Archive for the photos category

the best comes in little bottles*

Tuesday, March 16th, 2010

private la paz

private la paz

private la paz

private la paz

Choć często czuję frustrację, wkurzam się niemiłosiernie, to jednak są chwile, które chwytają za gardło, pchają łzy do oczu, rozwalają na malutkie kawałeczki. Szczęścia. I tego chcę się trzymać.

Ja nie wiem, czy jeszcze coś da się zmienić. Czy Moja Mama miała rację mówiąc mi “synku, świata nie zmienisz”. Jak długo dam radę wytrzymać na tej wewnętrznej emigracji. Zredukowałem sobie problemy. Zredukowałem sprawy, które mnie dotyczą. Nie chcę, nie mów mi, nie interesuje mnie to. Ale jak długo tak wytrzymam? Czy rozwinę tu pajęczynę zależności, z której niełatwo się wysupłać? Czy znowu przewróci mi się zupełnie w głowie i popłynę w inne ekstremum? Czy ucieknę do jeszcze bardziej wyobcowanej pustelni gdzieś poza cywilizacją? Czy zostanę (p)rezydentem, czy stanę na czele rewolucji? A może po prostu zostanę Kulfonem?!?

Myślisz, że o tym nie myślę? Jest tak samo jak wszędzie. Ta sama myślówa. Po co i dokąd. I wcale nie wiem więcej.

private la paz

private la paz

*) jak kiedyś mi powiedział Luis Alberto Roselio z Santa Cruz

[update 2010-03-26 – ogórek został zjedzony, by zrobić miejsce nowym, lepszym]

mieć gdzieś jakiś własny kąt. choćby o te dziesięć godzin stąd.

Monday, March 15th, 2010

Współlokatorzy.

Marianne i Alexis
marianne & alexis

Ona, Niemka, przyjechała tu na rok pracować. I wszystko było spoko, ale po upływie roku na imprezie pożegnalnej ogłosiła, że jednak nie wyjeżdża. Tejże imprezy pożegnalnej użyła jako pretekstu, żeby zagadać do niego, żeby na niej/dla niej zagrał. I tak się zaczęło. Bo on (Boliwijczyk) jest podobno jednym z najlepszych wirtuozów gitary w La Paz. No generalnie chłopak nic innego nie robi tylko brzdąka. Jara go to i wychodzi mu.

To dzięki Marianne poznałem Gabichę. Dali mi na nią namiary Stefi i Max, tak samo jak ja rozbitkowie pewnego statku zmierzającego do Patagonii. Ale to dawno temu było. Chyba jeszcze przed wojną.

Poza tym Marianne ostatnio w wolnych chwilach zajmuje się produkcją i sprzedażą czekoladek. Sprzedaje je w knajpie Miguela.

Na zdjęciu Marianne przeprowadza na Alexisie proces germanizacji siedząc na podłodze w naszym living. Bo podobno, żeby się w Niemczech ochajtać z obcokrajowcem, to musi on(a) zdać test z języka na poziomie podstawowym. Więc germani go ona na wszelki wypadek.

Miguel
miguel

Miguel pracuje w drogiej restauracji i odpowiada za to, żeby dania na talerzach wyglądały estetycznie i artystycznie. Serio. Pochodzi z Kolumbii, ale w Boliwii siedzi też już od dłuższego czasu.

W wolnych chwilach Miguel tworzy ręcznie malunki na t-shirtach. Zajebiste.

Ostatnio z bandą znajomych wynajęli lokal, gdzie serwują wegetariańskie posiłki, indyjskie ciuchy, czekoladki Marianne. Alkoholu chyba jeszcze nie sprzedają, więc jeszcze ich nie odwiedziłem.

Na zdjęciu w pokoju swym z nienacka zaskoczony.

Marine
marine & gabicha

Marine (z Francji) jest naszą ex-współlokatorką. Dziewczyna wyjechała parę tygodni temu. Stwierdziła na koniec, że bez sensu wyjeżdżać po pół roku, dopiero gdy się dobrze poznało miasto, znalazło znajomych itd. Wróciła do Francji, ale tylko na chwilę, bo niedługo wraca do nas na kontynent, tym razem studiować przez semestr w Sao Paulo w Brazylii. Poza francuskim mówi po hiszpańsku i angielsku, a niedługo będzie mówić po portugalsku. W ogóle bardzo dużo mówi. W La Paz żyła ostro codzień coś, kino, koncert, wystawa. Wulkan energetyczny.

Na zdjęciu w kuchni z Gabichą w dzień pożegnania. Koniec pobytu Marine oznaczał dla mnie przeprowadzkę z pokoju bez okna “dla służącej”, o rozmiarach 2x2m, wciśniętego pomiędzy kuchnię i kibel, do jej pokoju, który okno ma. Ale to już inna historia.

pase señor al fondo recórrase por favor en la esquina bajo bajan esquina

Wednesday, March 3rd, 2010

[La Paz, Bolivia]

Krajowy Związek Kierowców Autobusów zarządził 48-godzinny strajk. W La Paz przestały kursować autobusy i minibusy. Na łamistrajków strajkujący zasadzają się na głównych arteriach, wyciągają ich zza kierownicy i karzą; w najlepszym wypadku kończy się na spraniu tyłka paskiem. Mieszkańcy La Paz do pracy musieli iść na piechotę albo jechać taksówkami. Zablokowane zostały niektóre drogi, były przepychanki z policją, poszedł gaz. Odwołano zajęcia w szkołach i na uniwersytetach. Kierowcy wszczęli strajk głodowy.

A teraz najlepsze…

Cóż tak bardzo rozwścieczyło kierowców, że postanowili podjąć tak radykalne środki? Otóż protestują oni przeciwko wprowadzeniu nowego prawa, które surowo karze pijanych kierowców. Bo za prowadzenie po pijaku można dożywotnie stracić prawko. Przecież to niewyobrażalne w kraju cervesą płynącym!

[update 2010-03-10: zobacz także tekst na tierralatina.pl (z moją fotą)]

oddał się pod opiekę tej co go strzegła nocą i dniem

Tuesday, March 2nd, 2010

[Carnaval in Oruro, Bolivia]

Niektóre narody mają masową szajbę na punkcie czegoś. W Boliwii narodową szajbą jest karnawał w Oruro. Prawdopodobnie usłyszysz o nim od kogoś w pierwszym tygodniu po przyjeździe do Boliwii. Że to szalona zabawa, piwo i w ogóle wypas.

Może dlatego, że dziewczyny zakładają krótkie spódniczki i głębokie dekolty. Może dlatego, że słońce i ładna pogoda, piwo, a wokół znajomi. Może dlatego, że kolory takie niecodzienne. Że tradycyjna muzyka, potężna siła setek trąbek i bębnów. Że stroje, potwory, diabły, a szczególnie diablice. Że tradycja, bo karnawał był i będzie częścią kultury tego kraju, z którą utożsamiają się wszyscy, starzy i młodzi.

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

carnaval oruro bolivia 2010

A po przetańczeniu tej kilkukilometrowej trasy te wszystkie panienki i panowie w ciężkich strojach na kolanach przed oblicze Przenajświętszej się udają. Często ze łzami w oczach. Bo to dla niej to wszystko. I to nie raz, nie dwa, lecz trzy razy przez kolejne lata trzeba dla niej tańczyć, żeby próśb wysłuchała.

playa no hay*

Friday, February 12th, 2010

Był napitek, była muzyka, byli Arek i Monia, był nawet i sam Okraszewski, a wraz z nim dwoje przypadkowych Argentyńczyków, była też Gabicha i Marine i moja nowa sandwiczera.

Nie było mebli, nie było rozmów o teatrze i operze, nie było kompotu, nie było małej Chinki, jak również nie było Cezarego Pazury.

Bardzo udany wieczór był.

Fotkę księżyca i moją strzelił Macio (prykając przy tym po cichu).

—–
*) (hiszp.) plaży nie ma

leave it to me as I find a way to be

Saturday, February 6th, 2010

[Coroico, Bolivia]

nasz człowiek z Litzmannstadt

Sunday, January 24th, 2010

Maciej Okraszewski. Fotograf/dziennikarz z Litzmannstadt (miasto w centralnej Polsce). Dostrzeżony w konkursie National Geographics przez Martynę W. (choć plota na mieście mówi, że się z nią przespał). Ambitny, realizuje ciekawe tematy, tylko strasznie przy tym pierdzi. W Tanzanii mył się w wiadrze. Więcej o jego przygodach na jego blogu. Wkrótce usłyszycie o nim więcej. W miejscowej gazecie i teleekspresie.

uwielbiam zapach ptasiego gówna i zdechłej rybki o poranku

Friday, January 22nd, 2010

[Puerto López, Ecuador]

powiedz temu kogo spotkasz, że nie ma końca ta historia

Tuesday, January 12th, 2010

Są blogi ciekawsze. Bardziej o podróżowaniu. Z lepszymi zdjęciami. Są blogi “profesjonalne”, pełne praktycznych informacji. Są blogi gdzie autorzy nie przeklinają, nie wylewają swoich smutków, żalów i przemyśleń. Są nawet blogi, których autorom nie wypadają włosy!!! Jest masa takich blogów. Czytam kilka, zaglądam na dziesiątki. A próba wyłonienia najlepszego, cóż moim zdaniem się nie da. To bardziej plebiscyt, który blog trafia do największej liczby odbiorców. Kto najczęściej uaktualnia, kto jest “najatrakcyjniejszy”. A ja lubię nic nie musieć. A ja lubię wrzucać to co lubię. A ja lubię swoją niszę, swój kawałek internetu. A ja nie lubię feedbacku, bo ma być po mojemu, a nie po twojemu. Bo to jest mój blog. Szalalala.

Ale znowu to zrobiłem, zgłosiłem bloga do Konkursu Blog Roku 2009. Żeby się podlinkować głównie. Oblukajcie kategorię Podróże i szeroki świat. Ludzie robią naprawdę niesamowite rzeczy. Lektura niektórych z tych blogów zastępuje mi książki na tym moim wygnaniu w Boliwii. Może i Wy znajdziecie coś dla siebie.

A jeśli już naprawdę musisz zagłosować, bo lubisz konkursy, to wyślij SMS o treści D00119 (de-zero-zero-ajnc-ajnc-noin) na numer 7144. Koszt SMS, to 1,22 zł brutto. Z jednego telefonu tylko raz można. Głosowanie trwa od teraz do 21.01.2010 do 12:00. Zysk podobno idzie na coś charytatywnego. Ale lepiej, zaoszczędź, odwiedź mnie w La Paz i kup mi piwo. Tyle w tym temacie.

[Update: głosowanie zakończone, znowu nie wygrałem, oh well, czas bardziej okopać się w mojej niszy]


[foto by Gabicha]

PS. Żartowałem, chcę wygrać tego laptopa za 2950 zł netto, głosujcie na mnie, kurwa, a mój blog i tak jest najlepszy.

there’s nothing you can say but you can learn how to play the game

Tuesday, January 12th, 2010

Nie wierzcie temu, kto wam mówi, że daleka wspólna podróż to najlepszy sposób na poznanie partnera. To stąpanie po rozżarzonych węgłach, to przeprawa przez las pełen pokrzyw, to wizyta w pełnym duchów Tesco o trzeciej w nocy.

Od czterech lat żyję na walizkach. Przyzwyczajony do bezmyślnego gapienia się godzinami przez okno. Przyzwyczajony do faktu, że nikt nigdy nie czeka na dworcu, czy lotnisku. Przyzwyczajony do suchego chleba i jogurtu, gdy nie ma czasu na śniadanie. Przyzwyczajony do tego stresu ściśniętego żołądka, gdy wysiadam z plecakiem na jakimś obcym dworcu i muszę sobie poradzić. Zawsze sam, nie dając po sobie poznać, że trochę się tego wszystkiego boję. Oswojony z tym stanem, zamyśleniem.

A tu ciach, zburzony balans, jesteś z kimś niemal 24h na dobę. Dziesiątki godzin w autobusach, taksówkach, na ulicach, restauracjach, w hotelowych pokojach. I wszystko staje na głowie, cała ta wypracowana przez lata w drodze rutyna. Decyzje, kiedyś podejmowane w sekundę we własnej głowie teraz często trzeba przedyskutować… I zamiast ciasteczek do autobusu – chipsy i owoce, zamiast piwka na tarasie, piwko z doritos i guacamole. Więc nie da rady, żeby coś nie wybuchło. No bo jakto tak?

I myli się ten, kto myśli, że taka podróż jest romantyczna, że to tylko trzymanie się za rączki, spacery po plaży i zachody słońca. O nie. To nieprzespane noce, gdy męczy cię zatrucie pokarmowe (wraz z dźwiękami i zapachami dobiegającymi z łazienki), to gonitwy za komarami, przegrane z nimi wojny i puchnące ślady po ugryzieniach, to jeansy z subtelnym zapaszkiem zajeżdżającego rybką oceanu.

Ale to też zupełnie inne spojrzenie na nowe, nieznane. Wspólne odkrywanie smaków, miejsc i ludzi, pokazywanie palcem rzeczy, których sam bym nie zauważył (albo po prostu zignorował).

Nowy stan. A ja tak boję się nowego. Ale pojechaliśmy i wróciliśmy, i się nie pozabijaliśmy. Więc chyba było dobrze. A czasem wyśmienicie.

bo Dzieciątko Jezus to też podróżnik

Thursday, December 24th, 2009

[Cuenca, Ecuador]

nino viajero, cuenca, ecuador

W tym roku z miasta Cuenca w Ekwadorze, gdzie w wigilię Bożego Narodzenia na ulicach dzieją się rzeczy niesamowite. Konie obwieszone podarkami dla Jezusa, ciężarówki wyładowane aniołami, dzieci przebrane za postaci biblijne a także w tradycyjne stroje. No i samo Dzieciątko Jezus jako podróżnik. Tańce, radość, celebracja. Wzruszenie.

Wzruszenia i Wam życzę, wśród kolęd i opłatków, choinki i prezentów.

ogródek warzywny

Friday, December 11th, 2009

[La Paz, Bolivia]

Wszystkie znaki na niebie i ziemii wskazują na to, że jutro wyruszę w podróż w kierunku Ekwadoru. Z poślizgiem spowodowanym oblanym i poprawianym przez Gabichę egzaminem (którego rezultatu wciąż nie jesteśmy pewni), bez planu i rezerwacji, nawet bez wybranego miejsca do którego mamy dotrzeć. Dla niej to pierwszy raz w ten sposób, dla mnie to pierwszy raz tak daleko i długo “z babeczką”. Bez laptopa i wielkiego aparatu. Relaks panie, relaks ma być. Wracam po nowym roku.

warzyniak

bo na dzień bez ruska wszystko musi być na mieście git kokardka na ratuszu fajerweków w dupę burmistrza

Monday, December 7th, 2009

elections, bolivia, headlines

Tłum zaczął zbierać się przed Palacio de Gobierno w jednym z państw Ameryki Południowej. Coraz pewniejszym było, że wybory wygra dotychczasowy prezydent, wywodzący się z ludności indiańskiej, kumpel Chaveza i plantatorów koki. Co prawda 5 prowincji powiedziało prezydentowi “nie”, ale co tam, i tak dostał ponad 60% głosów, i także tyle miejsc w parlamencie, więc od teraz będzie miał władzę niemal absolutną… Tłum gęstniał z minuty na minutę… Błyskały flash’e, przejeżdżały jeepy z zagranicznymi obserwatorami…

elections, la paz, bolivia

A tymczasem w innej części La Paz… pewna rodzina, wraz z towarzyszącymi jej gośćmi, postanowili spędzić te popołudnie przygotowując huminty.

humintas, bolivia

a jutro znów idziemy na całość, za to wszystko co się dawno nie udało, za dziewczyny, które kiedyś nas nie chciały, za marzenia, które w chmurach się rozwiały, za kolegów, których jeszcze paru nam zostało

Monday, December 7th, 2009

Skrzyżowały się moje drogi z Magdą i Przemkiem. Ciekawe doświadczenie, wirtualni znajomi, których ścieżkę śledzisz od wielu miesięcy nagle materializują się. I masz szansę porównąć autokreację z rzeczywistością, wirtualny charakter wyczytany spomiędzy tego co i jak chcą przekazać światu, kontra możliwość zasiedzenia przy jednym stole i zjedzenia kolacji w jednej z restauracji La Paz. Oczywiście Negrita też tam była.

la paz, xmas tree

Jak to jest wrócić do rutyny? Jak to jest znowu pracować?

Do rutyny? Każdy dzień jest nową przygodą. Pracować w firmie z 30 Boliwijczykami. Mieszkać z Niemką, jej chłopakiem Boliwijczykiem, Francuzką, Kolumbijczykiem. Chodzić z Gabichą na lunch’e do jej babci. Jestem daleko od rutyny.

Jak to jest mieszkać tutaj? Dlaczego nie na przykład w Azji? Jak bardzo można wtopić się w tę rzeczywistość? Przecież zawsze będziesz tu gringo.

Bo ja lubię Boliwię. Uwielbiam tę izolację od reszty świata (sprzyja temu położenie geograficzne). Uwielbiam, że zmiany tu zachodzą powoli. Że nie dotarł tu jeszcze ten bezwzględny kapitalizm. Że na ulicach widzisz co chwilę ludzi w tradycyjnych strojach, którzy nie chcą zamienić ich na najki i levisy. Że kraj jest tak bardzo wewnętrznie zróżnicowany kulturowo. Że każdy region, ba, niemal każda wioska, to inne stroje. Że języki Aymara i Keczua są wciąż silne. A ja w tym wszystkim jestem tylko “another kind of different”. I nikt nie zwraca na mnie jakoś szczególnie uwagi, nie gapi się, nie zaczepia. Dla wielu ludzi z miasta jestem porównywalnie egzotyczny jak cholity w kapeluszach i spódnicach. Dla cholit jestem porównywalnie egzotyczny jak dzieciaki z miasta w modnych ciuchach. Bo tu to wszystko się przeplata i przenika.

living room

Zacząłem wakacje. Życzyłem wesołych świąt i szczęśliwego nowego roku. Ustawiłem out-of-office. I wyszedłem ze świadomością, że wracam dopiero za miesiąc. Niebywałe uczucie.

on my way, bolivia

late at night i hear the trees they’re singing with the dead

Sunday, November 22nd, 2009

[Copacabana, Bolivia]

Na Wszystkich Świętych (Todos Santos) wybraliśmy się do Capacabany. Dla mnie to już kolejny raz, bo z Karimem, bo przejazdem z Peru. Ale pierwszy raz z Gabichą. Tym razem też z Marine (mą francuską współlokatorką) i z Caro (świeżo przyjezdną Niemką). Zakwaterowaliśmy się ponownie w moim małym raju, hostelu z sercem.

Copacabana jest miejscem kultu, to tutaj w katedrze znajduje się Dziewica z Copacabany, Patronka Boliwii. Taka mała Częstochowa. To tutaj m.in. przyjeżdża się chrzcić samochody, tu przyjeżdża się prosić o uzdrowienia i łaski. Bliskość Jeziora Titikaka, Wyspy Słońca, ludności Aymara; atrakcja turystyczna, ale wciąż miejsce pełne magii, energii, wierzeń.

Jak zawsze w Boliwii katolickie tradycje silnie przfiltrowane są przez lokalne spiritualne wierzenia. I tak pierwszego listopada w południe święci zstępują z innego świata i naprawdę przebywają wśród żywych. A żywi przygotowują się na tę wizytę. Przygotowuje się stoły z ulubionymi potrawami zmarłych, ich osobistymi rzeczami, epitafiami, kwiatami, owocami, wypiekami.

Domy gdzie czeka się na zmarłych tego dnia mają otwarte drzwi, a nad nimi czarną kokardę/motyla. Bo tu takie sytuacje dzieli się z innymi, często nieznajomymi. Przychodzą ludzie, modlą się za dusze cudzych zmarłych. Chłopaki w dresach i z gitarą przychodzą i śpiewają zmarłym pieśni. Cudza modlitwa jest traktowana jako dar, jako coś wyjątkowego; w zamian rodzina oferuje wypieki, owoce.

Oczywiście wystarczyła chwila i także my postajemy zaproszeni do jednego z domów. Rozmawiamy z rodziną, spędzamy razem pół godziny. Powaga, ale i radość. Spędzamy miły czas z rodziną i jej zmarłymi. Bo to nie jest mechanicznie powtarzana co roku tradycja. Tu naprawdę wierzy się w obecność zmarłych na ziemii tego dnia. Dlatego tyle serca wkłada się w gotowanie ulubionych posiłków, przygotowanie wypieków dla tych, co ofiarują swą modlitwę.

todos santos, mesa, copacabana, bolivia

todos santos, mesa, copacabana, bolivia

todos santos, mesa, copacabana, bolivia

Wróciliśmy do hostelu. Libertad (osoba, która zarządza tym małym rajem i dba o każdy mały szczegół tego miejsca) również przygotowała prosty stół dla swojego taty. Dziewczyny gotują curry z warzywami i ryżem. Zapraszamy Liberdad. Przygotowujemy też talerz dla taty. I tak pięknie spędzamy wieczór w Święto Zmarłych gdzieś za miastem tuż nad brzegiem Jeziora Titikaka; nasza czwórka, Libertad i jej tata.

todos santos, mesa, copacabana, bolivia

cdn

pierwsza przelana krew i druga para jeansów

Saturday, November 14th, 2009

[La Paz, Bolivia]

No to mam za sobą pierwsze półtora tygodnia w nowej pracy.

Pierwsza przelana krew w walce o dobro podwładnych, kiedy to usłyszałem, że “you should learn about this business first”, czyli zakamuflowane w korporacyjny slangu “fuck off”. Piłeczka odbita, w końcu nie nowe mi są takie przepychanki. No ale co tam, to przecież tylko, znaczenie terytorium, na szczęście nie potrzebuję desperacko tej roboty (wręcz dostałem ją za wcześnie), więc lepiej na początku zaakcentować, że nie będę tylko małpką wykonującą polecenia “bardziej doświadczonych kolegów”. Gościu pieprzył coś o “disrespect”, podobno to kultura pracy taka, ale co tam, ja jestem gringo przyzwyczajony do ostrych korporacyjnych przepychanek, toż to przecież była lajtowa dyskusja, a on mi takie działo wytoczył. Także pierwsze decyzje, które wziąłem na siebie bez uzgadniania z szefem, który 50% czasu spędza w tej drugiej Ameryce.

Ogólnie jest śmiesznie. Jedyny gringo full-time i dwudziestu kilku Boliwijczyków. I firemka, która nie obnosi się z faktem, że jest w Boliwii. Dlatego telefon na moim biurku ma przypisany boliwijski i północnoamerykański numer telefonu. Póki co mój team jest 3-osobowy. Wszyscy starsi, jeden nawiedzony opensource’ową północno-amerykanin, przeciwnik globalizacji software’u, które w czasie wolnym tłumaczy programy na indiańskie języki quechua i aymará, sympatyczna Boliwijka i Boliwijczyk ściemniacz, który na razie trochę trzęsie dupą jak mu coś zlecam, a trochę ściemnia i próbuje przekładać zadania na 10 min roboty na za tydzień. Wszyscy starsi ode mnie. A i do tego ten ostatni po angielsku nie habla. Więc jest śmiesznie.

Do tego 2,5 godzinna przerwa na lunch. Pierwsza reakcja, że co, po co. Okazuje się, że ludzie wracają do domów, żeby mieć lunch z rodzinami. Ot, więc podłoże kulturowe. Więc i ja się zorganizowałem i przerwie uczęszczam na hiszpański. A potem nawet jeszcze zdążę do domu (walking distance), żeby puścić bąka albo zagrać w mafię na facebooku.

Pierwsze biurowe urodziny celebrowane salteńami i coca-colą na których odśpiewałem sto lat po polsku. Poza tym wysłuchałem mów solenizantów, jakimi to zajebistymi amigos jesteśmy a nawet rodziną. “Dopóki ktoś inny nie zapłaci nam lepiej” dodał w myślach mój zepsuty, kapitalistyczny, szyderczy umysł. Poza tym ziomale z pracy nauczyli się mówić “cześć”, czym sprawiają mi dużo radości.

Pierwszy biurowy szok kulturowy – oni nie używają A4 w drukarkach! Używają “letter” , który jest trochę krótszy i trochę szerszy.

Poza tym za 1,5 tygodnia wpada w odwiedziny pierwszy gość. Jacek przywiezie mi walizkę z Polski wypakowaną moimi zabawkami. Więc zacząłem akcję logistyczną i zdalne pakowanie. Więc rodzina zrobiła mi zdjęcia ciuchów z szafy, cobym sobie wybrał. Trochę jak online-shopping w lupeksie. Przynajmniej Gabicha nie będzie już mnie opieprzać, że mam tylko jedną parę jeansów. Halo, halo, ja tu pierwotnie przyjechałem na wakacje a nie do pracy, remember?

A tona zdjęć z wakacji wciąż czeka na obrobienie, poco a poco, cierpliwości. Tym bardziej, że chcę zacząć jeszcze jeden projekt nie fotograficzny (fotograficzny z resztą też).

Poza tym wykorzystałem, że rodzice G pojechali do Stanów na wakacje i sprowadziłem sobie nowy gadżet celem uczczenia nowej pracy i powrotu do konsumpcjonistycznego świata.

Poza tym grudzień będzie dla mnie miesiącem wakacji. Jeden miesiąc urlopu bezpłatnego, ohhhh yeaaaaah! Gdzie by tu pojechać?

lumpex

life is perfect. life is the best. full of magic, beauty, opportunity, and television. and surprises…lot’s of surprises. yeah.

Saturday, November 7th, 2009

[La Paz, Bolivia]

Zawirował świat od kiedy wypowiedziałem na głos życzenie, że mógłbym mieszkać w La Paz. Niczym mantra rzucona na wiatr, słowa, które mają moc sprawczą, pchnięte zostały dyskretne trybiki machiny świata.

Już kilka dni później siedziałem z Gabichą na krawężniku w środku nocy na jednej z ulic La Paz czekając na taksówkę. I zaczęła się nasza magia…

Potem było 6 tygodni w Peru, wyprawa do Amazonii i coraz silniejsze przeświadczenie, że czas już wracać, małe zawirowania losu, i gdy już nadszedł czas, to nie mogłem dłużej czekać, wsiadłem w samolot i poleciałem do Limy, a potem już zaraz szybko kolejne autobusy w kierunku La Paz. I smsy słane z trasy, że już wracam, że już niedługo…

A potem mieszkanie… Sama przyszła okazja, żeby wprowadzić się na 17ste piętro na Manhatanie w La Paz. I zamieszkałem w tym hiszpańsko-języcznym mieszkaniu wraz z Niemką, Francuzką i Kolumbijczykiem. I z widokiem na świętą górę Illimani.

La Paz, Sopocachi, view

La Paz, Sopocachi, view

La Paz, Sopocachi, view

Czekając na Gabichę w gabinecie lekarskim znalazłem gazetę z jednym tylko ogłoszeniem o pracę po angielsku. Zapisałem zamieszczony adres email.

Znajomi mieli ślub, więc pierwszy raz w życiu uszyłem sobie garnitur. Gdy ten był gotowy dostałem telefon z zaproszeniem na rozmowę.

szymon gabicha

Poszedłem na rozmowę o pracę. Okazało się, że firma potrzebuje właśnie kogoś takiego jak ja. I tak zostałem managerem w Boliwii. :)

Nazywaj to jak chcesz, szczęściem, przypadkiem, losem, przeznaczeniem, karmą. A to przecież przygód dopiero początek.

una vida lo que un sol vale

Thursday, October 29th, 2009

[La Paz, Bolivia]

To nie jest blog o podróżowaniu.

sleepy

przeprowadzka…

Thursday, October 29th, 2009

[La Paz, Bolivia]

…czyli totalna dezorganizacja.karton

take a look in the killer’s eyes and you see there’s nothing there

Friday, October 23rd, 2009

[La Paz – Coroico, Bolivia]

Na początku października, po powrocie z Peru, Gabicha zabrała mnie ze sobą w podróż służbową do prowincji Las Yungas. Później opowiem dokładnie, co, jak i po co. A na razie pokażę zdjęcia z jazdy jeepem po sławnej The Death Road. Droga ta łączy La Paz z Coroico i dalej z Las Yungas (czyli suche góry z tropikalnymi dolinami). Spadło z niej kilka ciężarówek i autobusów. Przyznam się, że wieloma górskimi drogami już jechałem i jakoś się specjalnie nie bałem.

Dziś droga nie jest już za bardzo używana, bo wybudowano wielkim nakładem kosztów i z dużym uszczerbkiem dla ekologii nową, bezpieczną drogę. Stara droga jest zaś używana jako atrakcja turystyczna dla gringo. Na rowerze można zjechać The Death Road za kilka stówek i dostać koszulkę, że się przeżyło The Death Road. Ja zdecydowałem, że te kilka stówek wolę wydać w inny sposób (na przykład na weekend z Gabichą w Coroico) i na rowerze nie zjechałem. Zjechałem za to służbowym jeepem i też było fajnie.

the death road, la paz, coroico, bolivia

the death road, la paz, coroico, bolivia

the death road, la paz, coroico, bolivia

the death road, la paz, coroico, bolivia

the death road, la paz, coroico, bolivia

a tymczasem w La Paz

Widzieliście Into the Wild? Jest tam taka scena, jak Aleksander mieszkając już w Magicznym Autobusie przekracza krytyczny limit ryżu, a potem robi kolejne dziurki w pasku, żeby mu spodnie nie spadały. Tak się mniej wiecej teraz czuję. Niby ryżu jeszcze zostało jeszcze na trochę, ale już coraz bardziej ciąży mi w myślach pytanie co dalej.

Plan jest taki, żeby osiedlić się w Boliwii. Bo jak dla mnie, to ten kraj na maksa wymiata. Kulturowo, tym swoim niskim, pierwotnym stopniem zorganizowania, serdecznością ludzi, tym, że todo es posible, nada es seguro. Poza tym życie jest tanie i za małe pieniądze można tu zajebiście żyć. Wszystko pięknie, tylko jak zarobić te “małe pieniądze”? Po początkowym hura-optymiźmie coraz bardziej do mnie dociera, że to nie będzie takie proste. Więc czasem mi się włącza panika.

Ale. Chcę takiego doświadczenia. Chcę nauczyć się porządnie hiszpańskiego, a jedynym sposobem na to jest pomieszkanie w innym kraju. Chcę dać temu szansę. Więc uruchamiam kontakty, powoli realizuję pomysły, które byćmoże przyniosą mi jakiś dochód. Wiem, że takiego doświadczenia i takich możliwości jak teraz mogę już w życiu nie mieć. I nie chcę zostawiać tego za sobą nie dając temu nawet szansy. A okazja, żeby zacząć nowe coś właśnie w La Paz sama przyszła. I mam tu ogromne wsparcie. Niedługo wprowadzam się do niesamowitego mieszkania z zajebistymi ludźmi. A Gabicha pomaga, dba i ciągnie ku górze. A ja dwie ręce i rozumek mam, cośtam umiem, czas to wykorzystać, czas nauczyć się czegoś nowego.

Wiem też, że w Warszawie, czy jakiejś Brukseli, też bym się tak stresował organizując sobie na nowo życie. Taki lifestyle sobie wybrałem, taka cena za utratę ciepłej posadki. Nie żałuję, dalej ryzykuję, póki co idzie mi przecież dobrze.

Na razie zaciskam pasa i robię co mogę. I pomaga wiara, że wszystko co się dzieje ma swą przyczynę i będzie miało w ostateczności pozytywny skutek, i że droga, którą idę jest najlepszą z możliwych.

the death road, la paz, coroico, bolivia

popatrz na wspaniałe autostrady na drogi na których nie znajdziesz wybojów

Thursday, October 22nd, 2009

[Desaguadero-Puno, Perú]

peru, on the road

peru, on the road

peru, on the road

lecz taki los mi dany, taki fach, co chwila inne ściany, inny dach

Wednesday, October 21st, 2009

[Isla del Sol, Titikaka, Bolivia]

Ciąg dalszy przygód z wyprawy na Wyspę Słońca.

Kolejne dwa dni upłynęły nam na spacerach po wyspie. Miejscowi nieźle się zorganizowali jeśli chodzi o turystykę. Zbudowali m.in. autostradę północ-południe i ustawili budki, gdzie pobierane są opłaty za korzystanie. Autostrada jest oczywiście piesza, bo na wyspie nie ma samochodów ani motocykli. Jednak prawdziwy geniusz mieszkańców polega na tym, że ta turystyczna autostrada łączy turystyczną wioskę na południu wyspy (tam zatrzymuje się 90% przybywających gringo) z ruinami na północy (tam gringo się udają), omijając małe wioski na wybrzeżach wyspy. Ba, wiosek tych nawet z autostrady nie widać.

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

Na szczęście my z Karimem lubimy chodzić swoimi ścieżkami, więc dotarliśmy też do tych wiosek mniejszych, gdzie rybacy wracają z połowów, gdzie dziewczynki w kolorowych spódnicach (takich jak ich mamy) chodzą do szkoły.

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

Obserwujemy jak przypływają wyładowane kamieniami łodzie. Mieszkańcy wioski biorą się za rozładunek małych i wielkich głazów. Pomagają wszyscy, młodzi i starzy. Głazy mają być przeznaczone na budowę gimnazjum. Bo tak to tutaj działa, ludzie pracują jeden dzień w tygodniu na rzecz społeczności. Nie ma podatków, marnotrawiącego kasę rządu, są małe społeczności i praca dla wspólnego dobra.

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

Na jednym ze wzgórz na ktoś ułożył z kamieni napis “Gracias Dios!”. Bo tak czujesz się będąc gościem w tym pięknym, magicznym miejscu. Trochę bliżej raju, trochę bliżej nieba.

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

isla del sol, titikaka, bolivia

los mineros

Tuesday, October 20th, 2009

[La Paz, Bolivia]

Protesty górników z Cerro Negro w centrum La Paz, 19-10-2009. Więcej informacji tutaj. Cóż, za ironia losu, że ten “zły” nazywa się “Killman”.

Jak to się dzieje, że mimo, że pracujecie pod ziemią 12h dziennie, to tyle w was radości, optymizmu, uśmiechu.

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

mineros, protesta, miners, protest, la paz, bolivia, cerro negro

jak powstają twoje teksty, nich mnie ktoś tak spyta…

Monday, October 19th, 2009

[La Paz, Bolivia]

jak powstaja twoje teksty

jak powstaja twoje teksty

Gabicha in a technicolor world

Friday, October 16th, 2009

gabicha in a technicolor world

…czyli ćwiczenia z prób odwzorowania kolorów z plików RAW.