Archive for the in-polish category

irregular around the margins

Monday, September 21st, 2009

[Iquitos, Perú, Amazonia]

Zdjęcia z Iquitos, głównia z Belén, biedniejszej dzielnicy zbudowanej w rozlewisku rzecznym. Domy na palach, stojące i pływające. Taka fajniejsza Wenecja. Jest pora sucha, więc poziom wody jest o kilka metrów niższy niż w porze deszczowej, tam gdzie były kanały teraz są uliczki, boiska. Przez pół roku transport tu odbywa się głównie łódkami. Łódką płynie się na zakupy, łódką odwozi się dzieci do szkoły.

I znowu spotykam tak po prostu cudownych, zwykłych ludzi, którzy pozwalają mi wejść do swoich domów, pozują do zdjęć. Opowiadam im o Polsce, że zwykle mamy 3 miesiące śniegu, i że wtedy cały świat jest biały. “3 miesiące śniegu, a potem 9 miesięcy pory suchej?” pytają. I jak tu im wytłumaczyć, że u nas są 4 różne pory roku?

Ostrzegają, że kręcą się tu złe typy, bandyci mogą obrabować, ale jak tu im wierzyć, gdy na każdym kroku spotykam cudownych ludzi.

Uwielbiam tych ludzi za ich wyluzowanie, szczere uśmiechy na twarzach. Czyżby do szczęścia potrzba było tylko dobrej pogody i pełnego brzucha?

Wracam wzdłuż wybrzeża. Zimne piwko w lokalnej knajpce. Wszyscy mega uprzejmi, wystarczy kilka słów po hiszpańsku i już nie traktują mnie jak ufoludka. Strzelam portret lokalnego piwosza.

Dalej wzdłuż rzeki. Kolejne pływające domy. Daleko przy rzece widzę jakiś olbrzymi dom. Okazuje się, że to “Piramida”, komuna hipisów (Rainbow). Ktoś przyinwestował i chciał stworzyć miejsce gdzie gringo mogliby próbować ayahuaski. Projekt nie wypalił do końca tak jak miał. Chwilę z nimi gadam, zwiedzam. Zapraszają, że jak chcę, to mogę tu spać. To nie dla mnie. Poza tym mam swoje zdanie o hipisach i ich komunach, nie dziękuję.

Śmieszna sprawa, bo “hipisi” po dwóch dniach przenoszą się do hostelu. Wygoniła ich z piramidy malaria. Ot ironia losu, kolejny dowód, że niektóre piękne idee, to tylko nieosiągalna utopia.

###

Dziś ruszam dalej. Zostawiam większość bagażu w Iquitos i z małym plecaczkiem i torbą z aparatem wybieram się do Pevas, mniejszego miasta poszukać nowej przygody. Mam nadzieję, że komary mnie nie zjedzą ani nie zarażą. A potem, to już chyba czas zacząć wracać…

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

moje życie to żart – urodziłem się pierwszego kwietnia

Sunday, September 20th, 2009

Kilka spraw organizacyjnych.

Po pierwsze, krótkie wyjaśnienie. Okazuje się, że czyta ten blog kilka osób, które mnie nie znają, osób zupełnie mi obcych, którzy jakoś dotarli tu jakoś w pajęczynie internetu, albo też znajomych, którym wciąż udaje mi się zmydlić oczy (z czego bardzo się cieszę :) ). Nie czają m.in. mojego skrzywionego poczucia humoru. Traktujcie proszę to co tu piszę z przymróżeniem oka. To tylko mały performance, nie wierzcie we wszytko. Czasem maluję pastelami to co tylko ledwo zabłyszczało, czasem wylewam atrament na to co tylko zaśmierdziało gówienkiem, a czasem to tylko głupi żart, take it easy. Poza tym oczywiście dochodzi element autokreacji przefiltrowany przez filtr rodzicielski (ech te czasy, kiedy rodzice i rodzeństwo nauczyli się już używać internetu…). Więc proszę z przymróżeniem oka, przecież urodziłem się w prima aprilis. Z resztą pisałem o tym kiedyś TU (w komentarzach).

Po drugie, nieco poważniej. Kończy mi się powoli kasa na wojaże. Żyjąc oszczędnie mógłbym powłóczyć się jeszcze przez kilka miesięcy, ale nie o to chodzi. Trzeba się jakoś zorganizować, żeby nie zastać się w jakimś dziwnym miejscu i stanie, z zerem na koncie, zaskoczony, pytający “i co teraz?”. Z resztą ta operacja “podróżowania” już się symbolicznie zakończyła jakiś czas temu. Czuję, że jestem gotowy na zmianę, a wręcz że tego teraz potrzebuję. Że podróżowanie, jako częste przemieszczanie się z miejsca na miejsce, już mi się trochę przejadło. Dużo się nauczyłem. Na przykład: nauczyłem się hiszpańskiego od zera do poziomu komunikatywnego; odkryłem kilka rzeczy, które totalnie źle robiłem w photoshopie; poznałem kilku ludzi, którzy pokazali mi zupełnie inne wzorce zachowań niż widziałem dotychczas; a także nauczyłem się nieźle pływać w tym południowo-amerykańskim świecie, że czuję się już na tyle pewnie, że chyba czas wypłynąć na inne wody. Zawsze tak mam, że jak nauczę się już w miarę dobrze grać w jakąś grę, to zamiast szlifować ją do perfecji, to wolę zabrać się za coś zupełnie nowego. I taki jest plan na najbliższe miesiące. Zabrać się zupełnie za coś nowego. Wystawić siebie na zupełnie nowe doznania, zdarzenia, małe światy. Poza tym nie oszukujmy się, nie pracuję od 15 miesięcy, przez ten czas zero stabilności, szczęśliwa, ale ciężka tułaczka, jestem już trochę zmęczony, tęsknię za tymi kilkoma atrybutami stacjonarnego życia, łazienką bez pająków i nieznajomych włosów pod prysznicem, “hot and cold water to run anytime”, stałego łącza do internetu, nowych odcinków seriali raz na tydzień, zimnych piw zawsze w lodówce, oglądania teledysków na youtubie, odkrywania nowej muzyki na lastfm, przetartych ścieżek, ulubionych knajp i restauracji. Wiecie… całe to próżne życie w wydaniu mini. Mam jakieś pomysły, kilka rzeczy zaczyna się rodzić i wyjaśniać, ale tak naprawdę nie mam pojęcia co będzie. Szczerze jednak wierzę, że jak zawsze ręka losu pchnie mnie w dobrym dla mnie kierunku i znowu, tak jak w Turcji, czy w Brukseli przydarzy mi się jakaś piękna przygoda, poznam wspaniałych ludzi, którzy zostaną moimi przyjaciółmi. Ale “todo es posible, nada es seguro”*, może przygoda będzie z gatunku tych nienajlepszych, a moja nowa przygoda będzie śmierdzieć myszką. Poza tym życie to nie tylko przygoda, to też ciągła nauka.

Po trzecie. Komentarze na blogu jadą na jakiś czas na wczasy. Za bardzo mnie rozpraszają. Wyłączam. Jak ktoś ma jakieś przemyślenia, to na maila poproszę.

A po czwarte i najważniejsze: have a fucking nice day, drogi czytelniku. ;)


* (hiszp.) “wszystko jest możliwe, nic nie jest pewne/bezpieczne” – przysłowie boliwijskie.

río abajo

Wednesday, September 16th, 2009

[rejs Pucallpa-Iquitos, Perú, Amazonia]

Statek miał płynąć trzy i pół dnia. Wsiadłem w środę po południu. Wyruszyliśmy dopiero w piątek wieczorem. Dotarliśmy w środę rano. W sumie 8 dni na statku.

Jakie to uczucie być 8 dni na małym statku wraz z 250 Peruwiańczykami? To coś jak medytacja (bo masz dużo czasu na myślenie i gapienie się na przesuwający się brzeg), to powolne osiąganie stanu szaleństwa (bo nie masz gdzie się schować, nie masz co robić, a jakiś debil postanowił być DJem i puszcza na cały regulator jedną płytę w kółko; na szczęście prąd włączają dopiero po 18stej), to jak pobyt w więzieniu (bo nie możesz “wyjść”, bo posiłki zawsze takie same, w tych samych godzinach, bo nie wybierasz sobie kompanów).

Po 7 godzinach w hamaku, z szalejącym żołądkiem i debilem, obok, który właśnie podłączył swoją wieżę, bo nie wystarczała mu głośna muzyka z głośników, zdecydowałem się na upgrade z hamaka na kabinę. Ufff… Namiastka intymności. Jakieś drzwi, za którymi można się zamknąć. Nie ma co się oszukiwać, potrzebuję tego. Zwłaszcza jeśli podróż trwa tydzień.

Tak więc płynęliśmy powoli rzeką, zatrzymując się kilka razy dziennie przy wioskach z chatami pokrytymi liśćmi z palm, żeby załadować/wyładować towar. Na pokład trafiały wielkie kiście bananów, wielkie żółwie, czasem deski. A co jeszcze płynęło na statku? Wszystko. Lodówki, telewizory, meble, żywe świnie, worki z cementem, ciężarówka-chłodnia z lodami… Te statki zaopatrują w końcu 500-tysięczne Iquitos położone w środku dżungli w prawie wszystko.

Pod koniec rejsu chyba pół statku znało moje imię. Dużą rolę w tym miała grupa 30stu 14-latków, którzy płynęli na zawody piłki nożnej w Iquitos. Po tym jak chwilę z nimi pogadałem nie mogłem już przejść spokojnie po pokładzie, bo każdy z nich mówił “Simón!”. Cóż, zawsze lepiej niż “gringo!”, ale i tak po 3 dniach zaczęło strasznie wkurwiać. Poza tym jak to na statku, wszystko cokolwiek powiedziałem komukolwiek zaczynało krążyć w formie plotek, aż w końcu docierało do niemal wszystkich choć odrobinę zainteresowanych/znudzonych uszu.

A w nocy, gdy włączali prąd byłem zwykle już tak wypruty psychicznie, że nie byłem w stanie już nic napisać ani nawet dotknąć zdjęć. Za to przeszedłem znowu Cywilizację i obejrzałem jeden sezon Rodziny Soprano. A i jeszcze setki owadów garnących się do żarówki, ćmy wielkości kolibrów…

To wciąż nie jest narzekanie. Pięknie było! :)

życiowi nomadzi a problem realizacji marzeń

Saturday, September 12th, 2009

(fragmenty pewnej pracy doktorskiej na UW z dziedziny psychologii społecznej)

O turystach mówi się, że nie wiedzą gdzie właśnie byli.
O podróżkach mówi się, że nie wiedzą kiedy i dokąd pojadą gdzieś dalej.

Jest jendak trzecia kategoria, a właściwie nie, to jest zupełnie inna liga, to zupełnie inna gra. ŻYCIOWI NOMADZI.

Kim jest życiowy nomad?

Życiowy nomad, to ten, kto zadedykował swoje życie przygodzie. Ale to nie wszystko. Życiowy nomad sukcesywnie realizuje swoją wizję życia jako przygody.

Często robią to od zawsze. “Od małego” podróżują, realizują marzenia. Bo to nie tylko o podróżowanie chodzi. Są życiowi nomadzi specjalizujący się również w innych dziedzinach. Dzielą oni jedną tajemnicę, która mówi: DO REALIZACJI MARZEŃ NIE POTRZEBNE SĄ PIENIĄDZE. Chociaż dla nich to nie tajemnica, dla nich to wiedza powszechna. Dziwią się, że niektórzy tego nie widzą. Zaobserwowano, że z tej grupy wywodzą się często artyści, wielcy politycy (o dziwo), papieże, oraz programiści SAP/ABAP.

Istnieje również pewna podgrupa nomadów życiowych, tak zwani NOMADZI UTAJENI. Siedzą oni na przykład na stołkach (tudzież krzesłach) na przykład w korporacjach. Ich też łączy jedna tajemniaca. MAJĄ MARZENIE, WIELKIE. Tylko, że jeszcze nie wierzą do końca, że można je ot tak zrealizować. Często wychowani w kulturze katolicko-kapitalistycznej myślą, że żeby cokolwiek osiągnąć to trzeba się nacierpieć i napracować.

Jeżeli w pewnym momencie ockną się, że już mogą, i jeżeli nie stchóżą, i zrealizują swe WIELKIE MARZENIE, to mamy tzw. “sukces”!

Duża część z nich po realizacji pierwszego WIELKIEGO MARZENIA rozpoczyna przygotowania do realizacji innego WIELKIEGO MARZENIA. Często jest to zagadnienie z tej samej dziedziny (np. zdobycie kolejnego ośmiotysięcznika, zdobycie bieguna tym razem bez jednego kijka albo narty, kolejne dzieckoitp.) albo z zupełnie innej (przykłady innych dziedzin można mnożyć, nawet rozumując trywialnie można podać ich co najmniej dziesięć*). O takich osobach mówimy, że są to NOMADZI UTAJENI-CYKLICZNI.

Inna grupa poprzestaje na realizacji jednego WIELKIEGO MARZENIA, i żyje już raczej spokojnie do końca życia pod zdjęciem-symbolem odniesionego sukcesu – momentu ostatecznej realizacji JEDNEGO WIELKIEGO MARZENIA. Osoby takie będziemy nazywać “NOMADAMI UTAJONYMI – JEDNEGO WIELKIEGO MARZENIA” (w skrócie NU-JWM).

Istnieje również oczywiście grupa ludzi, która ponosi “klęskę” i nie dopina swego, w momencie, gdy są o krok od realizacji marzenia i wystarczy ten krok zrobić (niemal nacisnąć guzik), to wycofują się, padają, łamią, oddają czemuś innemu. Ci stają się zwykłymi cieniami (nazywani jednak będą w dalszej części pracy TYMI CO WPADLI W PUŁAPKĘ FAŁSZYWYCH WIELKICH MARZEŃ). Dla ciekawostki można przytoczyć statystyki, które wskazują, że z tej grupy często wywodzą się osoby uzależnione od narkotyków, ciemne typy, modelarze, makaroniarze i przestawiacze zwrotnic.

[…]

Wspomniani wcześniej CI CO WPADLI W PUŁAPKĘ FAŁSZYWYCH WIELKICH MARZEŃ, to osoby, które w pewnym momencie życia postanowiły zaangażować się w coś, co tak naprawdę nie było im potrzebne, co nigdy przenigdy nie przyniosłoby im szczęścia. To właśnie te złudne rzeczy/sytuacje, które przysłoniły im cały świat, sprawiły, że zabrnęli w sytuacje i układy tak skomplikowane, wkręcili się w nie tak bardzo, że już nigdy się z nich nie wysupłają. A miało być tak pięknie, mogli wynaleźć lekarstwo na raka albo znaleźć rozwiązanie problemu głodu na świecie. Ale nie, siedzą w gównie tak głęboko po uszy, że już właściwie ich nie widać.

Są jeszcze oczywiście ludzie, skrzywdzeni przez los, którzy nie mogli wybrać sami, bo coś, bo wojna, bo rodzina, bo nie dostali od Pana Boga zielonej karty, jak również ci, co którym wszystko “sypnęło się po drodze na szczyt” (np. bo ktoś umarł, i kot, i rodzina). Jednym słowem – ci, którzy nic nie zawinili, a mają do dupy. Ci mają przerąbane. Nie stanowią oni jednak tematu pracy.**

###

Pacjent #136
Mężczyzna, lat 28, sylwetka szczupła, chłopięca, oczy szaro-niebieskie, raczej przystojny, wykazuje pewne cechy jednostki aspołecznej. Podejrzenie, że jest typem samotnika o skłonnościach skrajnie-nasycystycznych.

Po latach studiowania z sukcesami (studia informatyczne ukończone na drugiej pozycji na roku, studia podyplomowe z biznesu i zarządzania na SGH) i 3 latach pracy w czołowych korporacjach na odpowiedzialnych stanowiskach (choć z rozrzewnieniem wspomina te czasy i tłumaczy, że tak naprawdę to był “korporacyjnym nomadem”***) zdecydował się “rzucić to w cholerę” i postanowił “poszukać swojej ścieżki na tym świecie”.

Wizję tę realizuje dosyć konsekwentnie (z pewnymi istotnymi, wyraźnie zaakcentowanymi zwrotami akcji). Od 14 miesięcy głównie podróżując, robiąc zdjęcia, pisząc (o swych tekstach sam mówi, że to “bullshit”). Prace te publikuje na swoim blogu, który ma czytelność: 3 wejścia dziennie – Mama, Naleśnik i on sam. W ramach swej autokreacji od kilku lat opłaca wymyślną domenę i miejsce na serwerze.

Historia pacjenta kwalifikuje go jako UTAJONEGO NOMADA, który ujawnił się i zaczął realizować swe WIELKIE MARZENIE. Co więcej pacjent twierdzi, że nigdy nie był bardziej szczęśliwy, jak również, że “nigdy nie był bliżej siebie”.

Pacjent jest w przełomowym momencie decyzyjnym. O tym czy pacjent stanie się NOMADEM UTAJONYM – JEDNEGO WIELKIEGO MARZENIA, czy też podejmie się realizacji kolejnego marzenia zadecydują prawdopodobnie następne miesiące. Uwarunkowane głównie kończącą się kasą, która dotychczas dla pacjenta warunkowywała możliwość realizacji marzeń.

###

*) ćwiczenie dla zaintersowanego czytelnika tudzież profesora: wymyśl dziesięć przykładów z innych dziedzin

**) Jeżeli jednak Drogi Czytelnik pokusi się kiedyś o anazlizę przypadku ludzi, którzy nic nie zawinili, a mają do dupy, to sugeruję co najmniej jeden rozdział poświęcić prawie takich ludzi do MAŁYCH MARZEŃ i MAŁYCH SZCZĘŚĆ, oraz przeanalizować przypadki ludzi, którzy pomimo pozornie beznadziejnej sytuacji początkowej szczęśliwie zrealizowali swoje marzenia (wielkie). Autor pracy dotarł do co najmniej 5 osób na świecie, którym się to udało – z pozornego gówna po uszy aż na piedestały marzeń.

***) w literaturze fachowej termin “korporacyjny nomad” nie pojawia się

#####

DZIĘKUJĘ BIBLIOTECE UW ZA PRZYSŁANIE MI NA MAILA (w drodze wyjątku, bo podróżuję i nie mogę stawić się osobiście, żeby obejrzeć oryginał pracy) ZESKANOWANYCH ZNACZNYCH FRAGMENTÓW CYTOWANEJ PRACY DOKTORSKIEJ.

A TAKŻE PANI LUDWICE, Z DZIEKANATU, KTÓRA TEŻ CZYTA MOJEGO BLOGA I POZDRAWIA WSZYSTKIE KOLEŻANKI Z BUDYNKU UW-B8. PANI LUDWIKA BARDZO POMOGŁA MI Z LOGISTYCZNYMI ZAGADNIENIAMI DOSTĘPU DO DZIEŁA I SKANERA. DZIĘKUJĘ TEŻ PANI KAZI, KTÓRA WPUŚCIŁA DO BUDYNKU PO OFICJALNYCH GODZINACH PRACY (o trzeciej w nocy, hihi). DZIĘKI DZIEWCZYNY, WISZĘ WAM PO OBIECANEJ DUŻEJ CZEKOLADZIE (i winie wisienka)!

En Busca de Babilonia (3)

Friday, September 11th, 2009

[Copacabana, Bolivia]
En Busca de Babilonia, Francisca Prats

(en español/castellano)
1. Nombre
Francisca Prats
2. Nacionalidad
Chilena (latinoamericana)
3. ¿Cuál es tu sueño?
Seguir con la artesania, y no trabajar para ningún “cerdo”… solo para personas que aprecien mi trabajo.
4. ¿Qué es Babilonia?
“El capitalismo y la inversión en el maldito sistema… Basta!!”

(in English)
1. Name
Francisca Prats
2. Nacionality
Chilian (Latino American)
3. What is your dream?
To continue with the craftwork and not work for any “bastard”… only for people who appreciate my work.
4. What is Babylon?
“The capitalism and the conversion to the damn system… Basta!!”

(po polsku)
1. Imię
Francisca Prats
2. Narodowość
Chilijka (Latynoamerykana)
3. O czym marzysz?
Nadal tworzyć artesania i nie pracować dla żadnego “dupka”… tylko dla ludzi, którzy będą doceniać moją pracę.
4. Co to jest Babilon?
“Kapitalizm i przyjęcie tego pieprzonego systemu… Basta!!”

This post is a part of my miniproject “En Busca de Babilonia“.

every gun i’ve ever held went off

Wednesday, September 9th, 2009

[La Paz to Coroico, Bolivia]

road from la paz to coroico

road from la paz to coroico

road from la paz to coroico

gdy straciłeś coś co kochałeś
gdy wydaje ci się że zawalił się świat
pamiętaj
wszystko ma swoją przyczynę
to tylko po to byś następnym razem wzbił się wyżej

powstaniesz i jeżeli się otrząśniesz
to będziesz rozumiał więcej i widział lepiej
złe doświadczenie
było lekcją, szkołą, drogą
przeszkodą na drodze do celu

###

A tymczasem wsiadam dziś na statek, który w ciągu 4 dni powinien zieloną autostradą zawieźć do Iquitos, miasta w dżungli, które ma 0,5 mln mieszkańców, a do którego nie prowadzi żadna droga.

Automat będzie publikował kilka postów w międzyczasie, gdy ja będę się lenił, jadł smażone banany, gapił na zmieniający się brzeg.

and i want to know my fate if i keep up this way

Monday, September 7th, 2009

[San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago (wioski w okolicy Pucallpy), Perú, Amazonia]

We współdzielonym Tipo poznałem Miltona, 29-letniego tatę ślicznej dziewczynki, którą wiózł na kolanach, i jeszcze jednego synka-rozrabiaki. “Jedziesz do San Francisco? Ja też. Jak chcesz możesz zatrzymać się u nas w domu. Ile kosztuje? Nie, nieważne, tylko jeśli będziesz chciał coś dać, to spoko.” Wysiadłem z nim koło jego domu w San Francisco, wiosce, która ma około 500 mieszkańców. Przedstawia mnie rodzinie, matce, bratu, siostrze. Wszyscy mieszkają razem. Tylko ojciec mieszka teraz w innym domu, lecz wciąż w tej samej wiosce, ma inną kobietę, ale wciąż zagląda od czasu do czasu, wtedy matka raczej się nie odzywa, z dumą i odrobiną smutku siedzi i patrzy przed siebie.

Milton oprowadza mnie po wiosce. A jest trochę do zobaczenia. Plaza, główna ulica, targ artesanii, kilka sklepów. Tuż obok jezioro, gdzie kąpią się dzieciaki i nastolatki. Życie mieszkańców polega głównie na nicnierobieniu. No dobra, kobiety robią jeszcze artesania, mężczyźni czasem zajmują się łownieniem ryb i uprawą roślin. Poza tym jak powiedział Milton “produkują dzieci”. Są też szamani, którzy oferują swe usługi turystom (zjawiają się co jakiś czas jacyś gringo), m.in. ayahuascę – halucynogenny wywar powodujący wielogodzinne sesje połączone z wizjami i wymiotami.

Zwiedzam jeszcze pozostałe wioski. Santa Clara. A także Nuevo Eqipto i Nuevo Chicago. A co, bo przecież tutaj można postawić chałupę trochę na uboczu i nazwać jak się chce. Nowy Egipt – mają fantazję… :)

Chicago jak wiadomo jest siedliskiem Polaków. Ale Nowe Chicago także, spotkałem tam lokalesa w koszulce “Moje miasto Zabrze”. Życie jest pełne niespodzianek.

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

komercja

Monday, September 7th, 2009

Moja rozbierana sesja zdjęciowa do wywiadu w Vivie! Scenografia stylizowana na pokój w podrzędnym hoteliku w Peru gdzieś w Amazonii.

Szukajcie w kioskach Ruchu S.A. w najbliższych tygodniach!

viva la vida

[Pucallpa, Perú]

Upał. Jak biorę pokój, to sprawdzam przede wszystkim czy jest kontakt. Bo laptop, baterie i tak dalej. Przyjechałem w tropiki. Znalazłem taki hostel. Pokazują mi pokój. Jest kontakt. Było nawet okno, a właściwie lufcik w części łazienkowo-prysznicowej*. Okno, cool, nie lubię cel bez choć odrobiny światła naturalnego. Więć wziąłem ten pokój-celę. Ale zapomniałem sprawdzić, czy jest wiatrak. Więc leją się ze mnie strugi potu. O 22 przezornie wyskoczyłem po dwie dwuipółlitrowe butelki wody. Dali mi z lodówki, więc jak doniosłem do pokoju-celi-sauny, to przezornie zawinąłem w dwa polary**, żeby woda nie zamieniła się w ciepły rosół. Jak w Bangkoku. Tylko, że tam był wiatrak.

Ale i tak… STRASZNIE MI SIĘ TU PODOBA!

*) (haha, jakże to dumnie brzmi, po prostu mam w pokoju pół-ściankę, a za nią umywalkę, kibel i rurę z zimnym prysznicem)
**) (kto myśli, że w tropiki nie należy brać ciepłych ciuchów jest w błędzie!)

PS. A z tą Vivą! to wcale nie ściema!

so when i see you next we’ll make the most of it

Saturday, September 5th, 2009

[bus Lima-Pucallpa, Perú]

Nocny autobus z Limy (zachodnie wybrzeże kontynentu) do Pucallpy (Amazonia). Dwadzieścia godzin. Ruszamy o pierwszej po południu. Z poziomu morza wspinamy się wysoko serpentynami w Andach. Zachód słońca na lekko zaśnieżonej przełęczy na wysokości 4800 m n.p.m.

Noc. W telewizorze występy ulicznych komików. Żarty o kopaniu się w dupę i łapaniu za jaja. Żałosne. Rozglądam się wokół, większość śpi, pojedyncze osoby patrzą tępo w telewizor, nikt się nie śmieje. Siedzę w drugim rzędzie za szoferką i wkurzam się, bo telewizor daje mi po oczach i przeszkadza mi gapić się za okno/spać. Obracam się jeszcze raz, autobusowa stewardesa przystanęła w korytarzu i rozbawiona patrzy się na prostackie żarty ulicznych komediantów. No tak, ona tu rządzi. A kusiło mnie, żeby zapytać czy są inne filmy. Przeczekać.

Po chyba 1,5 godzinie zmiana. Idzie płytka z mp3. Lecą przeboje o nazwach typu “Si tu.mp3” albo “No te.mp3”. Muzyki nie słychać, tylko buczenie, które przeszkadza spać, a telewizor z playlistą daje mi po oczach. Wytrzymuję 7 kawałków, wstaję sprawdzam, czy da się wyłączyć tele, nie da się, dobijam się do szoferki, wychyla się stewardesa, pytam, czy aby na pewno musimy oglądać tę playlistę, spoko, poszła na tył, wyłączyła zupełnie. W końcu. Ciemno i cicho. Wokół wszyscy śpią.

Pierwsza w nocy. Jedziemy serpentynami po zboczu góry obrośniętej już subtropikalną roślinnością. W półśnie słucham muzyki. Zapalają się światła w autobusie. Po raz kolejny. Tylko, że tym razem wciąż jedziemy. Nagle w przejściu tuż obok mnie pojawia się koleś w mundurze i z jakąś wysłużoną flintą. Bez emblematów sugerujących przynależność do którejkolwiek z oficjalnych służb. Z resztą “mundur” to spłowiały amerykański kamuflaż “woodland”, nosiłem takie portki w podstawówce. Co to kurna, leśniczy? Dosiadł się po drodze i szuka miejsca? Koleś wyciąga prostą czarną wełnianą czapkę (ala ruscy komandosi) i zaczyna od pasażerów zbierać monety. Wszyscy dają, pewnie nie pierwszy raz widzą taką scenkę. Siedzę w drugim rzędzie, patrzę na grubasa odgradzającego mnie od korytarza, śpi, pół sekundy na reakcję, odwracam głowę w stronę szyby i zamykam oczy. Jakby co to najpierw obudzi grubasa, a ja zrobię to samo co grubas, czyli dam monetę. Nie wiem czy to wojsko, policja, partyzant, bandyta, guerilla, czy jeszcze inny lokalny wynalazek. Cokolwiek. Tym razem nie zrzucę się na waszą wojnę/łapówkę/ochronę/haracz, czy cokolwiek. Ale był dobrze wychowany i nie obudził śpiącego. Przeszedł do końca autobusu, potem wrócił na przód i wlazł do szoferki, pewnie po kasę od kierowcy. Gasną światła, ludzie znowu śpią. A ja próbuję rozgryźć o co chodzi. Nie mam pojęcia.

Nie robi na mnie wrażenia broń, widziałem jej tyle na ulicach Bliskiego Wschodu, Azji, Meksyku. Nie robią na mnie wrażenia nocne kontrole paszportów, przeszukania bagażu. Nie nazwałbym tego zimną krwią. Po prostu nieme akceptowanie sytuacji, w której się znalazłem i z którą niewielę mogę zrobić.

Budzę się o wschodzie słońca. Jedziemy mokrą drogą (musiało padać niedawno). A wokół morze zieleni. Tęskniłem za tym, bo ostatnie miesiące spędziłem raczej wśród stepowo/pustynnego krajobazu. Pięknie jest. Dojeżdżamy do Pucallpy o 7:30 rano. Mało samochodów, pełno motorikszy. Zaczyna się robić gorąco. Pięknie jest, czuję już smak nowej przygody.

###

PS. Nie cierpię blogów podróżniczych, w których ludzie narzekają. Że drogo, niewygodnie, że trzęsie. Na tym polega całe “piękno” podróżowania. Na trudzie, pocie i czasem niewygodzie. Bez tego, te wszystkie ekstremalnie piękne momenty, które się wydarzają potem nie były by aż tak piękne. Bo te mommenty to złoto dla zuchwałych, a nie coś po co można wyciągnąć rękę i kupić w supermarkecie.

Ten wpis nie ma być jednym z tych narzekających. To po prostu opis pewnego półsnu, który mi się przydarzył dziś w nocy.

but i’m supposed to be the good news so i lace up these hard black shoes

Friday, September 4th, 2009

[Lima, Perú]

Luis powiedział mi jakiś czas temu, że podoba mu się w Limie, przypomina mu dom, Sao Paulo. Musi być ohydnie – odpowiedziałem.

Jest w tym podobieństwie trochę prawdy. Płasko jak na patelni. Chaotyczny ruch samochodowy (wieczne korki). Ten specyficzny bałagan na każdym rogu. Pomiesznie z poplątaniem. Apteka, chińska restauracja, sklep z bielizną, punkt rozmów telefonicznych – obok siebie, a wszystko zupełnie w innym kolorze i aranżacji. Tego typu bałagan. Zabudowa trochę niższa niż w SP (chociaż są dzielnice korporacyjnych biurowców). Na ulicach sporo drogich samochodów, korporacyjnych pingwinów w garniturach. Gdyby nie tysiące rozklekotanych autobusów, to można by pomyśleć, że jest się w latynoskiej dzielnicy jakiegoś Chicago.

Jedna różnica, ale istotna. OCEAN.

lima

lima

lima

lima

lima

lima

lima

lima

lima

A poza tym – kretyni z autoryzowanego punktu naprawy Canona zdejmując mi stłuczony filtr z obiektywu drapnęli szkło, po czym powiedzieli, że sprowadzenie nowego zajmie 1 – 1,5 miesiąca. Nie ma cenzuralnych słów, którymi mogę napisać co o nich myślę. Po rozmowie z szefem obiecał znaleźć “rozwiązanie problemu” w 2 tygodnie. Czyli wrócę do Limy. Mam tylko nadzieję, że nie utknę w Peru przez nich. Ehhh…

A dziś jadę do Amazonii. Do Pucallpy, potem łodzią w stronę Iquitos. Poza zasięgiem.

En Busca de Babilonia (2)

Thursday, September 3rd, 2009

[Copacabana, Bolivia]
En Busca de Babilonia, Alejandro Gustavo Cuacci

(en español/castellano)
1. Nombre
Alejandro Gustavo Cuacci
2. Nacionalidad
Argentino
3. ¿Cuál es tu sueño?
Que la gente comprenda, que es más importante la vida y los sentimientos que todo lo que nos rodea; que el maldito dinero cada día nos hunde más al fracaso.
4. ¿Qué es Babilonia?
Todo lo que nos hace dudar de lo verdadero.

(in English)
1. Name
Alejandro Gustavo Cuacci
2. Nacionality
Argentinian
3. What is your dream?
That people would realize that life and feelings are more important than all the other things that sorround us, more than the damm money which day by day plunges us deeper into a failure.
4. What is Babylon?
All that makes us doubt the truth.

(po polsku)
1. Imię
Alejandro Gustavo Cuacci
2. Narodowość
Argentyńczyk
3. O czym marzysz?
Że ludzie uświadomią sobie, że życie i uczucia są najważniejsze ze wszystkiego czego doświadczamy, od pieprzonej kasy, która z każdym dniem spycha nas coraz bardziej w stronę porażki.
4. Co to jest Babilon?
Wszystko, co sprawia, że wątpimy w to co prawdziwe.

This post is a part of my miniproject “En Busca de Babilonia“.

En Busca de Babilonia (1)

Friday, August 28th, 2009

(en español/castellano)
He comenzado un nuevo proyecto llamado: “En Busca de Babilonia”. Lo llevo a cabo en español, pero también será traducido al polaco y al inglés.

(in English)
I have started a new miniproject called “Looking for Babylon”. It “happens” mostely in Spanish but will be translated to Polish and English as well.

(po polsku)
Zacząłem nowy projekt “Szukając Bablilonu”. Projekt “odbywa się” głównie po hiszpańsku, ale będzie tłumaczony na polski i angielski.

[nearby Copacabana, Bolivia]
En Busca de Babilonia, Hector Sanchez

(en español/castellano)
1. Nombre
Hector Sanchez (alias “el nomo”)
2. Nacionalidad
Colombia
3. ¿Cuál es tu sueño?
Hacer una comunida auto suficiente.
4. ¿Qué es Babilonia?
Es atrasar la evolucion humana.

(in English)
1. Name
Hector Sanchez (aka “nomo”)
2. Nacionality
Colombian
3. What is your dream?
To create a self-sufficient community.
4. What is Babylon?
It’s a delay in human’s evolution.

(po polsku)
1. Imię
Hector Sanchez (ksywa “nomo”)
2. Narodowość
Kolumbijczyk
3. O czym marzysz?
Żeby stworzyć samowystarczalną społeczność.
4. Co to jest Babilon?
To zacofanie w ewolucji człowieka.

This post is a part of my miniproject “En Busca de Babilonia“.

are you really sure that you believe me when others say I lie?

Tuesday, August 25th, 2009

Cusco. Miasto w Peru. Dawniej stolica Inków. Bo Qusqu w keczua (języku indian, potomków Inków) znaczy pępek. Tak, tak, indianie myśleli, że są w pępku świata. Dziś to już tylko stolica wypadów do Matchu Pichu. Znajduję piękny hostel z dużym patio, korytarzo-balkonami wokół. Pokój duży. Mój pewny choć nie do końca poprawny hiszpański kupuje mi dobrą cenę za pokój. Nie przypuszczam, żeby ktokolwiek płacił tu mniej niż ja. No tak, hostelu nie ma w Lonely Planet, średnia klasa, więc nie ma tu turystów z obrzydliwie drogich wycieczek zorganizowanych za kupę klopsu, więc muszą walczyć o klienta. Zanim trafią do Lonely Planet. Dlatego coraz rzadziej używam przewodnika, coraz częściej języka. A drewniana podłoga tak pęknie skrzypi (mam nadzieję, że nie wpadnę do sąsiadów z dołu).

Pierwszy raz od półtora miesiąca łapię internet dla laptopa. Uaktualniam się. Także muzycznie, tak bardzo tego potrzebowałem, chłonę zachłannie nowe dźwięki niczym pyszny sok z papaji. Razem ze mną mieszka mała myszka. Ale zachowuje się cicho i boi się mnie tak samo jak ja jej. Dlatego rzadko mnie odwiedza. Przez pierwszą dobę wychodzę z pokoju tylko 2 razy na jedzenie. Na razie nie chcę zwiedzać. Miasto piękne, ale obrzydliwie turystyczne. Na ulicach kolesie po angielsku zaganiają do restauracji. Obrzydliwe, nienawidzę tego. Nie da się przejść dwóch bloków, żeby ktoś nie próbował ci sprzedać zioła. Panienki zapraszają na masaż. Co to kurna Tajlandia? Dopiero 4 bloki dalej znajduję restaurację dla peruwiańskich turystów, gdzie ceny nie są jak z Europy. Wielki Gordon Blue, mmm, pycha.

Widok z korytarzo-balkonu piękny. Niewielkie wzgórze z przylepionymi białymi domkami, stare miasto, biały kościółek na szczycie. I nowe dźwięki z laptopa… Mmmmm…

Następny dzień bez śniadania. Dopiero o 18stej pierwszy/jedyny posiłek. No tak, zasiedziałem się przy komputerze. Tyle roboty, nie wiadomo za co się złapać. Poza tym informacje, zdjęcia, muzyka… Tak jestem wciąż od tego uzależniony. Od czasu do czasu.

Pani w informacji turystycznej po angielsku/hiszpańsku (tak się najlepiej rozumiemy) daję mapkę, opowiada o okolicznych wioskach, zaznacza skąd wyjeżdżają autobusy. Mówi, że nie da się dotrzeć do Machu Picchu inaczej jak tylko pociągiem, którego ceny podaje się w milionach dolarów. Jak to się nie da, przecież ja wiem, że się da. Polacy już to rozpracowali, trochę trzeba się przejść wzdłuż torów, ale da się rozpieprzyć i ten system.

Z La Paz płyną informację na temat możliwości załatwienia wizy na pracę w Boliwii i statusu rezydenta. Łoł, status rezydenta w Boliwii, kto by pomyślał, że będę o tym myślał. Ale jakoś podoba mi się ta wizja. “Mam status rezydenta Boliwii” – brzmi szpanersko. Chociaż Szpigiel twierdzi, że “status prezydenta” brzmi jeszcze lepiej.

Wieczór, noc. Pokój, muzyka, internet, photoshop. Balkon w widokiem na niewielkie wzgórze z białymi domkami. Znowu odwiedza mnie myszka.

Jutro może pójdę zwiedzać. Bo to wydaje się być ładne miasto. Tylko w cholerę turystyczne.

(Cusco, noc 24-25 sierpnia 2009)

hostel cusco

hostel cusco

hostel cusco

hostel cusco

hostel cusco

hostel cusco

hostel cusco

hostel cusco

przeprawa

Tuesday, August 25th, 2009

[Tiquina, Bolivia]

Mnie już takie rzeczy zupełnie nie szokują. Autobus na barce popychanej kijami. Ot przeprawa przez jezioro na drodze z La Paz do Copacabany.

przeprawa

przeprawa

przeprawa

przeprawa

przeprawa

przeprawa

przeprawa

kamasutra

Tuesday, August 25th, 2009

kamasutra

Clicking allowed.

This post is a part of my miniproject “notes“.

llama

Tuesday, August 25th, 2009

[El Alto, Bolivia]

czyli wizyta na ecofarmie, czyli zdjęcia z płaskowyżu leżącego ponad La Paz, wysokość 4100-4200 m n.p.m., stepy, lamy, strzępki trawy, a w oddali zaśnieżone szczyty.

ecofarm, el alto, bolivia

ecofarm, el alto, bolivia

ecofarm, el alto, bolivia

ecofarm, el alto, bolivia

ecofarm, el alto, bolivia

ecofarm, el alto, bolivia

ecofarm, el alto, bolivia

did you think that you were dreaming? sometimes i don’t know…

Monday, August 24th, 2009

notes - soy en REAL

Clicking allowed.

This post is a part of my miniproject “notes“.

i gdziekolwiek bym był, to chcę już wracać dziś

Sunday, August 23rd, 2009

[zdjecie z Coroico, Boliwia; tekst z Puno, Perú]

pocztowka z coroico

Po 91 dniach musialem przymusowo wyjechac z Boliwii. Ustawa przewiduje, ze jako turysta mozna byc tylko 90 dni. W miedzyczasie odwiedzilem kilka miejsc, zobaczylem z kazdej strony magiczne Jezioro Titikaka, gdzie podobno narodzilo sie Slonce. Rosnie sterta nieobrobionego materialu, mialem kilka niezwyklych przygod, zrobilem kilka fajnych zdjec, zaczalem jakies nowe projekty, ale zmeczenie i intensywnosc doznan nie pozwalaja siedziec zbyt dlugo przed komputerem. Nie teraz.

Perú – nowy kraj, nowe zachwyty. Ale to wszystko jest przycmione przez tesknote i mocne postanowienie, ze wroce do Boliwii, ze wroce do La Paz. Pomarzyc o czyms innym.

sok ze świeżo wyciśniętych mandarynek

Wednesday, August 19th, 2009

A czy ty wiesz, co to znaczy trójmiejską plażą nocą przejść się boso? Wśród świateł miast i portów, i tysięcy gwiazd? Albo z beskidzkich gór wieczorem zejść do schroniska w dolinie? Gdzie gitara, czajnik na ogniu, opalone twarze, i zimne Tyskie albo Żywiec, i uśmiechy na twarzach. A czy ty wiesz co znaczy ze znajomymi na piwo iść? Po pracy, przez zimno, na chwilę zagrzać się w jakiejś enklawie ciepła? A czy ty wiesz co znaczy do pawilonów przy Nowym Świecie z kumplem iść? W kafefajce przy piwku zapalić jabłkowo-miętową faję fodną przy tureckiej muzyce? A czy ty wiesz co to święta, śnieg, kolędy, dzieciaki jak zwykle pod stołem? I dziadek co ma 100 lat już prawie w starym garniturze?

powiedziałem. A ona na to:

A czy ty wiesz, co znaczy w dżungli łódką małą rzeką płynąć o poranku? Wśród ciszy, zapachów i miliona owadów? Albo tańczyć tinku na środku ulicy, wśród bębnów i trąbek? Przez pot i zmęczenie widzieć szczęśliwe twarze ludzi, dla których ten taniec. A czy ty wiesz co znaczy spojrzeć w oczy polującego kondora? Wysoko na krawędzi przepaści spotkać się z nim? A czy ty wiesz co to znaczy ranem, gdy słońce już trochę wstało, z koncertu, taksówką przez dolinę domów w La Paz jechać? Widzieć budzące się miasto, otwierane sklepy i stragany, a w dali ponad widzieć zaśnieżone szczyty? A czy ty wiesz co to sok z tumby, słodka moka-moka, świeże awokado, sałatka owocowa? Sok ze świeżo wyciśniętych mandarynek?

Jaka to rzecz?

Tuesday, August 18th, 2009

Zmontowal jak zwykle Pasikonik. Wysokich lotow, Przyjacielu!

mam to gdzieś

Monday, August 10th, 2009

La Paz, Bolivia, 2009-08-10

Ogłaszam koniec operacji “Stop chasing shadows, enjoy the ride”. Operacja zakończyła się sukcesem, pacjent przeżył swoją własną terapię i ma się dobrze.

“Jest czas łowienia ryb i jest czas suszenia sieci.” Jest czas, żeby iść do przodu, uciekać do utraty tchu, jest i czas, żeby się w końcu zatrzymać, i żyć, doświadczać inaczej.

Nagle w głowie pojawiła się potrzeba mentalnej stabilizacji, innego rodzaju doświadczania, doświadczania piękna codzienności.

Niczym w dobrej grze komputerowej, następny level, wyższy poziom, zupełnie inny od poprzedniego. Zupełnie nowa przygoda.

Ogłaszam początek operacji “ja z tych wszystkich miejsc nie przywiozłem zdjęć”.

bo to chyba trzeba

Monday, August 10th, 2009

bo to chyba trzeba zestarzeć się razem
wsród tych ulic codziennych
czasem wśród muzyki i zapachu kadzidełka
tarzać się we wspólnym szczęściu

bo to chyba trzeba iść wciąż przed siebie
zrozumieć coś, coś odkryć
zdobyć jakiś swój szczyt
ciągle szukać, nic nie mieć

bo to chyba trzeba prowadzić wojny i nawracać
bezkompromisowo zmieniać świat
reperować, sprzątać, wygładzać
wrogów nienawidzieć

bo to chyba trzeba pijakiem być
dryfować wśród dymu i szklanek
lewitować wysoko nad pisuarem
obracać wszystko w prostacki żart

zapomniałem Ci powiedzieć, że…

Saturday, August 8th, 2009

Z La Paz spotkaliśmy się przypadkiem. Miasto nie wiedziało, że przyjdę, że pojawię się w tych miejscach. Ba, nie wiedziało nawet o moim istnieniu. Poznaliśmy się przez jakichś znajomych znajomych. Zupełnie przypadkiem.

La Paz na początku wydawało się bardzo egzotyczne. Miało inny kolor skóry. Jednak po chwili rozmowy wydało się jakoś trochę znajome. Wymieniliśmy pierwsze uśmiechy.

Z La Paz zaczęliśmy się spotykać – najpierw przypadkiem, pojawiać się w tych samych miejscach. Najpierw w małych i średnich barach, na koncertach, przy dobrej muzyce. Wtedy odkryliśmy, że tak samo lubimy nurzać się w dźwiękach, czasem miękko samotnie płynąć zasłuchani, czasem w dzikim wspólnym tańcu. Gdy to odkryliśmy – zaiskrzyło.

Zaczęliśmy się spotykać z La Paz – już nie przypadkiem. Gdy złamana została pierwsza niepewność coraz odważniej zaczęliśmy stąpać i łapać się za rękę. Przyjeżdżaliśmy do siebie tymi busami, co są ich tysiące w każdym kierunku, współdzielonymi taksówkami. Tylko w nocy czasem (a właściwie nad ranem) La Paz zamawiało dla mnie taksówkę. Wszystko szło gładko, bo wszyscy życzyli nam dobrze i pomagali odnaleźć siebie w tym mieście. Czasem tylko ktoś rzucił zdziwione spojrzenie – co ten białas robi z La Paz? Ale zazwyczaj nikt jakoś szczególnie się nie dziwił – wszyscy widzieli, że La Paz jest śliczne i może być z kim chce. A białas wydawał się dosyć sympatyczny.

La Paz coraz bardziej oswaja się ze mną, a ja z nim. La Paz obnaża się przede mną ze wszystkich swoich sekretów, opowiada coraz więcej swoich historii. A ja nurzam się w tym jakbym nigdy wcześniej nie był w żadnym dużym mieście. Czas z La Paz zlewa mi się w jeden wielki sen, w którym każdy dzień jest lepszy od poprzedniego.

La Paz i ja znowu mamy niewyspane oczy, jednak nie możemy zmienić tego stylu życia. W tych miejscach, gdzie czujemy się dobrze – zostajemy do końca nocy. Bez planu na jutro, cieszymy się dzisiaj.

La Paz rozkochało mnie do utraty tchu. La Paz kusi, żebym został na zawsze.

La Paz, el 8 de Augusto 2009

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

czerwony notes w którym trzymałem wszystkie te swoje czarne myśli

Wednesday, August 5th, 2009

notes notepad notebook

Tym razem można kliknąć i powiekszyć.

This post is a part of my miniproject “notes“.

nie warto burzyć tej ciszy, to złodziej mówi tak, choć życie to dla wielu z nas jedynie głupi żart

Monday, August 3rd, 2009

[La Paz, Bolivia]

La Paz. Mógłbym tu mieszkać.

Rano prysznic. Jeśli jest prąd. Za zimno na zimny prysznic.

Jaja z Jose, hostelowym pracownikiem po trzydziestce, do którego głównych zajęć należą sprzątanie pokoi i otwieranie kraty przy wejściu do hostelu, gdy ludzie chcą wejść lub wyjść. Simon. Polaco. Simon Templer. Haha. I jeszcze po cichu przypomina, że jak chcę, to może sprzedać marihuanę albo kokainę. Hasta Luego amigo!

Soczek na małym targowisku u tej baby co zwykle. Już się ze mną oswoiła. Como esta? Muy bien, usted? Szejka z bananów i może saładka owocowa dziś, bo ostatnio krew z nosa i w ogóle mało witamin. Jest dolewka? Muchas gracias!

Ulica stromo w dół, wyczekać moment, aż samochody zatrzymają się na światłach albo w korku i można się przeciskać. Na każdym rogu rozpiździel, bałagan, coś się dzieje. Potrzebuję czasem tego stanu totalnego pobudzenia umysłu. Że na każdym kroku jesteś atakowany jakimś bodźcem, małym światem. Te krótkie spojrzenia 50 razy na minutę. Szybka analiza, przypasowuję do widzianych wcześniej puzli, obserwuję, rozgryzam, zazwyczaj trafiam. Taka moja gra w niedoprzewidzenia. Uzależnia.

Więc włóczę się ulicami bez celu i składu zastanawiając się co na śniadanie, co na kolację. Pływając zazwyczaj na powierzchni tej rzeczywistości, nie zanurzając się. Zawsze tak samo. Czy to w Warszawie, czy w Brukseli, czy w Istanbule, czy w Delhi, czy w Bangkoku. Pochodzić, “pozwiedzać”, czasem przystanąć i zapytać się ile to kosztuje. Ale zazwyczaj nic, bo przecież nic nie potrzebuję. Jedynie napełnić brzuch od czasu do czasu. A żołądek coraz bardziej wybredny. Pieczony kurczak z frytkami – nie, może stek, makaron, pizza.

Deptak. Jak monciak w Sopocie. Ale stragany inne. Można kupić nie tylko pączka, ale i słuchawki, kłódkę, gacie czy stanik. Ale i tak jest luźno, bo mercado jest gdzie indziej. A tam to dopiero jest zajeb, stragan na straganie na stromych wąskich uliczkach i wszystkie produkty świata o gabarytach poniżej 30×30 cm. Od gwoździ aż po mięso.

Internet.

Skype z Tomskim. Krząta się, robi hałas w swoim tymczasowym apartamencie w UK. Dziecko w drodze od marca, u Anki burza hormonów, może zdążę na ślub. A do mnie w kafejce podchodzi boliwijski dzieciak, gapi się w monitor, pokazuje na ekran palcem i gada po hiszpańsku. Biorę go na kolana, pokazuję Tomskiemu do kamery. Po prostu wzruszył mnie ten mały. Otwarty na wszystko, bez uprzedzeń, mały ciekawski brzdąc.

Telefon do domu. Znowu z tatą. Bo mama z Emilką znowu “podróżują”. Za miasto nad jezioro. Bardzo fajnie, przynajmniej tak! Ciekawe jak Kajtkowi idzie autostop.

Facebook, strumień informacji o znajomych duszach z całego świata. Ktoś pyta gdzie jestem, ktoś prosi o zdjęcia, ktoś tęskni. O Marta znowu podróżuje. To dobrze, bo to znaczy, że już ją wyleczyli, bo ostatnio umierała na choroby tropikalne i nie mogła chodzić. Miałem do niej napisać. Aurelie gdzieś wyjeżdża, będzie przez miesiąc poza zasięgiem. Znowu nie napisze gdzie. Zdjęcia z jakiś “szalonych” imprez. Mała wrzuciła moje zdjęcia z cmentarzyska pociągów, Stefi podobało się w Tupizie i sprzedała samochód. Zdjęcia po tajfunie w Hong Kongu (tęsknię za małą_v). Zdjęcia z urodzin Tomali na statku na Wiśle. Znajome twarze, Koala, Anet, Konrad… Ktośtam ma urodziny – zignoruj, taki tam znajomy. Facebook. Czat, Luis w Limie, podoba mu się, przypomina dom – Sao Paulo, musi być ohydnie. :) Lena wrzuciła zdjęcia w bikini na jakiejś plaży, pewnie w Brazylii. Ktoś znowu zrobił quiz po tajsku, spam, spam, spam. Facebook.

Maile. Ira pisze bardzo prywatnie o samotnoście w Buenos Aires, pyta dlaczego ja też czułem się tam samotny. Solene już z powrotem we Francji. Pisze mi po hiszpańsku o tym, że lato i koncerty. Z Francuzką po hiszpańsku, kto by pomyślał… Ktoś chce mi dokuczyć, wysyła ładunek jadu zawarty w kilku liniach tekstu. Niby przelatuje koło mnie niczym balon z wodą rzucony z innego świata, niby nie trafia, i spływa, ale wciąż… będę o tym myślał. I walczył z pokusą, by odesłać swój balon z jadem, kilka celnych kąśliwych słów. Ale po co, znowu zdalne wojny, tym razem nie dam się sprowokować.

Blogi. Płyną zdjęcia ze wszystkich stron świata. Relacja po ile jest hostel w Kuala Lumpur, nuda. Relacje lepsze i gorsze. Widoczki, widoczki, ja na tle fontanny, ja na tle oceanu, ja z Meksykanką, ja na tle piramid. “Odkrywam” bloga parki podróżującej po Azji z malutkim dzeckiem. Wow. To dopiero wyczynowcy! Dodane do ulubionych. Monia wędruje muzycznie i wewnętrznie, szyfruje swoje nastroje. Kiszczak barwnie opisuje swój bezkompromisowy świat, gdzieś tam daleko Lenonka znowu ma mieć dziecko, duchy z dalekiej przeszłości, z którymi już się nie znam, a których życia śledzę niczym jakąś fikcyjną powieść.

Stan konta, spoko, starczy jeszcze na kilka miesięcy dryfowania. :) Nie ściągnęli mi z konta tego co mnie bankomat oszukał i nie dał kasy, żadnych podejrzanych operacji na karcie kredytowej.

Flickr. Upload ponad dwustu zdjęć z ostatnich 1,5 miesiąca. Kurde, jak ja nie lubię tagować. A potem wrzutka – tylko 2 godziny, spoko.

Zdjęcia na bloga. Spoko. Ola wysłała maila z linkiem do kilku agencji fotograficznych. Fajnie, że dziewczyna we mnie wierzy i że zrobiła coś do czego sam bym się nie zmotywował. Nie wiem, czy coś z tego będzie. Kasa z tego pewnie mała, a trzeba będzie się spinać, tagować, targować, wysyłać pliki. A to przecież mój intymny świat, moja intymna wędrówka. A ktoś będzie chciał to oglądać, oceniać, decydować czy się przyda, czy nie przyda. Z resztą to Boliwia, to się przecież nie sprzeda. Kto by tam chciał jeździć do Boliwii!.. Majorka, Teneryfa, Turcja, Egipt, Ibiza…, to może kupiłyby biura podróży, widoczek do folderku. Szybciej Tajlandia. Chociaż to i tak na razie “daleko” dla przeciętnego Polaka. “Bo znajomi byli w Egipcie i takie piękne zdjęcia przywieźli.” Chyba wolę zarabiać pieniądze jako informatyczny najemnik. Złego życia przecież nie miałem. Dużo samotnych nocy i hotelowych pokoi. Ale przecież Bruksela, to było życie. Znajomi, imprezy, kino za darmo, samochód, szalone weekendy, Rue Royale… I te szalone weekendy w Warszawie. Czemu nie, mógłbym znowu pomieszkać w Bruskeli. Z resztą może wypali ten job w Antwerpii. Bo ja tylko chcę mieć ciekawe życie. Mogę znowu zwolnić, ściszyć na rok, czy trzy. Albo Warszawa. Mógłbym przecież pochodzić do kina, na piwo z Naleśnikiem, zakręcone akcje, pawilony, dużo śmiechu, złote tarasy, czasem lunch jakiś razem, koncert w Stodole, Kazik kolejny raz, Grabaż, nieprzewidywalne kluby na Pradze, Jadłodajnia, czasem może Klubo przez sentyment, nocne powroty na piechotę przez centrum albo taksówką. Miałbym czas, żeby uaktualnić się serialowo i muzycznie. Albo do Gdyni. Kurde, przecież tam lato, możnaby z Lesiem kabrioletem na Hel . Albo Kaszuby, jeziorko, kiełbaski…

Komentarze na blogu. Blablabla, czasem cieszy, a czasem wkurwia. W cholerę wyrzucić możliwość komentowania. To nie film, żeby wystawiać recenzje. Ale czasem miło połechta, jak jakiś znajomy coś napisze. Miło wiedzieć, że zagląda i ogląda. Moderowane. Bo czasem jakiś debil się uaktywni. Nie podoba się, to nara, ale nie wylewaj mi tu pomyji, miło ma być, jarzysz?

Wirtualna Polska, o ja p$@(#%lę, bez sensu.

Koniec internetu.

Ulice długie i strome, oddech płytki, czasem trzeba się zatrzymać. SPALINY. Kaszel i chusta na nos. A płuca jeszcze mniejsze. Policja w maskach, przed grypą czy przed spalinami? Stragany, pirackie płyty, warzywa, kosmetyki, kompoty…

Zdjęć robię mało. Nie czuję tego. Większość czasu w ogóle nie noszę aparatu, bo zupełnie nie jestem w nastroju do focenia. Poza tym jest ciężko, bo w tym bałaganie nie ma czasu na jakiś mądry kadr. Poza tym mówią, że niebezpiecznie. To paraliżuje. Choć nie czuje się realnego zagrożenia, bo przecież matki z dziećmi i małolaty w mundurkach, to jednak trzeba mieć oczy dookoła głowy. Nigdy nie wiadomo gdzie czai się licho… Tak jak Filipa w Peru porwała i złupiła taksówka z Jezusem o dwunastej w niedzielę. Bynajmniej nie zawieźli go do kościoła. Niedoprzewidzenia. Nie fotografuję, nie czuję tego, za duży rozpiździel.

Kolacja, może tam gdzie wczoraj, niezłego steka mieli. Serwis jest tak sprawny, że zdążę zrobić tylko pół lekcji hiszpańskiego w książeczce. Lekcja 8. Wolno mi to idzie. Ale przecież każdego dnia uczę się nowych słów. Ze słowniczka, jak coś mnie zainteresuje, wyczytam albo potrzebuję żeby kupić. Ręcznik – toalla. Quiero comprar una toalla, sabe usted donde puedo comprar? Comprar czy comprarlo? Kulawo, ale działa. Cały czas nie kumam jak robi się czas przeszły. Umiem tylko powiedzieć “podróżowałem”, “byłem”, “kupiłem”, “rozmawiałem”…, ale przez osoby odmieniać nie potrafię. Może na lekcjach w mp3 będzie, posłucham sobie w autobusie, jak będę gdzieś jechał.

Ulice. stromo pod górkę, dziesięć przecznic do hostelu.

Jeszcze na ostatniej prostej kupić wodę od pani i 8 cukierów. Też już ze mną się oswoiła. Cansado? Si un poco. W końcu trochę się nałaziłem.

Hostel duży. Za duży, żeby kogoś poznać. Tymczasowy. A mnie przeraża tłum backpackersów. Oczywiście wszyscy grupowo. Polacy jacyś, dziwni, byłem z nimi na kolacji, nie chce mi się z nimi gadać (a im ze mną). Jakiś świat swój mają odległy za górą i rzeką. Pojechali bez pożegnania, no tak przecież nie będziemy do siebie wysyłać maili. Urugwajczycy – dredy, trampki, żonglerka i atresania, Francuzi – wino i dududu-dududu, Niemcy – hahaha i jajaja, Anglicy – fąfąfąfą. Nie nie nie, nie chce mi się, pozwólcie mi dryfować po mojemu. W moim jednoosobowym pokoju na balkonie, 5 metrów ponad światem. Tu chcę być. Bo w końcu przecież i tak pojawi się bratnia dusza, statek na horyzoncie, zawsze przecież tak było, nawet w Chinach. I nie trzeba będzie sygnałów świetlnych, wąchania się, wyrachowanych żarcików, taktyki jak sobą zainteresować. Po prostu zadziała i pojawi się nowy przyjaciel. Choć możliwe, że trzeba będzie na niego poczekać tydzień, miesiąc albo dwa.

Hostel duży. Taki w który można być anonimowym. Ludzie przyjeżdżają i wyjeżdżają. A ja potrzebuję czasu. Nie kilku dni. Potrzebuję tygodni. Żeby zaledwie poczuć to miejsce, to miasto. Początkowo etap odkrywania, długie spacery, kolejne dzielnice. A potem zamykanie się w kwadracie “ulubionych” ulic, knajp, restauracji, numerów telefonów, pani od której soczek, buenos dias, pani od której wodę i 8 cukierków, buenas noches, a tam nie warto iść, bo tam byłem i nie ma nic ciekawego.

Hostel taki jak lubię, taki gdzie nie pytają się na wejściu na ile nocy zostaniesz. Gdzie obsługa milej uśmiecha się każdego następnego dnia, bo rośnie wspólne poczucie, że dzielimy razem ten dom, to miejsce, nie tylko na chwilę, że nie jestem tak bardzo tymczasowy jak pozostali.

Pokój. Podłóżny. 3 łóżka. Jedno do spania (bo szersze niż pozostałe, a ja lubie szersze), jedno na bałagan, jedno do siedzenia z laptopem (bo blisko jedynego gniazdka). Balkon. Długość 30 cm, szerokość 2 m. Właściwie to okno balkonowe zakończone barierką i kratą. Uwielbiam. Zaspokaja nocne potrzeby wyglądania na ulicę, nie muszę się szwendać. 25 boliwiaków – 12PLN za noc. Łysa żarówka. Wspólna łazienka na korytarzu. Jeden ciepły prysznic (jak jest prąd), pozostałe letnie.

Komputer. Muzyka. Znowu nie mogę znaleźć nic dobrego. Puszczam te same zdarte płyty. Błąkam się po tych samych dźwiękach niczym po kwadracie bezpiecznych ulic. Zdjęcia. Wybrać. Za dużo ich, te same ujęcia. A jednocześnie tak mało “fajnych”. Dziwnych. Innych. Moich. Ale idą nie tylko “fajne”. Nie ma być profesjonalnie. Bo to przecież przede wszystkim dla mnie, trochę dla znajomych, też żeby rodzina wiedziała, że żyję. Dla innych szalonych nieznanych podróżników, marzycieli. Miejsca moje, w których byłem, ja.

Komputer. Czasem coś napiszę, częściej przeczytam co napisałem wcześniej. Muzyka…

Ktoś puszcza sygnał na komórkę. Od ponad 2 miesięcy w tym kraju, a Wciąż nie wiem co to znaczy, jak puszczają ci sygnał. Że niby co, myślisz o mnie, czy czegoś chcesz? Że co, chcesz się umówić spotkać, czy tylko myślisz sobie o mnie i ma być mi teraz miło. Ignoruję.

Pokój. Po dwóch miesiącach w końcu sam. Nie ma nikogo znajomego w żadnym sąsiednim pokoju. Zamykam się, dryfuję myślami, kopię wgłąb siebie, wspominam, rozbieram na kawałki. Bo dużo się działo. Takie wakacje od “zwykłych moich” wakacji. Czy dobrze, czy o to chodzi, czy mam dalej tak samo, czy znowu po swojemu?

Więc tkwię w takich miejscach, hostelach, miastach tak długo jak potrzeba. Bez planu na jutro. Kupić szampon, papier, ściąć włosy, odwiedzić muzeum koki, cmentarz może, pojutrze może, pójść na pocztę, spytać się o autobus, może jeszcze pojechać na ten drugi mirador, ale daleko, nie chce mi się minibusem. Bo ja nie lubię minibusów. Za szybko wywożą w nieznane i niedoprzewidzenia. Spacerować. Na każdym skrzyżowaniu wybierać ulicę. Nie patrząc na mapę. To jest mój sposób.

Późno się zrobiło. Ciszej w hostelu. Można ściszyć muzykę. Balkon zamknąć bo zimno. Druga w nocy. Budzik na jedenastą.

Jeszcze do snu muzyka na uszach. A gdy skończą się myśli, to zasnę. Zimno. Śpiwór. Albo jeszcze jeden koc z drugiego łóżka.

la paz hostel room