Archive for the photos category
Monday, August 3rd, 2009
[La Paz, Bolivia]
La Paz. Mógłbym tu mieszkać.
Rano prysznic. Jeśli jest prąd. Za zimno na zimny prysznic.
Jaja z Jose, hostelowym pracownikiem po trzydziestce, do którego głównych zajęć należą sprzątanie pokoi i otwieranie kraty przy wejściu do hostelu, gdy ludzie chcą wejść lub wyjść. Simon. Polaco. Simon Templer. Haha. I jeszcze po cichu przypomina, że jak chcę, to może sprzedać marihuanę albo kokainę. Hasta Luego amigo!
Soczek na małym targowisku u tej baby co zwykle. Już się ze mną oswoiła. Como esta? Muy bien, usted? Szejka z bananów i może saładka owocowa dziś, bo ostatnio krew z nosa i w ogóle mało witamin. Jest dolewka? Muchas gracias!
Ulica stromo w dół, wyczekać moment, aż samochody zatrzymają się na światłach albo w korku i można się przeciskać. Na każdym rogu rozpiździel, bałagan, coś się dzieje. Potrzebuję czasem tego stanu totalnego pobudzenia umysłu. Że na każdym kroku jesteś atakowany jakimś bodźcem, małym światem. Te krótkie spojrzenia 50 razy na minutę. Szybka analiza, przypasowuję do widzianych wcześniej puzli, obserwuję, rozgryzam, zazwyczaj trafiam. Taka moja gra w niedoprzewidzenia. Uzależnia.
Więc włóczę się ulicami bez celu i składu zastanawiając się co na śniadanie, co na kolację. Pływając zazwyczaj na powierzchni tej rzeczywistości, nie zanurzając się. Zawsze tak samo. Czy to w Warszawie, czy w Brukseli, czy w Istanbule, czy w Delhi, czy w Bangkoku. Pochodzić, “pozwiedzać”, czasem przystanąć i zapytać się ile to kosztuje. Ale zazwyczaj nic, bo przecież nic nie potrzebuję. Jedynie napełnić brzuch od czasu do czasu. A żołądek coraz bardziej wybredny. Pieczony kurczak z frytkami – nie, może stek, makaron, pizza.
Deptak. Jak monciak w Sopocie. Ale stragany inne. Można kupić nie tylko pączka, ale i słuchawki, kłódkę, gacie czy stanik. Ale i tak jest luźno, bo mercado jest gdzie indziej. A tam to dopiero jest zajeb, stragan na straganie na stromych wąskich uliczkach i wszystkie produkty świata o gabarytach poniżej 30×30 cm. Od gwoździ aż po mięso.
Internet.
Skype z Tomskim. Krząta się, robi hałas w swoim tymczasowym apartamencie w UK. Dziecko w drodze od marca, u Anki burza hormonów, może zdążę na ślub. A do mnie w kafejce podchodzi boliwijski dzieciak, gapi się w monitor, pokazuje na ekran palcem i gada po hiszpańsku. Biorę go na kolana, pokazuję Tomskiemu do kamery. Po prostu wzruszył mnie ten mały. Otwarty na wszystko, bez uprzedzeń, mały ciekawski brzdąc.
Telefon do domu. Znowu z tatą. Bo mama z Emilką znowu “podróżują”. Za miasto nad jezioro. Bardzo fajnie, przynajmniej tak! Ciekawe jak Kajtkowi idzie autostop.
Facebook, strumień informacji o znajomych duszach z całego świata. Ktoś pyta gdzie jestem, ktoś prosi o zdjęcia, ktoś tęskni. O Marta znowu podróżuje. To dobrze, bo to znaczy, że już ją wyleczyli, bo ostatnio umierała na choroby tropikalne i nie mogła chodzić. Miałem do niej napisać. Aurelie gdzieś wyjeżdża, będzie przez miesiąc poza zasięgiem. Znowu nie napisze gdzie. Zdjęcia z jakiś “szalonych” imprez. Mała wrzuciła moje zdjęcia z cmentarzyska pociągów, Stefi podobało się w Tupizie i sprzedała samochód. Zdjęcia po tajfunie w Hong Kongu (tęsknię za małą_v). Zdjęcia z urodzin Tomali na statku na Wiśle. Znajome twarze, Koala, Anet, Konrad… Ktośtam ma urodziny – zignoruj, taki tam znajomy. Facebook. Czat, Luis w Limie, podoba mu się, przypomina dom – Sao Paulo, musi być ohydnie. :) Lena wrzuciła zdjęcia w bikini na jakiejś plaży, pewnie w Brazylii. Ktoś znowu zrobił quiz po tajsku, spam, spam, spam. Facebook.
Maile. Ira pisze bardzo prywatnie o samotnoście w Buenos Aires, pyta dlaczego ja też czułem się tam samotny. Solene już z powrotem we Francji. Pisze mi po hiszpańsku o tym, że lato i koncerty. Z Francuzką po hiszpańsku, kto by pomyślał… Ktoś chce mi dokuczyć, wysyła ładunek jadu zawarty w kilku liniach tekstu. Niby przelatuje koło mnie niczym balon z wodą rzucony z innego świata, niby nie trafia, i spływa, ale wciąż… będę o tym myślał. I walczył z pokusą, by odesłać swój balon z jadem, kilka celnych kąśliwych słów. Ale po co, znowu zdalne wojny, tym razem nie dam się sprowokować.
Blogi. Płyną zdjęcia ze wszystkich stron świata. Relacja po ile jest hostel w Kuala Lumpur, nuda. Relacje lepsze i gorsze. Widoczki, widoczki, ja na tle fontanny, ja na tle oceanu, ja z Meksykanką, ja na tle piramid. “Odkrywam” bloga parki podróżującej po Azji z malutkim dzeckiem. Wow. To dopiero wyczynowcy! Dodane do ulubionych. Monia wędruje muzycznie i wewnętrznie, szyfruje swoje nastroje. Kiszczak barwnie opisuje swój bezkompromisowy świat, gdzieś tam daleko Lenonka znowu ma mieć dziecko, duchy z dalekiej przeszłości, z którymi już się nie znam, a których życia śledzę niczym jakąś fikcyjną powieść.
Stan konta, spoko, starczy jeszcze na kilka miesięcy dryfowania. :) Nie ściągnęli mi z konta tego co mnie bankomat oszukał i nie dał kasy, żadnych podejrzanych operacji na karcie kredytowej.
Flickr. Upload ponad dwustu zdjęć z ostatnich 1,5 miesiąca. Kurde, jak ja nie lubię tagować. A potem wrzutka – tylko 2 godziny, spoko.
Zdjęcia na bloga. Spoko. Ola wysłała maila z linkiem do kilku agencji fotograficznych. Fajnie, że dziewczyna we mnie wierzy i że zrobiła coś do czego sam bym się nie zmotywował. Nie wiem, czy coś z tego będzie. Kasa z tego pewnie mała, a trzeba będzie się spinać, tagować, targować, wysyłać pliki. A to przecież mój intymny świat, moja intymna wędrówka. A ktoś będzie chciał to oglądać, oceniać, decydować czy się przyda, czy nie przyda. Z resztą to Boliwia, to się przecież nie sprzeda. Kto by tam chciał jeździć do Boliwii!.. Majorka, Teneryfa, Turcja, Egipt, Ibiza…, to może kupiłyby biura podróży, widoczek do folderku. Szybciej Tajlandia. Chociaż to i tak na razie “daleko” dla przeciętnego Polaka. “Bo znajomi byli w Egipcie i takie piękne zdjęcia przywieźli.” Chyba wolę zarabiać pieniądze jako informatyczny najemnik. Złego życia przecież nie miałem. Dużo samotnych nocy i hotelowych pokoi. Ale przecież Bruksela, to było życie. Znajomi, imprezy, kino za darmo, samochód, szalone weekendy, Rue Royale… I te szalone weekendy w Warszawie. Czemu nie, mógłbym znowu pomieszkać w Bruskeli. Z resztą może wypali ten job w Antwerpii. Bo ja tylko chcę mieć ciekawe życie. Mogę znowu zwolnić, ściszyć na rok, czy trzy. Albo Warszawa. Mógłbym przecież pochodzić do kina, na piwo z Naleśnikiem, zakręcone akcje, pawilony, dużo śmiechu, złote tarasy, czasem lunch jakiś razem, koncert w Stodole, Kazik kolejny raz, Grabaż, nieprzewidywalne kluby na Pradze, Jadłodajnia, czasem może Klubo przez sentyment, nocne powroty na piechotę przez centrum albo taksówką. Miałbym czas, żeby uaktualnić się serialowo i muzycznie. Albo do Gdyni. Kurde, przecież tam lato, możnaby z Lesiem kabrioletem na Hel . Albo Kaszuby, jeziorko, kiełbaski…
Komentarze na blogu. Blablabla, czasem cieszy, a czasem wkurwia. W cholerę wyrzucić możliwość komentowania. To nie film, żeby wystawiać recenzje. Ale czasem miło połechta, jak jakiś znajomy coś napisze. Miło wiedzieć, że zagląda i ogląda. Moderowane. Bo czasem jakiś debil się uaktywni. Nie podoba się, to nara, ale nie wylewaj mi tu pomyji, miło ma być, jarzysz?
Wirtualna Polska, o ja p$@(#%lę, bez sensu.
Koniec internetu.
Ulice długie i strome, oddech płytki, czasem trzeba się zatrzymać. SPALINY. Kaszel i chusta na nos. A płuca jeszcze mniejsze. Policja w maskach, przed grypą czy przed spalinami? Stragany, pirackie płyty, warzywa, kosmetyki, kompoty…
Zdjęć robię mało. Nie czuję tego. Większość czasu w ogóle nie noszę aparatu, bo zupełnie nie jestem w nastroju do focenia. Poza tym jest ciężko, bo w tym bałaganie nie ma czasu na jakiś mądry kadr. Poza tym mówią, że niebezpiecznie. To paraliżuje. Choć nie czuje się realnego zagrożenia, bo przecież matki z dziećmi i małolaty w mundurkach, to jednak trzeba mieć oczy dookoła głowy. Nigdy nie wiadomo gdzie czai się licho… Tak jak Filipa w Peru porwała i złupiła taksówka z Jezusem o dwunastej w niedzielę. Bynajmniej nie zawieźli go do kościoła. Niedoprzewidzenia. Nie fotografuję, nie czuję tego, za duży rozpiździel.
Kolacja, może tam gdzie wczoraj, niezłego steka mieli. Serwis jest tak sprawny, że zdążę zrobić tylko pół lekcji hiszpańskiego w książeczce. Lekcja 8. Wolno mi to idzie. Ale przecież każdego dnia uczę się nowych słów. Ze słowniczka, jak coś mnie zainteresuje, wyczytam albo potrzebuję żeby kupić. Ręcznik – toalla. Quiero comprar una toalla, sabe usted donde puedo comprar? Comprar czy comprarlo? Kulawo, ale działa. Cały czas nie kumam jak robi się czas przeszły. Umiem tylko powiedzieć “podróżowałem”, “byłem”, “kupiłem”, “rozmawiałem”…, ale przez osoby odmieniać nie potrafię. Może na lekcjach w mp3 będzie, posłucham sobie w autobusie, jak będę gdzieś jechał.
Ulice. stromo pod górkę, dziesięć przecznic do hostelu.
Jeszcze na ostatniej prostej kupić wodę od pani i 8 cukierów. Też już ze mną się oswoiła. Cansado? Si un poco. W końcu trochę się nałaziłem.
Hostel duży. Za duży, żeby kogoś poznać. Tymczasowy. A mnie przeraża tłum backpackersów. Oczywiście wszyscy grupowo. Polacy jacyś, dziwni, byłem z nimi na kolacji, nie chce mi się z nimi gadać (a im ze mną). Jakiś świat swój mają odległy za górą i rzeką. Pojechali bez pożegnania, no tak przecież nie będziemy do siebie wysyłać maili. Urugwajczycy – dredy, trampki, żonglerka i atresania, Francuzi – wino i dududu-dududu, Niemcy – hahaha i jajaja, Anglicy – fąfąfąfą. Nie nie nie, nie chce mi się, pozwólcie mi dryfować po mojemu. W moim jednoosobowym pokoju na balkonie, 5 metrów ponad światem. Tu chcę być. Bo w końcu przecież i tak pojawi się bratnia dusza, statek na horyzoncie, zawsze przecież tak było, nawet w Chinach. I nie trzeba będzie sygnałów świetlnych, wąchania się, wyrachowanych żarcików, taktyki jak sobą zainteresować. Po prostu zadziała i pojawi się nowy przyjaciel. Choć możliwe, że trzeba będzie na niego poczekać tydzień, miesiąc albo dwa.
Hostel duży. Taki w który można być anonimowym. Ludzie przyjeżdżają i wyjeżdżają. A ja potrzebuję czasu. Nie kilku dni. Potrzebuję tygodni. Żeby zaledwie poczuć to miejsce, to miasto. Początkowo etap odkrywania, długie spacery, kolejne dzielnice. A potem zamykanie się w kwadracie “ulubionych” ulic, knajp, restauracji, numerów telefonów, pani od której soczek, buenos dias, pani od której wodę i 8 cukierków, buenas noches, a tam nie warto iść, bo tam byłem i nie ma nic ciekawego.
Hostel taki jak lubię, taki gdzie nie pytają się na wejściu na ile nocy zostaniesz. Gdzie obsługa milej uśmiecha się każdego następnego dnia, bo rośnie wspólne poczucie, że dzielimy razem ten dom, to miejsce, nie tylko na chwilę, że nie jestem tak bardzo tymczasowy jak pozostali.
Pokój. Podłóżny. 3 łóżka. Jedno do spania (bo szersze niż pozostałe, a ja lubie szersze), jedno na bałagan, jedno do siedzenia z laptopem (bo blisko jedynego gniazdka). Balkon. Długość 30 cm, szerokość 2 m. Właściwie to okno balkonowe zakończone barierką i kratą. Uwielbiam. Zaspokaja nocne potrzeby wyglądania na ulicę, nie muszę się szwendać. 25 boliwiaków – 12PLN za noc. Łysa żarówka. Wspólna łazienka na korytarzu. Jeden ciepły prysznic (jak jest prąd), pozostałe letnie.
Komputer. Muzyka. Znowu nie mogę znaleźć nic dobrego. Puszczam te same zdarte płyty. Błąkam się po tych samych dźwiękach niczym po kwadracie bezpiecznych ulic. Zdjęcia. Wybrać. Za dużo ich, te same ujęcia. A jednocześnie tak mało “fajnych”. Dziwnych. Innych. Moich. Ale idą nie tylko “fajne”. Nie ma być profesjonalnie. Bo to przecież przede wszystkim dla mnie, trochę dla znajomych, też żeby rodzina wiedziała, że żyję. Dla innych szalonych nieznanych podróżników, marzycieli. Miejsca moje, w których byłem, ja.
Komputer. Czasem coś napiszę, częściej przeczytam co napisałem wcześniej. Muzyka…
Ktoś puszcza sygnał na komórkę. Od ponad 2 miesięcy w tym kraju, a Wciąż nie wiem co to znaczy, jak puszczają ci sygnał. Że niby co, myślisz o mnie, czy czegoś chcesz? Że co, chcesz się umówić spotkać, czy tylko myślisz sobie o mnie i ma być mi teraz miło. Ignoruję.
Pokój. Po dwóch miesiącach w końcu sam. Nie ma nikogo znajomego w żadnym sąsiednim pokoju. Zamykam się, dryfuję myślami, kopię wgłąb siebie, wspominam, rozbieram na kawałki. Bo dużo się działo. Takie wakacje od “zwykłych moich” wakacji. Czy dobrze, czy o to chodzi, czy mam dalej tak samo, czy znowu po swojemu?
Więc tkwię w takich miejscach, hostelach, miastach tak długo jak potrzeba. Bez planu na jutro. Kupić szampon, papier, ściąć włosy, odwiedzić muzeum koki, cmentarz może, pojutrze może, pójść na pocztę, spytać się o autobus, może jeszcze pojechać na ten drugi mirador, ale daleko, nie chce mi się minibusem. Bo ja nie lubię minibusów. Za szybko wywożą w nieznane i niedoprzewidzenia. Spacerować. Na każdym skrzyżowaniu wybierać ulicę. Nie patrząc na mapę. To jest mój sposób.
Późno się zrobiło. Ciszej w hostelu. Można ściszyć muzykę. Balkon zamknąć bo zimno. Druga w nocy. Budzik na jedenastą.
Jeszcze do snu muzyka na uszach. A gdy skończą się myśli, to zasnę. Zimno. Śpiwór. Albo jeszcze jeden koc z drugiego łóżka.
posted in bullshit, in-polish, photos, stories, travel | country: bolivia | trackback | 10 comments »
Monday, August 3rd, 2009
[La Paz, Bolivia]
posted in photos, travel | country: bolivia | trackback | 2 comments »
Monday, August 3rd, 2009
[La Paz, Bolivia]
Jak kwiaty zakwitli na ulicach ludzie. Przebrani, tańczący, kolorowi, weseli.
I jak nie zachwycić się każdym z nich, dumnym z pochodzenia, tradycji, kultury. Szczęśliwym, że może tu być i tańczyć, i grać.
I właśnie dlatego tak uwielbiam Boliwię. Bo mimo że świat się zmienia i pędzi do przodu, to jednak tutaj zmiany następują wolniej. Ludzie mają ogromny szacunek do swej własnej kultury i naturalnie ją pielęgnują. Nawet bogaci nie zmieniają sposobu życia.
I dlatego nie chcę stąd wyjeżdżać.
Bo tego szukam w tej całej tułaczce, prawdziwych, czystych emocji i szczerych uśmiechów.
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | 3 comments »
Sunday, August 2nd, 2009
[from Laguna Colorada to Uyuni, Bolivia]
Laguna Blanca and some Bolivian village.
posted in photos, travel | country: bolivia | trackback | 1 comment »
Friday, July 31st, 2009
[from San Juan to Laguna Colorada, Bolivia]
Volcán Ollagüe, Laguna Cañapa, Laguna Hedionda, Laguna Chiar Kkota, Laguna Honda, Laguna Ramadita, Arbol de Piedra (4412m), Laguna Colorada (4278m).
posted in photos, travel | country: bolivia | trackback | 1 comment »
Wednesday, July 29th, 2009
[Isla Incahuasi (aka Isla del Pescado, Isla de los Pescadores), Salar de Uyuni, Bolivia]
Miejsce gdzie intensywne miewa sie sny. Podobno na wyspie mieszka i pracuje tylko 12 osob. Rozmawialismy z kilkoma z nich. Do teraz nie wiemy, czy to przypadkiem nie byly duchy. Nie mozna tu zarezerwowac noclegu. Cisza, pustka, przestrzen noca. A za dnia dziesiatki jeepow i setki turystow.
Dlaczego mam się tłumaczyć ze stwardniałych pięt, zamiłowania do zachodów słońca, kadrów, otwartych butelek, intymnych myśli, nastrojów, słów ciężkich jak ołów, zmęczonych nóg i płuc? Dlaczego mam się tłumaczyć z rozdanych uśmiechów, które cię nie dotyczą, ze stwardniałego serca, które czasem pęka, z podłych posiłków, brudnych kibli i trzeszczących łóżek?
Pozwól mi schować się za metaforą, nieśmiało namalować kawałek siebie, wychylić się za krzaka i czasem zamyśleć. Pozwól mi tańczyć, gdy gra moja muzyka, pozwól mi śpiewać, pozwól mi płakać, pozwól mi wyjść, gdy nie pasuję.
A ty chcesz mi domalować skrzydła albo rogi, podmalować rzęsy, rozgrzać ręce i duszę, nauczyć kochać, tęsknić, szanować i porzucać. A wszystko na twój sposób.
Bo nasze światy to osiedla na drugich końcach miasta, kanapy po przeciwnych stronach baru, statki ledwo widzące się na horyzoncie.
PS. Każda krytyka, to jak kontrast wstrzyknięty do organizmu, zwijam się jak kwiatek na noc, zamykam, żeby zdiagnozować, o co naprawdę mi chodzi, dlaczego i dokąd. I wiesz co? Zwykle na końcu i tak ja mam rację. W mojej głowie przynajmniej. “Can’t help thinking about me.” Bo tak jak ty, nie mogę przestać myśleć, że rozumiem lepiej, wiem więcej i że znalazłem receptę. Swoją własną.
posted in bullshit, in-polish, photos, songs, travel | country: bolivia | trackback | 4 comments »
Friday, July 24th, 2009
[Salar de Uyuni, Bolivia]
Bylismy na niestandardowej wycieczce przez Salar i okolice. Wysiedlismy z autobusu na srodku pustyni, spalimy tam, gdzie nie spi nikt, tylko duchy Inkow. A potem standardowa wycieczka jeepem, ktorej nasi towarzysze na pewno dlugo nie zapomna. A potem jeszcze kilka dni w Uyuni i burza piaskowa, ktora zakonczyla sie tak jak w najsmielszych marzeniach. I znowu nie wiem, czy to wszystko dzieje sie naprawde, czy mi sie przysnilo, czy tez sciagnalem to z internetu. :)
Ale pora jechac dalej, przyjechalismy do La Paz, jakiez przygody przytrafia sie nam tu?
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | 5 comments »
Friday, July 24th, 2009
[Uyuni, Bolivia]
Mam szczescie do defilad. Tym razem zdarzylo mi sie w Uyuni z okazji 120 rocznicy zalozenia miasta. Defilowali wszyscy, wszystkie zrzeszenia, organizacje, przedsiebiorstwa… Chyba kazdy przeszedl przed trybuna co najmniej raz. A wygladalo to tak:
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | 2 comments »
Tuesday, July 21st, 2009
[Potosi-Uyuni, Bolivia]
Czyli 300 km w kurzu na pace ciezarowki. Bo autobus kosztowalby 17 zl.
posted in photos, travel | country: bolivia | trackback | no comments »
Monday, July 20th, 2009
[Uyuni, Bolivia]
Pasikonik w niebieskim autobusie.
A propos Potosi jeszcze, znowu pojawiam się gościnnie u Pasikonika w formie obrazów ruchomych w kolorze i z dźwiękiem.
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | no comments »
Monday, July 20th, 2009
[Tarabuco, Bolivia]
Niedzielny targ w Tarabuco, wiosce 60km od Sucre.
(Umknął mi ten post wcześniej…)
posted in photos, travel | country: bolivia | trackback | 3 comments »
Sunday, July 19th, 2009
[trains cementery, Uyuni, Bolivia]
posted in photos, travel | country: bolivia | trackback | 2 comments »
Wednesday, July 15th, 2009
[Potosi, Boliwia]
Nad wejściem do kopalni często znajduje się krzyż, zaś na okolicznym wzgórzu stoi kościół. Dla pracujących w kopalniach góników symbole te mają szczególne znaczenie. Oznaczają granicę stref wpływów. Na zewnątrz rządzi Jezus Chrystus. Jednak w podziemiach rządzi Tío. Ten zły. To właśnie jemu trzeba ofiarować liście koki, papierosy, 96% alkohol. Podobno tym którzy tego nie robią przydarzają się wypadki.
Tio stworzyli podobno Hiszpanie w czasach kolonialnych. W kopalniach pracowała wtedy niewolnicza ludność indiańska, która miała bogate wierzenia w świat spirytystyczny. Jako że pracowali zamknięci w kopalniach nawet przez 6 miesięcy, to Hiszpanie stworzyli im “boga kopalni”. Nazwa pochodzi podobno od hiszpańskiego “dios”, czyli bóg, ale w języku indian keczua nie ma “d”, stąd Tío.
Zainteresowanym polecam film dokumentalny o dzieciach pracujących w kopalniach – “The Devil’s Miner“.
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | 2 comments »
Wednesday, July 15th, 2009
[Potosi, Bolivia]
Potosi to przygnębiające miejsce. Położone na wysokości 4070 metrów miasto gdzie przez cały rok jest zimno. Strome ulice i rozrzedzone powietrze powodują szybką zadyszkę. To szare miasto u podnóża pomarańczowej góry – Cerro Rico. Kiedyś najbogatsze miasto Ameryki Południowej, dziś pozostał tylko tytuł najwyżej położonego miasta na świecie.
Góra zabrała 8 milionów istnień ludzkich. Kiedyś Hiszpanie czerpali zyski ze złóż srebra. Dziś złoża minerałów są znacznie uboższe, jednak ich eksploatacja wciąż trwa. Pewnie gdyby góra znajdowała się w Stanach albo w Rosji, to w ciągu kilku dziesięcioleci zrówanano by ją z ziemią i upewniono się, że wszystko co cenne zostało wydobyte, ale nie w Boliwii, tu wciąż pracuje się w spółdzielniach górniczych głównie przy użyciu siły mięśni ludzkich i dynamitu. Góra wciąż zbiera swoje żniwo, górnicy średnio po 10-15 latach pracy w kopalni dostają pylicy, umierają. Kopalni małych i większych jest na zboczach góry podobno kilka tysięcy.
Wybieramy się na zboczę góry jednym z miejskich busików. Wysiadamy tóż przy dużej kopalni i zaraz trafiamy na pijących piwo po pracy górników. Mniej i bardziej pijani opowiadają nam o swoim życiu i pracy w kopalni. Nie rozumiemy wszystkiego, ale zapada nam w pamięci jedno stwierdzenie, “tam na dole ludzie stają się zwierzętami”. Ciężki nastrój.
Postanawiamy wdrapać się trochę sami i może poszukać jakiejś małej kopalni, którą moglibyśmy zwiedzić. Szybko wypatrzyły nas dzici sprzedające minerały. Przychodzą, próbują nam sprzedać kolorowe kamyki. Zaprzyjaźniamy się, odnoszą kamyki do domu, i za rękę idzimy w kierunku mniejszego szczytu, na którym wznosi się kaplica i anteny nadawcze. Śpiewamy “Vamos a la playa, comer la papaya”, potem pokazują nam “plażę”, czyli zielonkawy zbiornik jakichś chemikaliów. Pasikonik śpiewa i uczy tańczyć “witajcie w naszej bajce”. Kupujemy butelkę soku. Dzieciaki są niesamowite, cały czas się śmieją, robią niesamowite minki. Zdyszani wchodzimy na mniejszy szczyt. Przygotowujemy lunch – chleb z twarogiem i pomidorem. Dzieciaki znowu nas zadziwiają, przekazują kanapki dalej zanim wezmą dla siebie, nie zaczynają jeść dopóki każdy ma kanapkę. A potem dalsze zabawy, tańczenie dzeicięcego tanga, wyścigi w zbieganiu z górki, podchodzenie na około, żeby nastraszyć. Wieje, dzieciaki chodzą w czapce i szaliku Michała, moim polarze. W sumie spędzamy z dzieciakami chyba ze 3 godziny.
Potem schodzimy trochę i ze starszym bratem Vanessy zwiedzamy zamknięte muzeum urządzone w kopalni, z której już nie wydobywa się minerałów. Zwiedzić zamnkięte muzeum w kopalni – nie ma problemu, w Boliwii todo es posible. A w kopalni pierwsze spotkanie z Tio, trochę był straszny, ale przekupiliśmy go koką i 96% alkoholem.
A oto i nasze cudowne dzieciaki:
– Vanessa – w czerwonym sweterku i dresach
– Maria – w różowej czapce
– Alex – w szaliku Michała
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | no comments »
Saturday, July 11th, 2009
[Sucre, Bolivia]
posted in photos, travel | country: bolivia | trackback | 4 comments »
Saturday, July 11th, 2009
[Sucre, Bolivia]
posted in photos, travel | country: bolivia | trackback | 1 comment »
Saturday, July 11th, 2009
[Sucre. Bolivia]
These are some of the people thanks to whom my stay Sucre (almost 1 month ) was such an amazing experience. Thanks guys and see you around!
Luis (Brazil) and Pasikonik (Polandia)
Luis (Brazil)
Luis’ new shoes (China?)
Linsel (New Zealand)
Filip (Polandia)
Inbar and Ira (Israel)
and me
posted in bullshit, in-english, photos, travel | country: bolivia | trackback | no comments »
Saturday, July 11th, 2009
[nearby Sucre, Bolivia]
Hike do 7 wodospadów.
posted in photos, travel | country: bolivia | trackback | no comments »
Thursday, July 2nd, 2009
Nakręciliśmy film. Dzieło. O nas, o marzeniach, podróżowaniu, tęsknocie, pasjach, kobietach, polityce, szpiegach, pieśni i tańcu, kulturze, Boliwii… Dzieło jak żadne inne wcześniej. Dzieło niepowtarzalne.
Wchodzimy w kulturę i obyczaje głębiej niż Cejrowski, a przy tym jesteśmy śmieszniejsi i bardziej bezkompromisowi niż Borat.
Wkrótce pojawi się trailer.
Szczegółów szukajcie tu, a także tam i tam.
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | 2 comments »
Thursday, July 2nd, 2009
[nearby Tarabuco, Bolivia]
Wracając z Tarabuco zobaczyliśmy z Pasikonikiem ciężarówkę tak naładowaną ludźmi, workami, dobrami wszelakimi, że nie było już miejsca by wcisnąć nawet nogę, ba nawet nie dało się domknąć tylnej klapy. Reakcja była zgodna: “Musimy nią pojechać!”. Kierowca odmówił nam ze trzy razy. Nawiązaliśmy interakcję z lokalesami na ciężarówce: “Senior! Hay lugar para dos gringos?!”. W odpowiedzi otrzymaliśmy uśmiechy i zaproszenie. No to wsiadamy, ładujemy się na worki i skrzynki w momencie gdy ciężarówka rusza. Siedzimy w tym ścisku, z przodu na szczycie, mijani na ulicy gringos patrzą na nas z przerażeniem, a my jesteśmy szczerze szczęśliwi. Nawiązujemy interakcje z tymi prostymi, cudownymi, kolorowymi ludźmi. A potem przez pół drogi śpiewamy na całe gardło piosenki po polsku. Robimy zdjęcia, kręcimy film. Ludzie wysiadają w mijanych wioskach, ubywa pakunków. Do Sucre dojeżdżamy niemal sami.
Dla takich momentów warto to wszystko.
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | 1 comment »
Thursday, July 2nd, 2009
[Sucre, Bolivia]
…czyli Boże Ciało w Sucre obchodzono w tym roku na stadionie.
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | no comments »
Thursday, July 2nd, 2009
[nearby Samaipata, Bolivia]
Hike zaczyna się od dwugodzinnej jazdy jeepem po górskich drogach. W samochodzie przewodnik daje chętnym liście koki. Listki zgina się zębami na pół i umieszcza w policzku. Wkłada się dużo liści, pod policzkiem robi się gulka. Nie gryźć. Potem dorzuca się jeszcze katalizator reakcji chemicznej, małe grudki, zazwyczaj popiół innej rośliny. Policzek drętwieje, smak przypomina troche mate z Argentyny. Efekt, nieszczególnie silny, hike pod górę poszedł łatwo, wydawało się, że trwał godzinę, a nie trzy.
W Boliwii koka jest legalna. Nie znajdziesz robotnika na budowie, kierowcy autobusu nocnego, ochroniarza, który nie używa liści koki. Nikogo nie dziwi gulka pod policzkiem. Koka redukuje zmęczenie, poczucie głodu, senność, pomaga na chorobę wysokościową. Nie ma czym się ekscytować, ot inna kultura, inne używki.
update: The guy with big lenses is Carles Santana i García, you can visit his blog or go directly here to see a close-up of the condor.
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | 2 comments »
Saturday, June 27th, 2009
[Samaipata, Bolivia]
Fotki sprzed miesiąca z Samaipaty, wioski w której spędziłem 8 dni.
A na fotkach m.in., przygotowania do obchodów i obchody 391 rocznicy założenia wioski, wyprawa do El Fuerte – ruin Inków, Mark – fryzjer z LA i trochę różnych haseł, malunków i reklam wymalowanych na murach.
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | 1 comment »
Saturday, June 27th, 2009
[Sucre, Bolivia]
Po 3 tygodniach w Sucre zaczęły się kwasy. Zazębiło się kilka plecionych naprędce intryg. Podgrzewane na wielu ogniach emocje musiały wybuchnąć. Nie do końca wiem, jak to się stało, że tak szybko rozwinęliśmy te obrzydliwe pajęczyny zależności, relacji, że tak szybko się w tym zaplątaliśmy, osiągnęliśmy stan, że kurs kolizyjny był nieunikniony. Ale dopiero gdy to wszystko wybuchło zdałem sobie sprawę, co tak naprawdę się dzieje, w jakim błotku stoję i czemu to wciąga. Przebudziłem się w tej pięknej scenerii, wśród ludzi, którzy wiodą tu swoje proste życia, tak odległe od naszych, przebudziłem się i stwierdziłem, że jest tak samo jak “dawniej”, że znowu zasiałem to przed czym zawsze uciekam, pieprzony Big Brother, znowu wdepnąłem w jakiś świat, którym się brzydzę.
Pieprzę cię miasto.
Z Pasikonikiem i Filipem zaczęliśmy kręcić. Trzech krętaczy nakręciło już kilka godzin materiału video. Może powstanie z tego coś ciekawego. Nogi świerzbią do ucieczki, ale tkwimy jeszcze przez moment w tym bagienku (czyli w tym pięknym mieście). Jeszcze się nie pozabijaliśmy nawzajem. Choć było blisko.
Ciężko jest przecierać ścieżki, gdy mieszka się w betonowej dżungli.
Jak widać jestem w stanie rozkładu bez ładu i składu. Ale jeszcze kilka dni. I znowu będzie długa droga przede mną. I NIEZNANE. I zacznie się jakaś historia zupełnie od nowa.
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | 2 comments »
Thursday, June 25th, 2009
[Sucre, Bolivia]
Wczoraj w mieście pojawiły się maski. Co prawda w Sucre nie zanotowano jeszcze przypadków świńskiej grypy, ale boją się, bo w sumie w innych miastach jest już ze 30 przypadków. Boją się głównie turystów, bo to oni przywlekają te paskudne choróbstwa.
Efekt jest taki – nie widać już ślicznych uśmiechów tych wszystkich kelnereczek. I dużo trudniej je teraz zrozumieć, umyka znaczna część komunikacji niewerbalnej.
Mam nadzieję, że to tylko chwilowa moda.
A o mnie się nie bójcie – regularnie się odkażam.
PS. A dziś maseczki były już zazwyczaj zsunięte. I bardzo dobrze. A kelnerki po godzinach i tak zwykle umawiają się z białasami.
posted in bullshit, in-polish, photos, travel | country: bolivia | trackback | 1 comment »