Hi , my english not is good, but i can understand anything.
Maybe you don’t remeber me? but i remember you,
You were in my country (Sucre-Bolivia) and you took pictures about theatre street, now i want the prictures about my work, please cant you send me? i’m wainting news about you and the pictures, write me ok?
and i’m so sorry about my english, is really terrible.
bye, i send you a big hug….
Antonio
“El odio es amor frustrado y al agresión es una técnica de buscar amor”
MADE IN BOLIVIA
####################################################
szymon to ramiro diaz
Hola Antonio,
Si, recuerdo a tu y tus amigos. Su teatro de calle es muy amable.
Envio las imágenes de esa noche. Por favor, envíe a sus amigos tambien. Si tu lo puso a la Internet por favor escriba mi nombre.
Estoy en Sucre, yo gusta la ciudad mucho! Puedes mirar mi blog por mas photos de mis viajes: www.mywayaround.com
Oto seniora, od której co najmniej raz dziennie kupuję szejki owocowe. Seniora bez zęba na przedzie.
Tymczasowa stabilizacja, przetarte ścieżki po mieście, znowu mam lokalny numer telefonu, przygody z Pasikonikiem, Filipem i Luisem, te miejsca, bary i lokale należą do nas. Dużo przygód, pierwsze randki po hiszpańsku, życie pełną gębą. Więcej zdjęć i historii wkrótce.
Nazywa się Pasikonik.
Lat: dwadzieścia kilka.
Narodowość: Wszechkrólestwo Polandii.
Zawód wykonywany: życiowy nomad.
Spotkałem go na lokalnej imprezie w Samaipacie w Boliwii. Dotarł tu autostopem z Brazylii dwa tygodnie wcześniej. Szybko poznał miejscowych “hipisów”. W zamian za jedzenie, miejsce do spania, czasem flaszkę, czasem coś jeszcze, zamieszkał w domku na zboczu doliny pośród mandarynkowych i cytrynowych sadów. Zajmuje się tym miejscem, sprząta ogród, karczuje rośliny. “Tu jest cudownie, tu spacer zaczyna się z pierwszym krokiem, nie jest tak, że musisz iść kilkaset metrów, czy kilometrów, do parku, żeby mieć spacer.”
Odwiedziłem go w “jego” domku. Opowiedział mi trochę o swoich legalnych i nielegalnych przygodach. Studiował leśnictwo i dziennikarstwo. Mieszkał w jaskiniach Andaluzji, mieszkał w leśniczówce w polskich puszczach, pracował w lasach Irlandii. Pisuje do jarocińskiej gazety.
Zostałem tam na noc. Cisza, czasem przybiegnie wegetariański pies sąsiadki (kilometr dalej), by poprzymilać się w nadziei na smaczny kąsek. Palimy w kominku, parzymy herbatę. Wino, mandarynki, chleb z twarogiem i pomidorem…
“Ja nie chcę stąd wyjeżdżać” – mówi. Ale serce ciągnie go gdzieś indziej. Nie chce wracać do Europy, pozamykał tam wszystkie sprawy. Poza jedną. “Wrócę tu, przyjadę tu z Nią.”
Rano bierzemy się do roboty. Piła, maczeta. Ścinamy chore drzewo – będzie na opał do kominka na kolejną zimną noc. Pasikonik stara się oszczędzać, właśnie wrócił z mini-operacji palca. Wlazł mu kolec z drzewa mandarynkowego. W tych warunkach byle drzazga może spowodować infekcję. Jego ręce są całe poranione. Na środkowym palcu prawej ręki opatrunek. To dlatego, że w pierwszym tygodniu ogarnięty hura-optymizmem i zapałem pracował bez rękawic. Mi też wchodzi drzazga. “Nie ignoruj małych, czarnych kropek” – ostrzega śmiejąc się.
“Ja chcę tak żyć” – mówi – “ja chcę być biedny”.
Więcej o jego przygodach możecie przeczytać na jego blogu.
Przyjeżdżam pociągiem do Santa Cruz – największego miasta w Boliwii. Dzwonię do Luisa, lokalesa, kumpla Andressy. Cześć, cześć i już kumple. Luis pracuje w Tigo, jednym z większych operatorów komórkowych w Boliwii. Poza tym jest na wokalu w zespole hardrockowym. I znowu grillowanie, piwka, znajomi znajomych. A wieczorami jeżdżanie samochodem po mieście ze spuszczonymi szybami słuchając ostrzejszej muzyczki. Leci “Go with the flow” – Queens of the Stone Age, kawałek który Ignacio zawsze puszczał w samochodzie zaczynając wieczór w Brukseli, ot takie deja vu, zbieżność gustów i sytuacji w dalekich miejscach na świecie, uwielbiam takie sytuacje. I odwiedzamy knajpy i kluby gorsze i lepsze. Wybraliśmy się też na pobliskie wydmy gdzie dzieciaki jeżdżą na quadach i ćwiczą sandboarding.
A w hostelach zdarzają się coraz większe freeki. Pięćdziesięciokilku-letni przedwcześnie emerytowany opertaor koparki z Kalifornii, który czeka na poprawę koniunktury, bo uważa, że jest za młody, żeby nie pracować. Albo Egipcjanin z USA, wiecznie na haju, który szuka miejsca, gdzie będzie miał czystą wodę i będzie mógł “grow my own stuff”. Opowiada o tym, jak to chlorowana woda źle działa na organizm, o doświadczeniach z herbatką szamana w amazońskiej dżungli, po zażyciu której ma się 6 godzinny film, i można się samemu wyleczyć (poprzez zrozumienie najczęścięj psychologicznej przyczyny) z bólu kręgosłupa a nawet z raka. Spróbował terapii 12-krotnie. Right. Albo jego kumpel, również obywatel Wszechmocarstwa, który opowiada historie o tym, że oświadczył się swojej dziewczynie tym samym pierścionkiem co swojej ex-żonie, ona wyczuła, że ktoś już go nosił i nie chciała go przyjąć, więc koleś przybył z zamiarem przehandlowania tego pierścionka na szlachetny kamień u górnika. W międzyczasie pierścionek został skradziony wraz z paszportem, ale spoko, bo koleś wie kto to zwinął, zna imię, nazwisko i adres lokalnego złodziejaszka i ma zamiar go kontr-okraść, bo podróżuje z zestawem małego-złodzieja do otwierania zamków. (to wersja okrojona i mocno skrócona tej historii). Słuchasz gościa i nie wiesz, czy to prawda, czy marihuanowa jazda.
Zaprzyjaźniam się z Luisem – audio boyem i Markiem – fryzjerem/antropologiem z LA, razem wybraliśmy się do Samaipaty (o tym w następnym odcinku).
Jeśli chodzi o pierwsze wrażenia/zauważone dziwactwa, to:
– Boliwia to taki Meksyk, tylko trochę bardziej (w przeciwieństwie do Argentyny, Chile i Brazylii, które w porównaniu są duuużo lepiej rozwinięte)
– tu żołnierze na dworcu chodzą z maczetami
– na środku drogi stoi biedak z łopatą przy zasypanej piaskiem dziurze i liczy na datek za tę usługę od przejeżdżających kierowców
– policja jeździ pick-up’ami, 4 w samochodzie, 5 na platformie w kaskach, gotowych, by zeskoczyć i interweniować (lub wskoczyć i ewakuować się ucieczką)
– wojsko dorabia sobie oficjalnie świadcząc powietrzne usługi transportowe małymi samolotami
Takie byly pierwsze wrazenia z Santa Cruz. Zdjecia robione glownie z samochodu Luisa. Ale to bylo dawno temu. Tymczasem wciaz jestem w Samaipacie i wciaz nie znalazlem powodu, zeby stad wyjechac.
Luis Bergmann, 33, Brazilian. Works as a music composer/sound effects maker for computer games, movies and TV shows. Recently decided to quit his stationary life, so he quit his rented apartment, sold his books, furniture, etc., and started travelling while working remotely. He can do his job from anywhere with his notebook, telephone, a pair of headphones and an internet connection.
Luis also started an interesting project. With a pair of specially modified microphones that look like regular headphones (not the ones he has on the picture) he records sounds of the world around him and uploads them online to his audiolog.
Ilhabela to duża wyspa na oceanie, 3,5 godziny od São Paulo, co czyni ją celem tłumów turystów w weekendy i wakacje. Ja trafiłem tam w środku tygodnia, na początku jesieni, więc byłem sam w hostelu. Pogoda piękna, więc przez 2 dni ciężko pracowałem nad opalenizną wędrując po pustych zazwyczaj plażach, czasem obchodząc wodą skały, docierając na oddzielone od świata plaże przy prywatnych willach.
Po intensywnym pobycie w Rio/Niterói wróciłem na weekend w gościnne, rodzinne progi Mr i Mrs Miotto. Mieliśmy zacząć podróżować, ale po części korporacja Rafaela, a po części lenistwo, a przede wszystkim uwielbienie chill-out’u, zimnego piwka i soczystego mięsiwa z grilla sprawiły, że weekend do intensywnych zdecydowanie nie należał.
Na szybko musiałem sobie wymyśleć coś na ten tydzień (bo z Rafaelam i Thalitą mamy zacząć podróżować pod koniec tygodnia). No to wybyłem dziś na Ilhabela (czyli “Piękną Wyspę”). Przybyłem do hostelu i okazało się, że jestem jedynym gościem. Cóż, idzie jesień…
Od jakiś 3-4 tygodni nie używam polskiego numeru komórki (mam brazylijski). Jeżeli ktoś coś wysłał, to trafiło to w czarną dziurę.
Ostatniej nocy w Niterói wyprawiłem sobie należytą imprezę pożegnalną. Momenty do zapamiętania, to:
– zaskoczone twarze współlokatorów, gdy wróciliśmy z supermarketu obładowani browarkami
– gruba murzynka przyciskająca mnie do obfitego biustu, ucząca mnie ciasno tańczyć Forró
– uściski ze współlokatorami, sugestie, żebym, został, wrócił, zapewnienia, że kiedy tylko zechcę…
Pokochałem to miejsce i tych ludzi. A licznik pożegnań tyka.
Andressa, Skol and me – Turkey’2004
We met a moment before taking this picture. She came to me and said “hey, you’re drinking a Brazilian beer, I’m Brazilian” (I thought I was just drinking the cheapest one, it was in a 1-liter plastic bottle, I didn’t know it was Brazilian :)).
me, Skol and Andressa – Brazil’2009
On my goodbye party in Rio.
Marzyłem o tym, by zobaczyć to miejsce. Pocztówkowy widok, gdzieś na drugim krańcu świata. W mojej głowie zawsze to było miejsce odległe i nieosiągalne. Tak jak Taj Mahal. Byłem, widziałem, było pięknie.
Spotkałem się tam (planowo) z Quebekańczykami, ostatni raz widzieliśmy na końcu świata w Ushuaii. :)
To nie był stracony czas. Dwa tygodnie w Rio i Niterói. Nawet te wszystkie imprezy i kluby dużo mówią o tej kulturze. Samba na żywo wywołuje gęsią skórkę. Na scenie 25 muzykantów i te potężne brzmienie bębnów. A oni nawet hymn narodowy grają na sambową nutę. Albo ten raz jak poszliśmy do fancy klubu przy Copacabanie i stałem tuż przed Romario zasłaniając mu plecami widoki wszelakie. Albo te wszystkie przeprawy przez zatokę Guanabara promem, mostem, autobusem, nielegalnym minibusem, samochodem, taksówką. Mecz obejrzany w barze i drugi na stadionie. Lunche, owoce, współlokatorzy. Andressa i jej koleżanki. Rozmowy. Spacery i jazdy autobusami (strach, gdy wieczorem wsiadłem w nie ten co trzeba). Albo jak przypadkiem pojechałem na lotnisko, zwiedziłem, bo lubię, i wróciłem ciesząc się, że byłem tam tylko przypadkiem, a nie z konieczności (bo to jeszcze nie czas na powrót).
Rio – piękne, dzikie, niebezpieczne. Chciałbym tu zostać dłużej.
[Maracanã stadium, Flamengo-Botafogo game (2:2), Rio de Janeiro, Brazil]
“Cadê Você ?! Cadê Você?!
no Maraca nunca vi, no Engenhão não tava lá,
os jogadores todos choram, não tem torcida pra apoiar!”
“Gdzie jesteście? Gdzie jesteście?
na Marakanie nigdy was nie widziano, na Engenhão was nie było,
płaczcie gracze, których nie wspierają fani!”
Przyśpiewka wymyślona na potrzebę chwili przez fanów Flamengo, by skomentować wolne miejsca w sektorach Botafogo. Nawiązuje do sytuacji, gdy gracze Botafogo po przegranym meczu płakali na konferencji prasowej. Ale tym razem większość z 95 tys miejsc była zajęta (dawniej wpuszczano tu nawet 200 tys ludzi). Dziwnym nie jest, skoro Flamengo, to najpopularniejsza drużyna w Brazylii i ma 43 miliony fanów. Tak, miliony.
Niedziela, to przede wszystkim święto piłki. Bębny, flagi, wytatuowane herby drużyn i dzika celebracja.
I żadne słowa tego nie opiszą, jak czuje się człowiek będąc w środku rozentuzjazmowanego tłumu, więc jeszcze jeden filmik. Pierwszy raz w życiu doświadczyłem falowania betonu pod stopami.
Ten wpis dedykuję Wujkowi Michałowi Skiubie, który ze względu na miłość dla sportu powinien kraj zmienić.
Fotoreportaż z Choppady – imprezy studenckiej zorganizowanej przez studentów Wydziału Inżynierii Uniwersytetu w Niterói. Zasady są proste – płacisz za wejście i masz piwo (chopp) za darmo.
Wszystko dzieje się w klubie bez klimatyzacji, gdy za oknem temperatura wynosi pewnie z 25 stopni.
Całowanie się jest tu częścią kultury imprezowej, każdy wie o co chodzi, nikt nie patrzy na to zbyt krzywo, nawet jeśli na jednej imprezie ktoś całuje się z więcej niż jednym partnerem. Magiczna fraza to “quero ficar contigo”, czyli “chcę z tobą być”. Po obustronnej akceptacji następuje wymiana pocałunków. Brazylijczycy to plotkarze, decydując się na pocałunki, musisz wiedzieć, że następnego dnia wszyscy będą o tym wiedzieć i rozmawiać (ale nie oceniać).
***
My photoreportage from Choppada – students’ party organized by students of the Civil Engineering Faculty of the Univercity of Niterói. The rules are simple – you pay to get in and have unlimited beer inside.
These all happens with outdoors temperature of 25C degrees and no airconditioning (so the temperature inside is much, much higher).
Kissing here is a part of the “party culture”, nobody bothers if you kiss a few partners during one party. The magic phrase is “quero ficar contigo” (meaning “I want to stay/be with you”). After the both sides agree they just start kissing. Watch out – Brazilians gossip a lot – on the following day everybody will know who kissed whom.
Kilka uwag:
– woda na ścianie to skroplony pot
– chłopczyk w czerwonej koszulce, to mój współlokator Misxkytha, ten co zabiera mnie na lunche w stołówce studenckiej
– białas ze zdjętą czerwoną koszulką, z dwoma piwami w ręce, to mój współlokator Alemão
– dziewczyna ubrana jak flaga Polski, to oczywiście Andressa
– proszę zwrócić uwagę na mistrzowskie przekazanie szklanego kufla pomiędzy dwoma półnagimi mężczyznami, którzy są w trakcie wymiany pocałunków z osobami trzecimi
– dziewczynka ma na ramieniu wytatuowaną gwiazdę Dawida, na szyi zaś dynda Matka Boska
Rzadko używam słów “naj”, bo wiem, że niewiele widziałem, i co ja w ogóle wiem, żeby wydawać sądy ostateczne. Ale…
Rio de Janeiro jest dla mnie najpiękniejszym miastem, z tych które dotychczas widziałem.
Przebija Istambuł, Hong Kong, Paryż…
Bo wyobraźcie sobie te zielone pagórki i skalne wzgórza wyrastające z oceanu, a do tego białe plaże i palmy. I 13 kilometrowy most łączący Rio z Niterói, którym jechałem taksówką, gdy słońce wschodziło nad oceanem. I lotnisko Santo Dumont położone tuż przy centrum, tuż nad zatoką, więc samoloty nad oceanem kołują do lądowania. I prom z Niterói, z którego widać to wszystko jak na dłoni.
A nocą, rozświetlone ulice centrum, a nad nimi pagórki z pojedynczymi lampami, fawele, dzielnice biedy, pokryte przylepionymi do siebie małymi domkami pokrywającymi stoki wzgórz.
A na ulicach piękni, kolorowi ludzie (och te dziewczyny!), wszystkich ras i kolorów.
Ale to także bosy chłopiec. Czasem tylko w gaciach z deską surfingową, inny w brudnym t-shircie, przy supermarkecie prosi o drobne.
A wspominałem, że “zimno” oznacza tu 20 stopni?
Zamieszkałem w 3 pokojach (wliczając living-room) z 6 Brazylijczykami. Sympatyczna paczka studentów. Niesamowite jest to jak mnie traktują, zabierają ze sobą wszędzie, przekazują znajomym, po prostu spędzają czas. Więc czerpię z tego doświadczenia, chodzę do stołówki studenckiej (z pożyczaną legitymacją studencką, na której paluchem muszę zakrywać zdjęcie, zwłaszcza jeśli gościu jest czarny), gdzie za 70 centavos jem lunch’e składające się z ryżu, fasoli, kawałka ryby/mięska, jakiejś nieokreślonej papki i kompotu. Chodzę na imprezy studenckie, gdzie piwo leje się strumieniami, a zagęszczenie ciał ludzkich ciał jest ogromne, zaś pot spływa po ścianach. A wszyscy są dla mnie sympatyczni i poznaję znajomych znajomych. Wiem, że taka możliwość wejścia w życie lokalesów, to coś wyjątkowego, więc korzystam. I wolę być tu z nimi, odkrywać, poznawać, mieć tę namiastkę tego ich życia w tym mieście, niż gnać przed siebie, zwiedzać kolejne miejsca, kolejne atrakcje turystyczne.
Andressa też o mnie dba, przychodzi/zabiera na imprezy pomimo pracy, studiów. Nie widzieliśmy się 5 lat, ale wciąż jest to doskonałe porozumienie, prawdziwa przyjaźń.
Zdjęć robię mało, małym aparatem, przestępczość uliczna jest duża – trzeba uważać, poza tym koncentruję się na doświadczaniu.