wygra dotychczasowy prezydent, wywodzący się z ludności indiańskiej, kumpel Chaveza i plantatorów koki. Co prawda 5 prowincji powiedziało prezydentowi “nie”, ale co tam, i tak dostał ponad 60% głosów, i także tyle miejsc w parlamencie, więc od teraz będzie miał władzę niemal absolutną… Tłum gęstniał z minuty na minutę… Błyskały flash’e, przejeżdżały jeepy z zagranicznymi obserwatorami…

elections, la paz, bolivia

A tymczasem w innej części La Paz… pewna rodzina, wraz z towarzyszącymi jej gośćmi, postanowili spędzić te popołudnie przygotowując huminty.

humintas, bolivia

a jutro znów idziemy na całość, za to wszystko co się dawno nie udało, za dziewczyny, które kiedyś nas nie chciały, za marzenia, które w chmurach się rozwiały, za kolegów, których jeszcze paru nam zostało

Monday, December 7th, 2009

Skrzyżowały się moje drogi z Magdą i Przemkiem. Ciekawe doświadczenie, wirtualni znajomi, których ścieżkę śledzisz od wielu miesięcy nagle materializują się. I masz szansę porównąć autokreację z rzeczywistością, wirtualny charakter wyczytany spomiędzy tego co i jak chcą przekazać światu, kontra możliwość zasiedzenia przy jednym stole i zjedzenia kolacji w jednej z restauracji La Paz. Oczywiście Negrita też tam była.

la paz, xmas tree

Jak to jest wrócić do rutyny? Jak to jest znowu pracować?

Do rutyny? Każdy dzień jest nową przygodą. Pracować w firmie z 30 Boliwijczykami. Mieszkać z Niemką, jej chłopakiem Boliwijczykiem, Francuzką, Kolumbijczykiem. Chodzić z Gabichą na lunch’e do jej babci. Jestem daleko od rutyny.

Jak to jest mieszkać tutaj? Dlaczego nie na przykład w Azji? Jak bardzo można wtopić się w tę rzeczywistość? Przecież zawsze będziesz tu gringo.

Bo ja lubię Boliwię. Uwielbiam tę izolację od reszty świata (sprzyja temu położenie geograficzne). Uwielbiam, że zmiany tu zachodzą powoli. Że nie dotarł tu jeszcze ten bezwzględny kapitalizm. Że na ulicach widzisz co chwilę ludzi w tradycyjnych strojach, którzy nie chcą zamienić ich na najki i levisy. Że kraj jest tak bardzo wewnętrznie zróżnicowany kulturowo. Że każdy region, ba, niemal każda wioska, to inne stroje. Że języki Aymara i Keczua są wciąż silne. A ja w tym wszystkim jestem tylko “another kind of different”. I nikt nie zwraca na mnie jakoś szczególnie uwagi, nie gapi się, nie zaczepia. Dla wielu ludzi z miasta jestem porównywalnie egzotyczny jak cholity w kapeluszach i spódnicach. Dla cholit jestem porównywalnie egzotyczny jak dzieciaki z miasta w modnych ciuchach. Bo tu to wszystko się przeplata i przenika.

living room

Zacząłem wakacje. Życzyłem wesołych świąt i szczęśliwego nowego roku. Ustawiłem out-of-office. I wyszedłem ze świadomością, że wracam dopiero za miesiąc. Niebywałe uczucie.

on my way, bolivia

un ratito y no hay cambio

Wednesday, December 2nd, 2009

O tym, że uważam, że Boliwia wymiata wiedzą wszyscy. Ale są dwie sprawy, które doprowadzają mnie do szału.

Pierwsza sprawa, to “un ratito”, czyli “momencik”. Normą jest tutaj, że na każdym kroku ktoś chce byś na coś poczekał. Na posiłek, na rachunek, na początek spotkania. Przy tym zwykle osoba, która każe ci czekać (na przykład kelner) nie wygląda na zbytnio zajętą, ba, wręcz pomoc tobie należy do jego obowiązków. A tu klops, proszę czekać. Wkurza mnie to niemiłosiernie. Wiem, wiem, inna kultura, muszę być tolerancyjny, ale nie, nie dam rady… Już zmieniłem pralnię po tym jak 3 razy musiałem czekać un ratito, bo moje koszule nie były uprasowane, gdy chciałem je odebrać. A moja nauczycielka hiszpańskiego też zgarnęła opierdziel, gdy raz nie była gotowa do zaczęcia lekcji (a ja jak głupek pędziłem z pracy). A najbardziej, to juz mnie wkurza jak muszę czekać na resztę w restauracji. Przecież reszty się nie gotuje.

Druga sprawa to “no hay cambio”, czyli “nie mam drobnych”. Na przykład chcieliśmy kupić kwiatek na święto zmarłych za 2 boliwiaki, a mieliśmy tylko banknot 10 boliwiaków (=1 euro). I chyba ze dwie baby nas przegoniły, bo “no hay cambio”. I to nie przepraszają wcale w sposób uprzejmy, że nie mają. Bo to ty masz mieć drobne jak chcesz coś kupić, a nie sprzedawca.

A poza tym jest zajebiście.

Przyjechał Jacek z walizką, więć w końcu mam trochę ciuchów. Kupiłem sobie trampki, zajebiście po 9 miesiącach założyć jakieś inne buty. Pierwszą noc spędziłem opowiadając Jackowi o swoich przygodach z Boliwii (zwłaszcza tych nieblogowych :) ) i stwierdziłem, że miałem tak bardzo dużo szczęścia, poznałem niesamowitych ludzi, robiłem zajebiste rzeczy i przeżyłem piękne chwile. I że w gruncie rzeczy, to jestem zajebiście szczęśliwy. A ta przygoda wciąż trwa.

W weekend mają być wybory. Podobno na dzień wyborów wszytko ma stanąć. Nie będzie można kupić alkoholu, stanie transport publiczny. Ludzie mają iść tylko do lokali wyborczych i do domu. Zgromadzenia mają być nielegalne. Dlatego na ten dzień zaplanowaliśmy imprezę u Gabichy w domu i spanie po kątach. A wybory pokażą, jak szybko Boliwia będzie zmierzać w stronę socjalizmu w wydaniu wenezuelskim. Wygląda na to, że szybko. A dla mnie od piątku zaczyna się znowu miesiąc wakacji (kraj i tak ma stanąć po wyborach).

A poza tym nie mam czasu na facebooka nawet (i wciąż nie mam internetu w domu, a kradziony wifi wyłączyli). A zdjęcia i bloga zaniedbuje (co nie znaczy, że nie robię).

Kiełkują pomysły,

a ja to wszystko mam gdzieś póki to jakoś mnie nie dotyka

Wednesday, November 25th, 2009

Natchnienia brak. Praca, Gabicha, mieszkanie, lekcje hiszpańskiego, to głównie pochłania mój czas. Nie pozwalam sobie zgubić siebie w tym wszystkim. Powoli się organizuję. Znowu śpię w pościeli. Nie chcę być nigdzie bardziej niż tu i teraz. Czasem trochę tęsknię. A dziś prawdopodobnie doleci Jacek z walizką. Oj czuję, że ostro będzie… Byle do wakacji (jeszcze 2 tyg!).

A tymczasem Pasikonik znów przemówił. Jako, że jakośtam to mnie dotyczy, to linkuję.

late at night i hear the trees they’re singing with the dead

Sunday, November 22nd, 2009

[Copacabana, Bolivia]

Na Wszystkich Świętych (Todos Santos) wybraliśmy się do Capacabany. Dla mnie to już kolejny raz, bo z Karimem, bo przejazdem z Peru. Ale pierwszy raz z Gabichą. Tym razem też z Marine (mą francuską współlokatorką) i z Caro (świeżo przyjezdną Niemką). Zakwaterowaliśmy się ponownie w moim małym raju, hostelu z sercem.

Copacabana jest miejscem kultu, to tutaj w katedrze znajduje się Dziewica z Copacabany, Patronka Boliwii. Taka mała Częstochowa. To tutaj m.in. przyjeżdża się chrzcić samochody, tu przyjeżdża się prosić o uzdrowienia i łaski. Bliskość Jeziora Titikaka, Wyspy Słońca, ludności Aymara; atrakcja turystyczna, ale wciąż miejsce pełne magii, energii, wierzeń.

Jak zawsze w Boliwii katolickie tradycje silnie przfiltrowane są przez lokalne spiritualne wierzenia. I tak pierwszego listopada w południe święci zstępują z innego świata i naprawdę przebywają wśród żywych. A żywi przygotowują się na tę wizytę. Przygotowuje się stoły z ulubionymi potrawami zmarłych, ich osobistymi rzeczami, epitafiami, kwiatami, owocami, wypiekami.

Domy gdzie czeka się na zmarłych tego dnia mają otwarte drzwi, a nad nimi czarną kokardę/motyla. Bo tu takie sytuacje dzieli się z innymi, często nieznajomymi. Przychodzą ludzie, modlą się za dusze cudzych zmarłych. Chłopaki w dresach i z gitarą przychodzą i śpiewają zmarłym pieśni. Cudza modlitwa jest traktowana jako dar, jako coś wyjątkowego; w zamian rodzina oferuje wypieki, owoce.

Oczywiście wystarczyła chwila i także my postajemy zaproszeni do jednego z domów. Rozmawiamy z rodziną, spędzamy razem pół godziny. Powaga, ale i radość. Spędzamy miły czas z rodziną i jej zmarłymi. Bo to nie jest mechanicznie powtarzana co roku tradycja. Tu naprawdę wierzy się w obecność zmarłych na ziemii tego dnia. Dlatego tyle serca wkłada się w gotowanie ulubionych posiłków, przygotowanie wypieków dla tych, co ofiarują swą modlitwę.

todos santos, mesa, copacabana, bolivia

todos santos, mesa, copacabana, bolivia

todos santos, mesa, copacabana, bolivia

Wróciliśmy do hostelu. Libertad (osoba, która zarządza tym małym rajem i dba o każdy mały szczegół tego miejsca) również przygotowała prosty stół dla swojego taty. Dziewczyny gotują curry z warzywami i ryżem. Zapraszamy Liberdad. Przygotowujemy też talerz dla taty. I tak pięknie spędzamy wieczór w Święto Zmarłych gdzieś za miastem tuż nad brzegiem Jeziora Titikaka; nasza czwórka, Libertad i jej tata.

todos santos, mesa, copacabana, bolivia

cdn

pierwsza przelana krew i druga para jeansów

Saturday, November 14th, 2009

[La Paz, Bolivia]

No to mam za sobą pierwsze półtora tygodnia w nowej pracy.

Pierwsza przelana krew w walce o dobro podwładnych, kiedy to usłyszałem, że “you should learn about this business first”, czyli zakamuflowane w korporacyjny slangu “fuck off”. Piłeczka odbita, w końcu nie nowe mi są takie przepychanki. No ale co tam, to przecież tylko, znaczenie terytorium, na szczęście nie potrzebuję desperacko tej roboty (wręcz dostałem ją za wcześnie), więc lepiej na początku zaakcentować, że nie będę tylko małpką wykonującą polecenia “bardziej doświadczonych kolegów”. Gościu pieprzył coś o “disrespect”, podobno to kultura pracy taka, ale co tam, ja jestem gringo przyzwyczajony do ostrych korporacyjnych przepychanek, toż to przecież była lajtowa dyskusja, a on mi takie działo wytoczył. Także pierwsze decyzje, które wziąłem na siebie bez uzgadniania z szefem, który 50% czasu spędza w tej drugiej Ameryce.

Ogólnie jest śmiesznie. Jedyny gringo full-time i dwudziestu kilku Boliwijczyków. I firemka, która nie obnosi się z faktem, że jest w Boliwii. Dlatego telefon na moim biurku ma przypisany boliwijski i północnoamerykański numer telefonu. Póki co mój team jest 3-osobowy. Wszyscy starsi, jeden nawiedzony opensource’ową północno-amerykanin, przeciwnik globalizacji software’u, które w czasie wolnym tłumaczy programy na indiańskie języki quechua i aymará, sympatyczna Boliwijka i Boliwijczyk ściemniacz, który na razie trochę trzęsie dupą jak mu coś zlecam, a trochę ściemnia i próbuje przekładać zadania na 10 min roboty na za tydzień. Wszyscy starsi ode mnie. A i do tego ten ostatni po angielsku nie habla. Więc jest śmiesznie.

Do tego 2,5 godzinna przerwa na lunch. Pierwsza reakcja, że co, po co. Okazuje się, że ludzie wracają do domów, żeby mieć lunch z rodzinami. Ot, więc podłoże kulturowe. Więc i ja się zorganizowałem i przerwie uczęszczam na hiszpański. A potem nawet jeszcze zdążę do domu (walking distance), żeby puścić bąka albo zagrać w mafię na facebooku.

Pierwsze biurowe urodziny celebrowane salteńami i coca-colą na których odśpiewałem sto lat po polsku. Poza tym wysłuchałem mów solenizantów, jakimi to zajebistymi amigos jesteśmy a nawet rodziną. “Dopóki ktoś inny nie zapłaci nam lepiej” dodał w myślach mój zepsuty, kapitalistyczny, szyderczy umysł. Poza tym ziomale z pracy nauczyli się mówić “cześć”, czym sprawiają mi dużo radości.

Pierwszy biurowy szok kulturowy – oni nie używają A4 w drukarkach! Używają “letter” , który jest trochę krótszy i trochę szerszy.

Poza tym za 1,5 tygodnia wpada w odwiedziny pierwszy gość. Jacek przywiezie mi walizkę z Polski wypakowaną moimi zabawkami. Więc zacząłem akcję logistyczną i zdalne pakowanie. Więc rodzina zrobiła mi zdjęcia ciuchów z szafy, cobym sobie wybrał. Trochę jak online-shopping w lupeksie. Przynajmniej Gabicha nie będzie już mnie opieprzać, że mam tylko jedną parę jeansów. Halo, halo, ja tu pierwotnie przyjechałem na wakacje a nie do pracy, remember?

A tona zdjęć z wakacji wciąż czeka na obrobienie, poco a poco, cierpliwości. Tym bardziej, że chcę zacząć jeszcze jeden projekt nie fotograficzny (fotograficzny z resztą też).

Poza tym wykorzystałem, że rodzice G pojechali do Stanów na wakacje i sprowadziłem sobie nowy gadżet celem uczczenia nowej pracy i powrotu do konsumpcjonistycznego świata.

Poza tym grudzień będzie dla mnie miesiącem wakacji. Jeden miesiąc urlopu bezpłatnego, ohhhh yeaaaaah! Gdzie by tu pojechać?

lumpex

life is perfect. life is the best. full of magic, beauty, opportunity, and television. and surprises…lot’s of surprises. yeah.

Saturday, November 7th, 2009

[La Paz, Bolivia]

Zawirował świat od kiedy wypowiedziałem na głos życzenie, że mógłbym mieszkać w La Paz. Niczym mantra rzucona na wiatr, słowa, które mają moc sprawczą, pchnięte zostały dyskretne trybiki machiny świata.

Już kilka dni później siedziałem z Gabichą na krawężniku w środku nocy na jednej z ulic La Paz czekając na taksówkę. I zaczęła się nasza magia…

Potem było 6 tygodni w Peru, wyprawa do Amazonii i coraz silniejsze przeświadczenie, że czas już wracać, małe zawirowania losu, i gdy już nadszedł czas, to nie mogłem dłużej czekać, wsiadłem w samolot i poleciałem do Limy, a potem już zaraz szybko kolejne autobusy w kierunku La Paz. I smsy słane z trasy, że już wracam, że już niedługo…

A potem mieszkanie… Sama przyszła okazja, żeby wprowadzić się na 17ste piętro na Manhatanie w La Paz. I zamieszkałem w tym hiszpańsko-języcznym mieszkaniu wraz z Niemką, Francuzką i Kolumbijczykiem. I z widokiem na świętą górę Illimani.

La Paz, Sopocachi, view

La Paz, Sopocachi, view

La Paz, Sopocachi, view

Czekając na Gabichę w gabinecie lekarskim znalazłem gazetę z jednym tylko ogłoszeniem o pracę po angielsku. Zapisałem zamieszczony adres email.

Znajomi mieli ślub, więc pierwszy raz w życiu uszyłem sobie garnitur. Gdy ten był gotowy dostałem telefon z zaproszeniem na rozmowę.

szymon gabicha

Poszedłem na rozmowę o pracę. Okazało się, że firma potrzebuje właśnie kogoś takiego jak ja. I tak zostałem managerem w Boliwii. :)

Nazywaj to jak chcesz, szczęściem, przypadkiem, losem, przeznaczeniem, karmą. A to przecież przygód dopiero początek.

una vida lo que un sol vale

Thursday, October 29th, 2009

[La Paz, Bolivia]

To nie jest blog o podróżowaniu.

sleepy

przeprowadzka…

Thursday, October 29th, 2009

[La Paz, Bolivia]

…czyli totalna dezorganizacja.karton

take a look in the killer’s eyes and you see there’s nothing there

Friday, October 23rd, 2009

[La Paz – Coroico, Bolivia]

Na początku października, po powrocie z Peru, Gabicha zabrała mnie ze sobą w podróż służbową do prowincji Las Yungas. Później opowiem dokładnie, co, jak i po co. A na razie pokażę zdjęcia z jazdy jeepem po sławnej The Death Road. Droga ta łączy La Paz z Coroico i dalej z Las Yungas (czyli suche góry z tropikalnymi dolinami). Spadło z niej kilka ciężarówek i autobusów. Przyznam się, że wieloma górskimi drogami już jechałem i jakoś się specjalnie nie bałem.

Dziś droga nie jest już za bardzo używana, bo wybudowano wielkim nakładem kosztów i z dużym uszczerbkiem dla ekologii nową, bezpieczną drogę. Stara droga jest zaś używana jako atrakcja turystyczna dla gringo. Na rowerze można zjechać The Death Road za kilka stówek i dostać koszulkę, że się przeżyło The Death Road. Ja zdecydowałem, że te kilka stówek wolę wydać w inny sposób (na przykład na weekend z Gabichą w Coroico) i na rowerze nie zjechałem. Zjechałem za to służbowym jeepem i też było fajnie.

the death road, la paz, coroico, bolivia

the death road, la paz, coroico, bolivia

the death road, la paz, coroico, bolivia

the death road, la paz, coroico, bolivia

the death road, la paz, coroico, bolivia

a tymczasem w La Paz

Widzieliście Into the Wild? Jest tam taka scena, jak Aleksander mieszkając już w Magicznym Autobusie przekracza krytyczny limit ryżu, a potem robi kolejne dziurki w pasku, żeby mu spodnie nie spadały. Tak się mniej wiecej teraz czuję. Niby ryżu jeszcze zostało jeszcze na trochę, ale już coraz bardziej ciąży mi w myślach pytanie co dalej.

Plan jest taki, żeby osiedlić się w Boliwii. Bo jak dla mnie, to ten kraj na maksa wymiata. Kulturowo, tym swoim niskim, pierwotnym stopniem zorganizowania, serdecznością ludzi, tym, że todo es posible, nada es seguro. Poza tym życie jest tanie i za małe pieniądze można tu zajebiście żyć. Wszystko pięknie, tylko jak zarobić te “małe pieniądze”? Po początkowym hura-optymiźmie coraz bardziej do mnie dociera, że to nie będzie takie proste. Więc czasem mi się włącza panika.

Ale. Chcę takiego doświadczenia. Chcę nauczyć się porządnie hiszpańskiego, a jedynym sposobem na to jest pomieszkanie w innym kraju. Chcę dać temu szansę. Więc uruchamiam kontakty, powoli realizuję pomysły, które byćmoże przyniosą mi jakiś dochód. Wiem, że takiego doświadczenia i takich możliwości jak teraz mogę już w życiu nie mieć. I nie chcę zostawiać tego za sobą nie dając temu nawet szansy. A okazja, żeby zacząć nowe coś właśnie w La Paz sama przyszła. I mam tu ogromne wsparcie. Niedługo wprowadzam się do niesamowitego mieszkania z zajebistymi ludźmi. A Gabicha pomaga, dba i ciągnie ku górze. A ja dwie ręce i rozumek mam, cośtam umiem, czas to wykorzystać, czas nauczyć się czegoś nowego.

Wiem też, że w Warszawie, czy jakiejś Brukseli, też bym się tak stresował organizując sobie na nowo życie. Taki lifestyle sobie wybrałem, taka cena za utratę ciepłej posadki. Nie żałuję, dalej ryzykuję, póki co idzie mi przecież dobrze.

Na razie zaciskam pasa i robię co mogę. I pomaga wiara, że wszystko co się dzieje ma swą przyczynę i będzie miało w ostateczności pozytywny skutek, i że droga, którą idę jest najlepszą z możliwych.

the death road, la paz, coroico, bolivia

lecz taki los mi dany, taki fach, co chwila inne ściany, inny dach

Wednesday, October 21st, 2009

[Isla del Sol, Titikaka, Bolivia]

Ciąg dalszy przygód z wyprawy na Wyspę Słońca.

Kolejne dwa dni upłynęły nam na spacerach po wyspie. Miejscowi nieźle się zorganizowali jeśli chodzi o turystykę. Zbudowali m.in. autostradę północ-południe i ustawili budki, gdzie pobierane są opłaty za korzystanie. Autostrada jest oczywiście piesza, bo na wyspie nie ma samochodów ani motocykli. Jednak prawdziwy geniusz mieszkańców polega na tym, że ta turystyczna autostrada łączy turystyczną wioskę na południu wyspy (tam zatrzymuje się 90% przybywających gringo) z ruinami na północy (tam gringo się udają), omijając małe wioski na wybrzeżach wyspy. Ba, wiosek tych nawet z autostrady nie widać.

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

Na szczęście my z Karimem lubimy chodzić swoimi ścieżkami, więc dotarliśmy też do tych wiosek mniejszych, gdzie rybacy wracają z połowów, gdzie dziewczynki w kolorowych spódnicach (takich jak ich mamy) chodzą do szkoły.

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

Obserwujemy jak przypływają wyładowane kamieniami łodzie. Mieszkańcy wioski biorą się za rozładunek małych i wielkich głazów. Pomagają wszyscy, młodzi i starzy. Głazy mają być przeznaczone na budowę gimnazjum. Bo tak to tutaj działa, ludzie pracują jeden dzień w tygodniu na rzecz społeczności. Nie ma podatków, marnotrawiącego kasę rządu, są małe społeczności i praca dla wspólnego dobra.

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

Na jednym ze wzgórz na ktoś ułożył z kamieni napis “Gracias Dios!”. Bo tak czujesz się będąc gościem w tym pięknym, magicznym miejscu. Trochę bliżej raju, trochę bliżej nieba.

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

los mineros

Tuesday, October 20th, 2009

[La Paz, Bolivia]

Protesty górników z Cerro Negro w centrum La Paz, 19-10-2009. Więcej informacji tutaj. Cóż, za ironia losu, że ten “zły” nazywa się “Killman”.

Jak to się dzieje, że mimo, że pracujecie pod ziemią 12h dziennie, to tyle w was radości, optymizmu, uśmiechu.

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

jak powstają twoje teksty, nich mnie ktoś tak spyta…

Monday, October 19th, 2009

[La Paz, Bolivia]

jak powstaja twoje teksty

jak powstaja twoje teksty

o tęsknocie

Sunday, October 18th, 2009

hostel room, la paz

Ostatnio doszło do mnie, że jednak tęsknię.

Tęsknię za koncertem Kultu, Pidżamy albo nawet T.Love’u. Za tłumem śpiewającym te proste piosenki, które jednak tyle znaczą.

Tęsknię za Świętami, których może nie spędzę w domu. Za dziadkiem w starym garniturze, dziećmi coraz większymi co roku. Za magiczną pasterką, na którą się idzie przez śnieg i mróz.

Tęsknię za Empikiem pełnym książek, gdzie można spędzić godzinę, żeby sobie czegoś poszukać albo nawet bez chęci kupienia, pobyć wsród tej magicznej siły takiej ilości książek.

Tęsknię za Jesionową, gdzie zawsze było tyle ciepła. Za pokręcaniem kaloryferów w zimie i dogrzewaniem się piecykami olejowymi, a wszystko po to, by ta stara kamiennica ogrzała stale zmieniającą się paczkę wesołych domowników. I za misiem na pięterku.

Tęsknię za znajomymi, wszystkimi, ale tymi z Polski jakoś bardziej. Za szalonymi akcjami w SKMkach, ZTMie, metrze. Bo każda z nimi wyprawa na miasto zawsze była przygodą pomimo szarych domów wokół i pogody do bani.

Tęsknię za dziećmi znajomych, które szybko rosną, a których ja nawet nie miałem okazji zobaczyć. Tęsknię za żonami kolegów w ciąży, to musi być piękne co przeżywacie, a ja nawet tego nie widzę.

Tęsknię za trawą, taką Polską, na której na Polach Mokotowskich można latem usiąść. Bo taka trawa to naprawdę rzadkość, mówię wam, byłem na świecie i takiej trawy to tam nie mają.

Tęsknię za bulwarem, Kamienną Górą, za tym miejscem na betonowym końcu Skweru Kościuszki (chyba nie ma młodego gdynianina, który się tam nie całował), za Kontrastem. Za plażą latem i piwkiem kupionym na Świętojańskiej. I piaskiem i swetrem zakładanym po zachodzie słońca. Za wypadami na imprezki do Sopotu albo nawet czasem do Gdańska.

Ale na szczęście.

Mogę posłuchać sobie Kultu, Pidżamy albo nawet T.Love’u przechadzając się wśród niesamowitych, pełnych bałaganu ulic La Paz.

Mogę obejrzeć sobie na laptopie Misia, Seksmisję, Rejs albo Hydrozagadkę.

Mogę pójść na koncert reggae po hiszpańsku, gdzie wokalista mówi “joł, joł, Santa Cruz, joł, joł, Bolivia”. I jest pięknie i jest śmiesznie, a ona tańczy obok.

Mogę pójść do sklepu do Seńory uśmiechniętej, która zawsze sympatycznie wita mnie “Hola joven!!!” i kupić te 4 albo 8 ulubionych cukierków i wodę dużą, niegazowaną.

Mogę pójść na rynek rano, kupić chleb, awokado (zamiast masła), ser, 3 pomidory i 3 chlebo-bułki. Przy okazji przysiąść się obok jakiejś baby w kapeluszu przy stoisku z sokami i zamówić “platano” albo “papaya con leche”.

Albo zamiast na rynek, to na salteńie, czyli na wypiekane pierożki wypełnione gęstą mięsną zupą. Pyszne na śniadanie. A ja zamawiam to z kawą z mlekiem, choć nie pasuje tu nikomu kawa do mięsa. Ale dla mnie to śniadanie, a jak śniadanie, to kawa, no nie?

Mogę pójść w weekend na lunch do włoskiej restauracji, na chwilę przenieść się smakowo do bardziej cywilizowanego świata.

Mogę napisać do Ciebie długiego maila. A potem iść do kafejki i go wysłać. To prawie jak list napisać i iść na pocztę wysłać. Tak się wtedy czuję. A jak dostanę odpowiedź. Tak pięknie się wtedy do Ciebie uśmiecham.

Mogę pojechać do Ciebie do domu na skarpie, gdzie widok z Twojego okna tak piękny na nocne La Paz. I tyle emocji… I film albo House’a albo How I Met Your Mother obejrzeć z angielskimi napisami na telewizorze na górze, gdzie rodzice i brat po schodach łażą.

Mogę wyskoczyć w weekend do Coroico, w 3 godziny krętą górską drogą zjechać do klimatu tropikalnego, gdzie soczysta zieleń i zawsze lato, nawet w środku zimy.

Mogę zatrzymać muzykę, zamknąć laptopa, założyć drugi polar, zamknąć drzwi na kłódkę i pójść schodami na dach hostelu, tam gdzie suszy się pranie i tam skąd widoki piękne na nocne La Paz.

I mogę pomarzyć o Tobie.

rooftop, la paz

Gabicha in a technicolor world

Friday, October 16th, 2009

gabicha in a technicolor world

…czyli ćwiczenia z prób odwzorowania kolorów z plików RAW.

i gotta get up from this slumber and just get myself home, all these wasted dreams waiting for the SUN to open up my heart to anyone

Thursday, October 15th, 2009

[Isla del Sol, Titikaka, Bolivia]

isla del sol, titikaka, bolivia

Tak zaczęła się wyprawa na Wyspę Słońca. Wsiadłem na łódkę o 13stej w Copacabanie. Zaraz, zaraz. Coś tu nie gra. Gringos. Ostatni raz tylu gringos na raz w jednym pojeździe mechanicznym widziałem chyba w turystycznym (żydowskim) autokarze mknącym przez pustkowia Patagonii w Argentynie. Na szczęście już po chwili zostaliśmy z Karimem przesadzeni do Business Klasy (zostaliśmy wyłonieni w drodze konkursu “która para pierwsza się zgłosi na hasło “dos personas en frente””). Do Biznes Klasy, czyli za barierki wprost na nadbudówkę łodzi. Zaraz też dosiadł się Argentyńczyk w wyczesanym kapelusiku wraz z kolegą. Argentyńczyk jako bagaż podręczny przyniósł siateczkę, która jak się potem okazało wypełniona była słodkim popcornem. Następnie Argentyńczycy zajęli się przygotowaniem i konsumpcją dżointa budząc zazdrość/uśmiech/brak reakcji/oburzenie/zdziwienie pasażerów Klasy Economy. Ale to przecież Boliwia, tu wolno wszystko. Zwłaszcza jak się pływa Business Klasą.

Podróż w biznes klasie umilał nam steward. Pracuje na łodzi od 5 lat. Ma kuzyna w Miami (Estados Unidos), ale w sumie to lubi pracować na tej łódce. Ale jeśli coś, to już lepiej do NY. Bardziej kosmopolitańskie miasto podobno. Poza tym mówi, że wie gdzie w okolicy hoduje się całkiem spore ilości marihuany. Niestety miał dla nas tylko chwilkę wprost proporcjonalną do czasu wypalenia fajeczki, więc więcej historii nie opowiedział.

isla del sol, titikaka, bolivia

A jak steward sobie poszedł, to już w końcu moglismy oddać się kontemplacji widoków i konsumpcji słodkiego popcornu.

isla del sol, titikaka, bolivia

Mogliśmy też z daleka zobaczyć flagowe osiągnięcie Boliwijskiego Urzędu Elektryfikacji Wysp, Wsi i Miasteczek – zelektryfikowaną wyspę o populacji ZERO mieszkańców.

isla del sol, titikaka, bolivia

Na szczęście ten przytłaczający tłum gringosów z łódki naszej (a także dwóch innych) po dotarciu na wyspę rozpierzchł się wśród lepszych i gorszych miejsc noclegowych na wyspie. Można było trochę odetchnąć rozkoszując się widokiem zielonych zboczy, gdzie co jakiś czas chata, taka z turystami, czy też po prostu z jakąś uprawiającą marchewki babulą. A w oddali niczym Indianie przyczajeni z łukami za krzakiem porzeczek spoglądały na nas godnie zaśnieżone szczyty Kordyliery Real.

isla del sol, titikaka, bolivia

Potem przyszła zwyczajowo pora konsumpcji. Na Wyspie del Sol wiele jest lokali serwujących między innymi “truczę”. Miejsca w tych lepszych należy rezerwować z dwumiesięcznym wyprzedzeniem (patrz zdjęcie poniżej)…

isla del sol, titikaka, bolivia

…a nawet 5-miesięcznym jeśli chce się stolik w cieniu drzewa.

isla del sol, titikaka, bolivia

Ponieważ nie mieliśmy rezerwacji, to udaliśmy się do tańszego miejsca, nie wymienionego w przewodniku Lonely Planet. W restauracji tej były tylko 3 stoliki: jedynka – w cieniu drzewa, dwójka – z parasolem, oraz nasza “ósemka”, bez niczego, tzw. “goła”.

isla del sol, titikaka, bolivia

Jednak widoki z “ósemki” były również niesamowite, a słoneczko świeciło godnie. A na pizzę i “truczę” czekaliśmy 1,5h. Ale jak już przyszły, to były wyśmienite.

isla del sol, titikaka, bolivia

A potem główną aleją, mijając piękne, pnące się w górę hostele, udaliśmy się już na spoczynek do naszej seńory, do naszego hospedaje.

isla del sol, titikaka, bolivia

I tak minął nam kolejny Boży dzień.

(c.d.n.)

PS. Komentarze chwilowo wróciły do łask Jaśnie Pana. Co nie znaczy, że nie są moderowane. SERDECZNIE ZAPRASZAM!

tribute to the pink sunglasses

Wednesday, October 14th, 2009

[Copacabana, Jezioro Titikaka, Bolivia]

(2009-08-12)

Jezioro Titikaka dla Indian Aymara było i jest miejscem magicznym. To tutaj miały narodzić się Słońce i Księżyc (dlatego na jeziorze są wyspy, które zowią się: Isla del Sol i Isla de la Luna). Do dziś jest ono miejscem wyjątkowym. Jak to zwykle bywa “pogańskie” wierzenia funkcjonują do dziś, tylko zostały wymieszane z chrześcijańskimi. Dlatego, gdy ktoś kupi nowy samochód, to przyjeżdża z rodziną i znajomymi, żeby ochrzcić go na brzegu jeziora. Samochód, niczym solenizanta, ubiera się w kwiaty, bo to w końcu jego dzień. Bo tu wierzy się, że rzeczy martwe, również mają swój charakter, swoją duszę. I kto wie co mogłoby się przytrafić, gdyby nie ochrzciło się nowego samochodu. A jak chrzest, to i piwko.

A na drugim zdjęciu figurka Matki Boskiej na spacerze z okazji jednej z wielu okazji. Spacer ten również jest dobrą okazją, żeby napić się piwka. To jedno z ostatnich zdjęć z moimi różowymi okularami, które zginęły gdzieś w otchłani Jeziora Titikaka. Podejrzewam, że to sprawka pewnej czarownicy z La Paz, która za tymi okularami nie przepadała, bo uważała, że są obciachowe. Cóż, długą drogę przebyły ze mną z Uyuni aż do Jeziora Titikaka. Wiele przygód, wiele uśmiechniętych spojrzeń, wiele przełamanych barier. Zdecydowanie były to magiczne szkiełka. Widocznie tak miało być. :)

car baptizing, Titikaka Lake

pink sunglasses, Titikaka Lake

gravity release me and don’t ever hold me down now my feet won’t touch the ground

Tuesday, October 13th, 2009

[Copacabana, Titikaka, Bolivia]

2009-08-12

“Ktoś” przygotował dla mnie pokój, który pachnie. “Ktoś” przygotował mi posiłek, który pachnie. Żeby go zrobić musiała zabrać ciepłe jaja kurom i zerwać sałatę. Najlepszy hostel w Copacabanie. Trochę daleko, 4 kilometry od miasta. Ale widoki, niepowtarzalne. Na uboczu rosnącej wszech i wobec komercji. Szukajcie a znajdziecie. Zwie się Sol y Luna.

Cały wieczór po hiszpańsku. Z Karimem, Algierczykiem z Francji, odkryliśmy to miejsce. Zapytaliśmy, poszliśmy, zaryzykowaliśmy i trafiliśmy do małego raju. Gdzie jedzenie dla psów gotuje się w wielkim garze na ognisku tuż przy brzegu jeziora Titikaka.

Prowadzi mnie dobra karma.

copa

copa

copa

copa

Przyjeżdża Orkiestra, czyli o podróżowaniu i o zderzeniach światów

Sunday, October 11th, 2009

Hej,

Trafilem na Twoj blog dzisiaj. Wiele mnie ciekawi, o wiele moglbym pytac, ale teraz interesuje mnie jedno. Napisales gdzies, bedac w Polsce, ze widziales film “Przyjezdza Orkiestra” i on pokazuje to, co w podrozowaniu tak bardzo Cie wciaga. Czy mozesz mi powiedziec, czym jest “TO” wlasnie dla Ciebie?

Pozdro,
Marcin

###

Marcinie,

Dziękuję za maila. Z grubej rury uderzyłeś. Zamiast pytać o bagaż, aparat, czy koszty, Ty pytasz mnie o SENS, pytasz PO CO? Czym jest TO, co sprawia, że warto podróżować. Postaram Ci się na to pytanie odpowiedzieć.

Nazywam to “zderzeniami światów”.

Film (“Przyjeżdża Orkiestra”) doskonale to ukazuje. Orkiestra złożona z egipskich policjantów ląduje na obcej ziemii. Żeby było ciekawie, są to Arabowie na Izraelskiej ziemii. Ubrani w śmieszne oficjalne, niebieskie mundury. Nikt na nich nie czeka, muszą radzić sobie sami. Wszyscy są przerażeni. Banda młodych i starych mężczyzn, każdy o swoim charakterze, historii, każdy z nich jest w orkiestrze z zupełnie innych, swoich powodów. Odpowiedzialny starszy stopniem oficer decyduje: jedziemy sami, mamy przecież zagrać koncert, tam przecież na nas czekają. I jadą, mylą im się miasta, lądują na jakimś zadupiu, mącąc codzienność tego miejsca. Wszystko jest inne od tego co znają, jedzenie, domy, klimat, język, kultura, zachowania. I tu zaczyna się jazda. Nie ma hotelu, wszyscy patrzą na nich jak na dziwaków/przebierańców. I zaczynają się te małe kroczki, wąchanie się, zbliżanie, znajdowanie wspólnych płaszczyzn porozumienia. A w końcu lądują w mieszkaniach prywatnych, na kanapach i każdy z nich przeżywa inną przygodę. Młodzi idą na imprezę i próbują znaleźć sobie “prostą miłość”, dziewczynę na noc. Starszy oficer otwiera się przed piękną właścicielką restauracji, rozmawiają o życiu, rodzinie, swoich przejściach i w końcu też mają swoją małą historię. Albo zderzenia z absurdem, jak scena z czekaniem przy budce telefonicznej, coś co w innej społeczności jest normą dla przyjezdnego jest czystą abstrakcją. I potem scena wyjazdu. Już nie są sobie tak obcy jak wcześniej. Z dziwaków i przebierańców stają się ludźmi, którzy przez moment dzielili jakąś historię. Poczuli “porozumienie dusz”. I grają na koniec swoją melodię. Choć nie po to przyjechali przecież, żeby zagrać przed właścicielką małej restauracji i lokalnymi bezrobotnymi pijaczkami. Jednak dla nich ważne jest, żeby podzielić się z nimi swą muzyką. A i “słuchacze” dorośli już, by tej muzyki wysłuchać. Piękne symboliczne zakończenie wyjątkowej przygody, którą razem przeżyli.

Film jest bardzo dobry. Doskonale uchwycone zostały te małe szczegóły, który jednak przecież bardzo definiują kim jesteśmy i skąd przychodzimy. Małe różnice zachowań, nawyków, szczegóły, jak na przykład, to ile Egipcjanie palą fajek, to jak pozornie twarda i szorstka jest izraelska kobieta. A potem to wszystko się zaciera i przestaje dziwić.

Więc czym jest dla mnie podróżowanie? Jest pasją. Godzinami mogę patrzeć się na zmieniające się za oknem widoki. Uwielbiam wysiadać na obcych dworcach nie wiedząc, co przydarzy mi się w tym obcym mieście. Lubię włóczyć się bez celu ulicami, kojarząc tylko mniej-więcej strony świata i na czuja wchodzić w coraz ciaśniejsze uliczki. Lubię wybierać jedzenie nie mając pojęcia, co mi się przytrafi, próbując coś przewidzieć tylko po wyglądzie, pojedynczych znajomych słowach, cenach. Lubię wczuwać się w rolę tych napotkanych ludzi, którzy żyją tak bardzo inaczej niż ja, lubię próbować odgadnąć jak to jest być nimi, czy też po prostu na krótką chwilę zagościć w ich życiu, kupując coś, pozdrawiając, uśmiechając się, czy bawiąc się z dziećmi. W końcu, pasjonuje mnie nieustanne odkrywanie, że ci napotkani ludzie, tak bardzo odlegli kulturowo, społecznie, geograficznie, to jednak problemami są tuż obok. I uwielbiam tę magiczną nić obustronnego porozumienia, kiedy czujesz, że nawiązałeś komunikację z drugą osobą, i że ROZUMIESZ. I to chyba właśnie to porozumienie jest dla mnie najważniejsze.

Nie trzeba podróżować daleko, żeby doświadczać “zderzeń światów”. Występują na każdym kroku. Zawsze tam gdzie spotyka się dwoje ludzi. Bo przecież każdy z nas jest wyjątkowy, unikalny, jedyny w swoim rodzaju. Pochodzimy z różnych domów, miast, kultur, religi. Wychowaliśmy się w różnych warunkach, na różnych szerokościach geograficznych, niektórzy z nas nigdy nie widzieli wojny, morza, oceanu, nigdy nie lecieli samolotem. Często oglądamy te same filmy, seriale w telewizji, śmiejemy się z tych samych żartów, mimo, że patrzymy na świat zupełnie inaczej. I właśnie eksploracja tych różnic, przełamywanie barier, znajdowanie wspólnego mianownika jest dla mnie tym CZYMŚ, dla czego warto to wszystko, to jest TO, co mnie pasjonuje i od czego jestem uzależniony.

Podróż to nauka. Nazywam to Uniwersytetem Życia. To wyjście z kwadratu znanych ulic, przetartych ścieżek. To lekcja nowego spojrzenia na świat. Inaczej smakują banany, gdy zobaczysz łodzie wypełnione nimi płynące Amazonką i potem spoconych tragarzy niosących ich wielkie kiście na głowach. Inaczej patrzysz na codzienne produkty, z których korzystasz, gdy zobaczysz plantacje bawełny, tytoniu, kawy, ryżu, herbaty. Inaczej patrzysz na produkty z etykietką “Made in India” czy “Made in China”, gdy odwiedzisz te kraje. To nauka “od dołu”. Historii, geografii, kultury, religii. To świat zupełnie inny niż ten widziany przez okno telewizora. Inaczej myślisz o Bogu, o wojnach religijnych, gdy porozmawiasz z buddyjskim mnichem, czy starcem siedzącym w meczecie. W każdym z miejsc zostawiasz kawałek siebie, ale wyjeżdżasz bogatszy, więcej rozumiesz.

Taka podróż, to także podróż do własnego wnętrza. Inne, zupełnie nieznane otoczenie, świat, gdzie nic nie jest znajome, brak zależności od ludzi, odziedziczonej kultury, rodziny, sposobu myślenia, wyzwolenie od propagowanych ambicji i presji, w połączeniu z innym klimatem, jedzeniem, to wszystko działa niczym narkotyk zmieniający percepcję, pozwalający spojrzeć na świat i siebie inaczej. Napotykani ludzie są często inspiracją, poznajesz milion nowych sposobów na życie. Umożliwia przedefiniowanie priorytetów i pragnień, krystalizują się nowe marzenia.

Pozdrawiam serdeczenie z La Paz,
Szymon

this may take anything from a few minutes to a few years

Friday, October 9th, 2009

time

Czasu potrzeba mi, żeby się pozbierać, poukładać, żeby coś skończyć, coś zacząć.

Czasu potrzeba mi, żeby ogarnąć zdjęcia i przygody z ostatnich dwóch miesięcy, z Peru i z Boliwii.

Będzie zaburzona chronologia czasu, chrzanić chronologię, będą obrazki i historie niczym puzle rozrzucone w czasie.

Czasu potrzeba nam, żeby się siebie poznać, nauczyć, oswoić.

[foto: Bolivia, Las Yungas, Alcoche; tekst: Bolivia, La Paz]

cada uno da lo que recibe, luego recibe lo que da. nada es más simple. no hay otra norma. nada se pierde. todo se transforma.

Tuesday, September 29th, 2009

“Mam trochę muzyki, której chciałabym, żebyś posłuchał” – powiedziała. Jasne. Przegrałem sobie na mp3-grajka. I puszczam potem idąc gdzieś miastem. I słucham jego małego koncertu w jakimś klubie, nagranego w 2000 roku. I jestem absolutnie pochłonięty, absolutnie dociera do mnie piękno tej muzyki, teksty. I myślę o tej niesamowitej drodze, która doprowadziła mnie do tego momentu. Żeby gdzieś na ulicy La Paz odlecieć muzycznie. Tylko moje życie mogło się wydarzyć w ten sposób. Wysyłam SMSa, dziękuję za tę muzykę, dostaję odpowiedź – “Wiedziałam, że Ci się spodoba.” Bez słów. Skąd wiedziała?

Jorge Drexler.

Gracias!

uśmiechu brak na twarzy, nienauczony marzyć

Monday, September 28th, 2009

Mam na imię Szymon, od 15 miesięcy nie pracuję.

To chyba było jak leciałem do Meksyku. Na 3-tygodniowe wakacje od korporacyjnej rzeczywistości. Wyjątkowo długie, zwykle tyle nie dają, ale szef – Niemiec, na szczęście kumał, co to życie prywatne i co to ciężka praca, i potrafił oddzielać te rzeczy od siebie, swoim pracownikom także starał się dawać choć trochę wytchnienia, gdy można było…

W każdym razie jestem na lotnisku. Kiedy to było? 2007 chyba. Czekam kilka godzin na ten lot międzykontynentalny kupiony za mile wylatane w korporacji. Lot z długą przesiadką w jakimś Monachium, czy Stutgarcie, ktoż wie co to było, widziałem te wszystkie lotniska tyle razy latając na delegacje. Dzieciak z laptopem, który lata do pracy co tydzień samolotem, kto by pomyślał, 2 lata wcześniej, jak kończyłem studia, że będę latał do pracy samolotem. Ale korporacja mnie wyczaiła, ex-bardzo-dobry-student, ambitny, potrzebują takich dzieciaków. Dobrze jeżeli przy tym w miarę wygląda i potrafi się wysłowić w zdaniach więcej niż pięciowyrazowych.

Dużo czasu do zabicia. Mega ulga i luz, że tym razem nie jestem na lotnisku w przyciasnym garniaku. Łażę gapiąc się na to wszystko. Kawiarnie, bezcłowy, alkohol, fajki, perfumy, koszulki polo, okulary słoneczne, walizki, zegarki… Wszystkie gadżety człowieka sukcesu. Łażę, patrzę. I widzę zegarek za 14.ooo euro. Holy shit! Włącza mi się myślówa. 14.ooo euro, kurwa, kogo na to stać. Gdybym miał 14.ooo euro… No właśnie. Co bym zrobił?

Nie, korporacyjne życie nie było złe. Przynajmniej nie ta druga praca. Dostałem na tacy, za darmo kilka błyskotek, za które niektórzy daliby się pokroić. Brykę z radiem i klimą, w kolorze jakimchciałem, telefon z nieograniczoną ilością impulsów. I to co dla niektórych było poświęceniem, a dla innych zbawieniem, pracę, dzięki której miałem namiastkę podróżowania. 100 czy 200 startów i lądowań w 2 lata. Poza tym ten blichtr życia, na którego bym pewnie nigdy nie zaznał, gdybym miał sam za to płacić. Hotele za 200 euro za dobę, z białymi jak śnieg, mięciutkimi szlafrokami, sauną i gym’em. Albo wtedy, gdy dali mi w wypożyczalni kabrioleta, sportowego Merca, i jechałem nim 210 z opuszczonym dachem po autobahnie. Albo Hilton w Sztokholmie z widokiem na zatokę i stare miasto. I niewyobrażalny stres na żołądku. Ale nie, nie było źle, toż dla niektórych ten blichtr, to niedoścignione marzenie, dla mnie ciekawe doświadczenie, zdecydowanie “coś nowego”.

Pierwszy kumpel “wykitował” (zwolnił się, zmienił firmę) po 6 miesiącach. Szef pyta co poszło źle. Mówi “Sorry, to nie dla mnie, nie chcę takiego życia, te wstawanie o 4 rano na samolot, a potem jeszcze 8h w pracy, to nie dla mnie.” A hotelewe pokoje są tak bardzo samotne. Zwłaszcza, jeśli przez 3 miesiące żyjesz w hotelu, gdzie otwierane na karte magnetyczną pokoje wyglądają tak samo, tylko zmienia się numer na drzwiach. Tyle razy zdarzyło się nam iść do recepcji z pytaniem “Przepraszam, zapomniałem jaki jest numer mojego pokoju w tym tygodniu.”. Obciach, nie? Zapomnieć numer swojego pokoju. I to nie raz.

Na szczęście w Brukseli udało mi się załatwić sobie mieszkanie na własną rękę, z Ignacio, hiszpanem, włochatą małpą. Mieszkanie i życie. Znajomych, spacery, imprezy, gofry, balkon. Piękna odskocznia od tej roboty po 10h dziennie. Było tak pięknie, ciężka praca, ale wszystko poza tym, jedna wielka, wspaniała przygoda.

Tak więc stoję przed tym sklepem i myślę sobie, co bym zrobił gdybym miał np. 14.ooo euro. Wtedy chyba wymyśliłem tę podróż. Wciąż nie wierzyłem, ze naprawdę mógłbym to zrobić, ale urodziła się szalona idea. Marzenie.

Kumasz, o czym mówię, doktorku?

Nie ma limitu, możesz gonić w nieskończoność. Za zegarkami, samochodami, domami. Albo w małej skali za nowymi butami, świecidełkami, kurteczkami, telefonami, gadżetami. Spoko, jeśli o tym marzysz i daje ci to szczęście, to dobrze, goń, goń, do utraty tchu i bądź szczęśliwy. Gorzej jeśli nie sprawia ci to szczęścia, a wciąż za tym gonisz i przysłania ci to cały świat. Lakierki i żel we włosach. Tacy kończą raczej źle.

Bez przesłania, bez komentarzy.

PS. Przepraszam wszystkich wyczulonych na język, za to, że użyłem wulgaryzmów.

En Busca de Babilonia (4)

Tuesday, September 22nd, 2009

[Isla del Sol, Bolivia]
En Busca de Babilonia, Christian

(in English)
1. Name
Christian
2. Nacionality
Austrian
3. What is your dream?
Everything always changes, so do my dreams.
4. What is Babylon?
Babylon is my interpolation all the illusion which distracts us from seeing and living the truth, which is by far more easy.

(en español/castellano)
1. Nombre
Christian
2. Nacionalidad
Austríaco
3. ¿Cuál es tu sueño?
Todo cambia siempre, también lo hacen mis suenos.
4. ¿Qué es Babilonia?
Babilonia es mi interpolación de toda la ilusión que nos distrae de ver y vivir la verdad, que es por mucho lo más fácil.

(po polsku)
1. Imię
Christian
2. Narodowość
Austryjak
3. O czym marzysz?
Wszystko się wciąż zmienia, moje marzenia także.
4. Co to jest Babilon?
Babilon to kombinacja wszystkich iluzji, które rozpraszają naszą uwagę i nie pozwalają nam zobaczyć prawdy, i żyć w zgodzie z prawdą, co jest dużo prostsze.

En Busca de Babilonia, Christian

This post is a part of my miniproject “En Busca de Babilonia“.