Gdy spotkamy się ponownie, będziesz miał dom z kominkiem w najwspanialszej boskiej dolinie. Zabierzesz mnie na trek na najwyższą chmurę. Pokażesz wszystkie swoje ulubione ławki i murki. Zapoznasz mnie z najbardziej wykręconymi ziomami z okolicy. Będą nas znali w pobliskich barach i lokalach. Pożeglujemy razem po najwyższych jeziorach tej odległej krainy. Będziemy ostro jeździć po bandzie, tańczyć na stołach i łamać zakazy. Będziemy mieli całą wieczność, by śmiać się, palić ogniska, milczeć.
Kuba Fedorowicz mój kumpel i przyjaciel zginął 9 marca 2012 w tragicznym wypadku w Gdyni.
Ceremonie pożegnalne Kuby odbędą się w kościele św. Wawrzyńca w Warszawie na Woli oraz na Cmentarzu Wolskim Prawosławnym (jego katolickiej części).
Msza odbędzie się o godz. 14 w piątek 16 marca 2012.
Kuba nie lubił kwiatów zamiast nich rodzina prosi o przekazanie datków na dowolną fundację pomagającą SPEŁNIAĆ MARZENIA dzieci.
Jest prośba, żeby po uroczystościach pogrzebowych powstrzymać się od osobistego składania kondolencji rodzinie.
Doña Eugenia w Potosí serwuję najlepszą zupę z kamieniem w Potosí, czyli Kalaphurkę. Przysmak znany na całą Boliwię. Jest to zupka na kukurydzy i zbożu, oczywiście z mięskiem i ziemniaczkiem. Pikantna. Rozgrzany kamyk powoduje, że zupka na dzień dobry miło bulgocze.
Restauracja Doñi Eugenii znajduje się w Potosí przy cmentarzu, polecamy.
Ale jak to samą zupę jeść bez drugiego dania? Więc na drugie zamówiłem sobie Chicharrón (czytaj cziczaron), czyli tłusta wieprzowina smażona w głębokim tłuszczu, tutaj serwowana z kukurydzą, czarnym ziemniakiem i niesłodkim bananem.
…kolejne dni naszej podróży z Radkiem do Brazylii…
Dnia kolejnego ruszamy z ostatniego hotelu Sheraton na świecie.
Paliwo tankujemy kiedy jest.
Drogi są długie i proste, samochody z naprzeciwka nie częściej niż raz na pół godziny. Upał i kurz niemiłosierny. Co prawda dziur jest wiele, ale postanawiamy zaryzykować i złamać przepis o abstynencji.
Miast po drodze dużo nie ma. A jak są, to samochodów w nich nie ma.
Wywózka dżungli amazońskiej.
Dnia któregoś z kolejnych udaje nam się dotrzeć nad rzekę Mamoré w Guayaramerín na północnym czubku Boliwii. Tam za 50 USD Radek wynajmuje jeden z niewielu boliwijskich okrętów marynarki by dostać się na drugą stronę. Pasażerowie sztuk 2 – gratis.
A wszystko po to, żeby zobaczyć jak zachodzi słońce w Brazylii.
Po nocy spędzonej na imprezowaniu w Rio Branco na kacu uderzamy tam gdzie kończy się droga.
Po odwiedzinach u kolegi Radka udajemy się w drogę powrotną. Cieszymy się asfaltem, którego w Boliwii zazwyczaj nie ma.
Ponieważ ceny benzyny w Brazylii są takie jak w Polsce (czyli 4x droższe niż u nas w Boliwii), to ostatnie 150km robimy na oparach.
I znowu dofinansowujemy budżet marynarki boliwijskiej.
Radio? Telewizja? Biblioteka?
La Paz – 4 dni drogi. To nie Europa, że można ją ot tak przejechać.
Benzyna jest tania. Jeśli jest.
Dla porównania – droga w Boliwii.
Szukamy miejsca na nocleg.
Filmy o kowbojach to nie fikcja.
Nie wszystkim się udaje.
Wszystkim zainteresowanym przygodami białego samochodzika polecam blog Radka. A oto zajawka czego można się tam spodziewać:
Trzeciego dnia dojechaliśmy do ostatniej na świecie placówki Sheratonu. Zapewne niektórzy z Was nie wiedzą, ale Sheraton prowadzi w krajach trzeciego świata sieć hoteli Sheraton Express, które w najodległejszych rejonach świata zazwyczaj położone są w miejscach trudnych i niedostępnych ale uczęszczanych. Tak było i w tym przypadku. Nasz Sheraton położony był odkładnie o 1 dzień drogi od najbliżyszch sklecionych z patyków drewnianych chat przykrytych liśćmi bananowca. Jaka to była dla nas ulga. Dla nas, prowadzących tę ekspedycję Szymka i Radka. No i nasego psa Rockiego.
Dzień już od dobrych kilku godzin skończył się pięknym zachodem słońca. Jechaliśmy więc ciemną stepową nocą. Drogi nie widzieliśmy już od 3 dni. Ale coś nas niosło, jakaś chęć walki, zdobycia czegoś, poznania. Poznania czego? Świata? Kobiet? Wszystkiego po trochu? Ale my o tym nie myśleliśmy, bo gnaliśmy na ostatnich kroplach wody, benzyny i whiskey. A ju tam, tam miał być nasz dom, Hotel Sheraton Express. Nasze schronienie przed nocą, nasz dom daleko od domu.
Najpierw w ciemności wyłoniły się na tle gwiazd ogromne anteny do odbioru telewizji satelitarnej. Prąd włączany jest tylko nocą z rozklekotanego, smrodzącego generatora wokół którego pasą się kukurydzą kury i psy. Tak proszę państwa, anteny są potrzebne, żeby mieszkańcy tego oderwanego od cywilizacji szałasu i goście mogli dowiedzieć się o wydarzeniach jak Tsunami w Haponji. Ale jest, jest, dojeżdżamy. Niemal nieprzytomni wywalamy się z samochodu. Za nami słychać dzwięk wypadających puszek ze smarem.
Udało się!
Dotrwaliśmy.
Już wiemy, że mają tu dla nas i wode, i mleko, i pięcioletnie snickersy, i papierosy. ŻYJEMY!
Atmosfera w barze była taka jak nasze samopoczucie. Zmęczeni ale na luzie. Z otaczających stolików patrzyli na nas brudni od pigmentu i błota kierowcy ciężarówek. “Ależ żar…” wyjęczyliśmy najgorszym hiszpańskojęzycznym slangiem. “Skwar, skwarrrrrrr” wyjęczeli zatrudzeni kierowcy ciężarówek z kokainą. Wiedzieliśmy, że musimy najbardziej jak to możliwe wtopić się w tłum. Wszyscy tu za paskami mieli ukryte długie maczety, a przy niektórych hamakach stały oparte karabiny. “Cicho tam!”, “Zaczyna się!”, krzyknął z meksykańsko-kolumbijskim akcentem kierowca cysterny. I już nie śmialiśmy się odezwać.
Rozpoczęły się pierwsze obrazy filmu. Przerażeni staraliśmy się wpasować w tłum, ale na nas już nikt nie patrzył, nie, oni już patrzyli w telewizor. Myśleliśmy, że mecz jakiś albo pogrzeb Diany, ale nie, pomimo wielkich anten satelitarnych sygnał z satelity jest tu wygłuszany, żeby utrudnić komunikację. Bo jest się kogo obawiać. Piraci drogowi ograbiający przejeżdżające pojazdy. Wygłodniali mieszkańcy wiosek którzy nasłuchując z własnoręcznie skonstruowanych przy pomocy z USAid radiostacji satelitarnych knuli zamachy terrorystyczne. Oni wszyscy chcieliby grabić przejeżdżających. Więc dlatego sygnał z satelity wyciszyli. Bo jasne, że lepiej wyłączyć zamiast wsłuchiwać się w ten obrzydliwy bełkot skorumpowanego kawałka tej ziemi.
Zaczęło się. Z przyjemnością obejrzeliśmy najpierw przygody Chackie Chana w Hong Kongu, a potem Steve Segal w Warszawie (specjalnie dla nas). A potem, potem to już nie pamiętamy, bo wciągnęliśmy się w rozmowę ze wszystkimi 60 kierowcami ciężarówek. Przemytnikami.
“Jak tam ścieżka na wschód? Stoją?” – spytał fachowo Radek. “Keinen Anung!… Dojechały!…”. Wszyscy odetchnęli z ulgą. To była również i dla nas super wiadomość. Bo to znaczyło, że bęzyna na wschodzie jest. Być może już za 150-300 kilometrów gdzieś znowu zalejemy baki i wszystkie dostępne naczynia benzyną. Uda się! Jeszcze przed granicą z Brazylią, gdzię benzyna jest co 50 kilometrów, ale jest droga i żółta, a nie tak jak u nas, przeźroczysta. I już wszyscy byliśmy braćmi, poleciały w powietrze pierwsze bąki. Łzy w Oczach, Bracia w Ramionach, a Podemną Stołek. “ŻYJEMY!!!” – wykrzyczeliśmy z Radkiem na głos! “ŻYJEMY” – odkrzyknęli z akcentem z Pruszcza Gdańskiego i Kościeżyny zgromadzeni przestępcy.
Obudziłem się dopiero następnego dnia rano. Otworzyłem oczy, a przede mną wisi góła baba. Dobrze, że plakat tylko. Patrzę w prawo na Radka, a tam… o kurwa. Radek leżał w objęciach krowy! “O kurwa!” wyszeptał by nie obudzić zwierzaka. A ja wytoczyłem się ze stodoły, bo zrozumiałem, że obudziliśmy się w mleczarni. Ale nie. Zza pozostałych krów wystawiły się inne głowy. To gospodarze i pojedynczy kierowcy, którzy zaspali, a z którymi wczoraj urządzaliśmy libację. “O kurwa!” wyszeptałem. Bo zrozumiałem, że to właśnie tak wygląda mekka podróżników, legendarny umiejscowiony na końcu świata Ostatni Hotel Sheratonu.
Więcej historii takich i podobnych na razie tylko po niemiecku na blogu Radka! :P Radek przetłumacz kurka, nie karz nas tak i nie każ czekać na polskie tłumaczenia.
Wypijmy za sztukę, za wszystkie smutne piosenki, za przyjaciół za morzami, i za tych co już w grobach, za grosz puszczony lekko, gdy był, i pożyczony, gdy nie było, za poranek jutrzejszy i być może ten po nim, za to, że wciąż żyjemy.
Sklepy przestały sprzedawać alkohol już w piątek. W niedzielę od północy zabroniono ruchu pojazdów na ulicach. Miasto było ciche. Na naszym boliwijskim Manhattanie słychać było śpiew ptaków. Ulicami zaczeli rządzić przechodnie i rowerzyści.
Wybory w Boliwii, to poważna sprawa. W daną niedzielę masz tylko zagłosować i siedzieć w domu, ewentualnie pójść na spacer. Wcześniej musisz się zarejestrować w punkcie rejestracji ludności, gdzie uaktualniane są twoje dane osobowe, w tym odciski palców. Dostajesz też karnecik ze zdjęciem na potrzeby głosowania. Ten karnecik jest bardzo ważny, bo potem przez kilka miesięcy będą cię o niego prosić jak będziesz chciał wykonać jakąś operację w banku albo polecieć samolotem.
Nasz prezydent sobie nagrabił ostatnio. Do najważnejszych fuck-upów rządu z ostatnich tygodni należy użycie siły przez policję przeciw maszerującej na La Paz rdzennej ludności, która stanęła w obronie Parku Narodowego. Dlatego te średnio istotne wybory (do sądu najwyższego) przerodziły się w sposób na pokazanie rządzącym środkowego palca. Namawiano do oddawania głosów nieważnych. Pierwsze sondaże mówią o ponad 50% takich głosów.
My też oddaliśmy głos nieważny.
Bo w życiu trzeba wiedzieć kiedy powiedzieć BASTA!
“Sopocachi is a neighbordhood in La Paz, Bolivia. It is located in the central part of the city, and is part of the Cotahuma district. Sopocachi is mainly a residential area, being one of the biggest residential districts of the city, along with Calacoto. Some of the city’s largest buildings are located here. The Plaza Avaroa (Avaroa Square), Plaza España (Spain Square), two medium-size important squares, and the Montículo, a big hill with monumental areas, are located in Sopocachi.
It is connected with San Jorge, in the south, and Cristo Rey, in the west, neighbordhoods and with Downtown La Paz in the north. The residents of Sopocachi tend to be Roman Catholic, white and mestizo (Spanish and other European with Aymara and Quechua descent) with middle to high socioeconomic status from all ages.” źródło
Niemal na codzień ścieram się z kawałkami rzeczywistości, które pomimo ponad dwóch lat spędzonych w tym kraju wciąż trudno jest mi zrozumieć/zaakceptować. Czasem frustrują, czasem śmieszą, czasem wprawiają w zadumę nad sensem istnienia.
Przykłady:
Święto Zmarłych. Jedziemy gdzieś za miasto, po drodze zahaczamy o cmentarz. Gabicha chce kupić symboliczny kwiatek dla dziadka. Idziemy na drugą stronę ulicy tam gdzie kwiaciarki sprzedają kwiaty. “Po ile kwiatek?” “Cztery” “To poproszę” Kwiaciarka już już podaje kwiatek, Gabicha już już podaje dychę (najmniejszy banknot, równowartość 4 PLN). “Nie, nie, tylko monety” – mówi kwiaciarka i spowrotem wkłada kwiatka do wiadra.
W zeszłym tygodniu poszliśmy do sklepiku pod naszym nowym domem, żeby kupić bułki. Siedzi tam cholita* i robi na drutach. “Są bułki?” “Są takie i takie” “Po ile tamte?” “Wszystkie za tyle” Cholita już przy kartonie z bułkami chce nam załadować w plastikową siateczkę. “To 4 takie poprosimy” “Nie, nie, tylko mieszane sprzedaję”, zasłania karton i wraca do robienia na drutach.
Gabicha jest jedyną wegetarianką w tym kraju, więc momentami jest ciężko (bo przecież kurczak, to nie mięso, nie?). Wieczór, przed pójściem do baru chcemy jeszcze coś wrzucić na żołądek. Podchodzimy do ulicznego sprzedawcy hamburgerów z frytkami. “Dobry wieczór, chciałabym tylko frytki” “No hay” (czyli “nie ma”). A przed nim smaży się na blasze sterta.
I jeszcze jenda historia zasłyszana: Siedzi baba i sprzedaje rękodzieła. Podchodzi turysta i mówi “dzień dobry babo, ile za wszystko?” “Nie panie, wszystkiego nie sprzedam.” “Ale czemu babo?” “Bo co ja będę robić, jak sprzedam wszystko?”
“Ale o co chodzi?” spyta zdziwiony Europejczyk? “Pokićkani” – bez namysłu powie Północnoamerykanin. Tutaj życie toczy się trochę inaczej. Bo sklep to nie sklep, tylko HOBBY. Przychodzi się siedzi, gapi na przechodniów… I jeśli uzbiera się na almuerzo**, to zadanie wykonane, nie trzeba się więcej starać na dany dzień, bo przecież brzuch pełny. Więc można się trochę z przechodniami poprzekomażać. Nie sprzedam, a co! To przecież mój sklep, moje bułki, moje frytki!
Na granicy trzymali nasz autobus przez 6 godzin. No dobra, ze dwie godziny straciliśmy dzięki totalnemu braku organizacji ze strony naszej boliwijskiej tzw. “stewardesy”, która najpierw w ramach pomocy wypełniała za cały autobus prosty graniczny papierek, a potem zupełnie bez sensu kazała się ludziom ustawić w kolejce według numerów siedzeń, po czym przez chyba godzinę nie ustawiła tak sformułowanej kolejki w kolejce głównej do okienka. Panowie w okienku przez 60% czasu oglądali mecz w telewizorze (Copa America), zaś przez pozostałe 40% stawiali stempelki.
Po zaliczeniu 1,5h godziny w kolejce do okienka po stronie boliwijskiej zaczęliśmy czekać po stronie argentyńskiej. Co rozsądniejsi Boliwijczycy (mniejszość) nie czekali na panią stewardesę i zaczęli się kolejkować bez niej. Argentyńscy urzędnicy w okienku byli wybitnie wredni. Wyzywali coniektórych Boliwijczyków od osłów, szydzili z ich wieśniackiej wymowy niektórych słów. Już myślałem, że to zwykły rasizm, ale Argentyńczyk, który przekraczał z nami granicę też dostał zjebki od oficera w okienku, więc postanowiłem siedzieć cicho i nie wyzywać ich od głupich, nieuprzemych ch**ów, a na dodatek rasistów.
Do Buenos Aires przyjechałem autobusem pełnym Boliwijczyków. Tzw. stewardesa po boliwijsku bez litości katowała nas filmami pełnymi przemocy, marnej jakości teledyskami grup muzyczno-tanecznych (siedmiu pięknych gra i śpiewa a koło nich wije się pseudotanecznie jedna “urodziwa”). Za każdym razem jak włączali coś nowego, to przez pierwsze 20 sekund leciało na 200% głośności budząc wszystkie dzieci w autobusie, po czym ściszno do 150%. Całe szczęście miałem stopery do uszu i kaptury.
Prawie cały autobus wysiadł na podmiejskim dworcu autobusowym. Rozeszli się by wsiąknąć i zniknąć w tej metropolii. Niektórzy już lepiej zasymilowani, mający podwójne obywatelstwo z małymi dziećmi, inni tylko w odwiedziny, inni na mały handelek, do pracy, na kilka tygodni/miesięcy.
W Buenos Aires włóczyłem się po różnych dziwnych miejscach. Może kiedyś w La Paz przy wódce Wam opowiem szczegóły, teraz mi się nie chce. W autobusie miejskim, którym jechałem “zwiedzać” (okolice położone godzinę za miastem) zobaczyłem człowieka o twarzy zbliżonej do naszego prezydenta Evo Moralesa. “Swój chłop” – pomyślałem. Gdy już dojechaliśmy tam gdzie kończą się tekstury wysiedliśmy. Zagadałem, bo chciałem zrobić małe rozeznanie czy tam biją, czy nie. Opowiedział mi pokrótce swoją historię.
Benigno pochodzi z Potosí w Boliwii, ale od 8 lat mieszka w Buenos Aires. Pracuje na nocne zmiany w fabryce tekstyliów (dlatego trochę przysypiał w autobusie). Czyli prawdopodobnie ciuchy na maszynie dzierga, dresy Adibas, Nikke, takie historie. Poza tym stawia chałupę (właśnie wracał do siebie na dzielnię). Mowi, że dzielnia jest spoko, bo jest legalna, więc nawet autobusy tam mają pętlę. Autobus do centrum, co 15 min, 1,70 peso. W Boliwii nie był od lat, ale chciałby jechać, choć nie zanosi się na to. Tutaj (czyli w BsAs) ma swoją seniorę. Generalnie dobrze mu się tu żyje, powrotu do Boliwii nie planuje.
Wróciłem z Buenos Aires, to tylko 50h, dwie noce w autobusie. Ludzie z warsztatów kiwali głową. A dla mnie to nie jest żaden wyczyn, tak się tu podróżuje, jak się nie ma kasy na samolot. Kiedyś dłużyło mi się 5h w pociągu z Gdyni do Warszawy, eh zmienia się postrzeganie. Problem w tym, że przeziębiłem się w czasie tych cholernie zimnych nocy w autobusie, bo nie wziąłem śpiwora, a kilka warstw ciuchów nie wystarczyło.
Same warsztaty bardzo fajne, byli ludzie z różnych części świata, choć dominowali latynosi. Polecam – w przyszłym roku będą w Wietnamie. Celem jest nauczenie sztuki fotoreportażu. Dla mnie otwierające oczy doświadczenie, bo moje foto to przecie pocztówki bez historii. Choć nie wiem, czy się do tego nadaję (wkrętkę trzeba mieć w temat). Ale atmosfera twórcza była, a prezentacja końcowa była naprawdę fajna, każdy pokazał 10 zdjęć, więc zobaczyliśmy około 100 różnych historii z BsAs i okolic. Ja sfociłem na prędce 2 tematy, choć miałem ze sobą tylko mojego Canona G11 z porysowanym obiektywem, więc jakościowo fotki nie dawały rady, może kiedyś pokażę.
Wróciłem z silnym postanowieniem spłacenia długów i poszedłem do roboty. Ugadałem się na 4 dni w tygodniu. Więc muszę co rano wstawać o 6:30, wanna, śniadanko, a potem szukanie transportu, bo praca jest w innej części miasta. Oczywiście pierwszego dnia pracy dół, ale kolejne dni lepiej. Dobrze czasem zmienić tryb życia, wstawać o innej porze, wśród porannych śpiochów przejechać się do innej części miasta, zjeżdżając serpentynami La Paz z Manhattanu do Zona Sur zobaczyć pierwsze promienie słońca oświetlające świętą górę Illimani (6,438 m n.p.m.). Dobrze, że jest praca, że mogę utrzymać się nawet w tej części świata i żyć na przyzwoitym poziomie. Muszę odpędzać od siebie myśli, że gdzie indziej byłoby inaczej i koncentrować się na tym tutaj. Fuksa mam w życiu, że tak mogę, więc trzeba korzystać.
Blog zaniedbany, zdjęcia czasem robię, ale nie obrabiam, nie wrzucam, nie mam czasu, nie chce mi się, jak masz jakąś sprawę do mnie, to wpadnij osobiście.
Jestem na warsztatach fotograficznych w Buenos Aires, a wraz ze mną 150 osób, które marzy o karierze w fotożurnaliźmie.
Argentyna zimą przypomina Polskę w pierwszych dniach jesieni. Ludzie uprawiają sporty. Nie mamy tego w La Paz (sporty na 3600 m n.p.m. to przedwczesny zawał a także zadyszka).
Chodząc po ulicach dziwiłem się, że wszyscy mają tu balkony i podziwiałem wspaniałe drzewa rzucające cienie na ulice, które mają chodniki.
A na Cmentarzu Recoleta zastanawiałem się co muszę jeszcze zrobić, żeby mi na koniec postawili grobowiec i w jakiej pozie chciałbym mieć pomnik. Na kanapie z laptopem poproszę.
Takie foty ostatnio robię, a poza tym fuchy jakieś programistyczne, papiery do rezydencji potrzebne załatwiam (po biurach chodzę, kseruję, fałszuję, łapówki daję), przeprowadzam się do mieszkania z widokiem, śpię, marznę, kombinuję jak przeżyć do pierwszego, whiskey piję czasem bro… a za tydzień jadę z Radkiem przez dżunglę do Brazylii na dwa tygodnie.
I jak tu mieć czas na prowadzenie bloga?
Poza tym były w wizycie w Ambasadzie słynne Klapki Kubota, zwycięzcy słynnego konkursu.
Jakiś czas temu pod którymś wpisem na fb Filipa Skandalisty ktoś stwierdził, że w Ameryce Południowej to jest syf, że przez latynoskie tranquilo mamy tu bajzel, brud i biedę, a tylko białe* kraje takie jak Urugwaj, Argentyna, Chile, Brazylia jako tako przędą i wyglądają względnie (czytaj po europejsku).
No to ja Ci odpowiem. Nie próbuj zmierzyć tego PKB ani nowymi samochodami na ulicach, czystym metrem ani obrusem na stole. Bo czy to ważne? Spójrz wokół na piękne dziewczyny, panów pod sklepem beztrosko pijących piwo, słońce nie niebie, klapki na nogach i uśmiechy na twarzach. Nasyci Cię proste, lecz dobre jedzenie, autobus w końcu przyjedzie, ktoś powie Ci, że Cię kocha, a jutro znowu carnaval, fiesta lub przynajmniej protest. :) Zwolnij trochę, nie wpadaj tu na tydzień albo dwa, po to żeby kręcić nosem. Spróbuj tak przez chwilę żyć, a może coś zrozumiesz i jeszcze za tym zatęsknisz.
Mam nadzieję, że tranquilo jeszcze trochę przetrwa. Choć nawet w wioskach Amazonii już zaczynają chodzić generatory prądu, a ludzie poprzez seriale już zarażają się światem białego człowieka.
Jestem przeciwnikiem globalizacji. jestem przeciwnikiem macdonaldonizacji** kulturowej. Nie chcę, żeby świat wszędzie wyglądał tak samo.
Jaki morał? Dobrze się ostatnio czuję w kapeluszu!
*pomińmy fakt, że biały człowiek dokonał na tych terenach masowych mordów ludności rdzennej, dlatego te kraje są białe, tak samo jak biały człowiek przywiózł na kontynent murzyńskich niewolników, biały człowiek siewca zamentu, który zawsze wie jak wszystko lepiej zorganizować. **w Boliwii nie ma McDonalda. Był, ale go wygonili.
W urodziny zrobiłem ponad 1000 zdjęć. Najpierw zgadałem się z Panchim z Atajo, że nagrywają płytę. No to stawiłem się z aparatem w ich ministudiu o 9 rano (sic!). Chłopaki bardzo byli zajęci nagrywaniem bębnów, więc zdjęć szczególnie nie robiłem dużo, a bardziej siedziałem na stołku. Miałem dosłownie 30 sekund pomiędzy rozmowami, żeby poprosić, żeby coś zapozowali. Dlatego zdjęcia takie jakie. Postanowiłem je pojechać popkulturowo fotoszopem. Ale plus sytuacji jest taki, że chłopaki traktują mnie już jak zioma, wiem, kto jest architektem sprowadzającym ciuchy z Kolumbii i właścicielem biura podróży, kto zna się najlepiej na przesuwaniu suwaczków w komputerze, do kogo uderzyć po pożyczkę, żeby kupić nową perkusję, a kto jest uważany za tłustą, leniwą dupę. No ale dzięki temu gitarzysta, który zawsze ma taką samą minę wystawił dla mnie język. To był poranny job.
Potem zacząłem job 3, o którym będzie za chwilę, a tu zadzownił Gustavo, zaprzyjaźniony szef firmy informatycznej, że sprzedaje biuro i że chce, żebym mu trzasnął panoramkę do ogłoszenia w gazecie. Miałem tylko pół godzinki przerwy, więc trzasnąłem i złożyłem mu tę panoramkę w biegu.
A potem robiłem zdjęcia z okazji 15stych urodzin Mayi. Wyszło fenomentalnie.
A potem była impreza 15-latków do 2 w nocy, pacyfki, chłopak Mayi na wokalu/gitarze kapeli grające przeboje zespołów takich jak Metallica. Poza tym poznałem mafię prowadzoną przez Francuza, która trzęsie rynkiem usług ślubnych.
Blog ostatnio zaniedbany, a ja szukam balansu. Dosyć mam pracy po 5h dziennie, w biurze, w firmie, która jest totalnie zdezorganizowana – tak po boliwijsku, za pieniądze, które ledwo starczają na opłacenie naszych rachunków. Więc wystarczył impuls (skończył mi się kontrakt, powiedzieli, że nie zapłacą mi za przedłużenie wizy) i odszedłem. Toksyczne to było miejsce, dosyć miałem ścierania się z boliwijską mentalnością w miejscu pracy. Powiem tylko tyle, jeżeli chcesz pracować zupełnie bez odpowiedzialności za fuck upy, bez ciśnienia na deadline’y to Boliwia, to dobre miejsce. Ja nie potrafię pracować w miejscu, gdzie nie można polegać na nikim.
I co dalej? Mam nadzieję, że na razie uda mi przeżyć z jobów, które dostałem z Polski i że uda się przedłużyć wizę na kolejne 2 lata. Mam opcję pracy w innej firmie, ale na razie daję na wstrzymanie i szukam i myślę co dalej. Jakieś kontakty nawiązałem. Czasem wątpię w słuszność sprawy, ale przecież życie mam wciąż wygodne i NIE PRZYJECHAŁEM TUTAJ ROBIĆ PIENIĘDZY ANI KARIERY.
No to wrzucam to co mi się przez miesiąc zebrało w aparacie.
Przed karnawałowym długim weekendem w biurach świętuje się ch´alla, czyli składa się ofiarę dla pachamamy (płatki kwiatów, kolorowe wstążki, trochę browara na podłogę) i prosi o pomyślność w nadchodzącym roku.
Odwiedziłem znajomego USAmerykanina w jego biurze-fundacji promującej wolny software. Amos jest aktywistą przeciw globalizacji software’u. Grupa podejmuje się szalonych akcji w stylu tłumaczenia programów pod linuksa na języki indiańskie Quechua i Aymara.
W biurze Gabichy też świętowali. Miało być mięsko i piwko, a skończyło się na polewaniu wodą i pryskaniu pianą w sprayu, nie podobało mi się.
W jeden z weekendów z grupą znajomych pojechaliśmy po raz kolejny do Coroico. Tym razem pojechaliśmy Rocky’m samochodem Radka, o którym jescze usłyszycie. By się dostać z La Paz do Coroico trzeba wjechać na przełęcz 4500 m n.p.m., następnie zjechać przez chmury by znaleźć się wśród tropikalnej roślinności. Jak zwykle zatrzymaliśmy się w naszym ulubionym hotelu, gdzie wynajęliśmy domek na zboczu góry.
(śniadanko dnia następnego)
(Radek i jego działko)
(bez rączek)
(była z nami Żubróweczka)
(i wołowinka – nie to nie jest nietoperz)
Widok konia na ulicach La Paz do codziennych nie należy.
Poza tym asystowałem przy zdjęciu grupowym pracowników średniej wielkości wytwórni kokainy (podobno nawet a zwłaszcza w Boliwii nie można tak żartować z firm powyżej 3 pracowników).
Miałem też okazję spojrzeć na swoje miasto z góry.
a także zrobić kilka fotek na lekko snobistycznych eko-targach organizowanych przy jednej z rezydencji Amasady UK (jak w końcu mnie na Ambasadora wybiorą, to też będę miał taką rezydencję i też będę imprezki organizował)
Lekarze mówią, że każdy człowiek ma określoną liczbę pożegnań do wykorzystania w życiu. Że emocje związane z żegnaniem się, jeżeli przeżyte naprawdę, skracają życie o 23 minuty (papieros skraca życie tylko o 3 minuty). Z czasem Ci to obojętnieje. Nie próbujesz zaprzyjaźnić się z każdym, wygasa to zainteresowanie każdą kolejną nową osobą. Uścisnąć rękę, chwilę pogadać, wkrótce zapomnieć. Pasażer w autobusie jadący w tym samym kierunku, by gdzieś przedwcześnie wysiąść.
Dziękuję Oli, Radkowi, tamtaramom za zbliżenia dusz, które pomogły i pomagają mi przeżyć na tej obczyźnie.