Droga była długa i kręta. Nie pamiętam kto był w aucie. Chcę powiedzieć, że Tom. Radek chyba nie. Te tripy mi się zmywają w jedną całość. Te najdziksze. Radek zabrał mnie w pierwszego. Dwa dni na północ, dwa dni na wchód. Z La Paz do Brazylii. Tymi drogami najdzikszymi. Mówią, że Droga Śmierci jest pomiędzy La Paz a Coroico. A to nie prawda, ta to jest droga widokowa. Prawdziwa Droga Śmierci jest pomiędzy Coroico a Caranavi. I dalej do Rurrenabaque. Tam to śmigają trufi bijąc rekordy trasy (kierowca+kopilot, drugi kopilot i jeszcze trzech kopilotów z tyłu na kanapie). Tak to nad przepaścią okręcają tyłki autobusy przepełnione turystami. Tam zmienia się stronę po której kierujesz na odcinkach trasy. Czasami ruch jest prawo- a czasami lewostronny. Wiele razy jako pasażer, nie wiem czy kiedykolwiek jako kierowca. Widoki są fajne, wolałem patrzeć i robić zdjęcia. Ewentualnie wysiadać i pomagać kierowcy cofać, pilnując, żeby opona zawsze była na drodze a nie w przepaści.
Nie pamiętam jaki to był trip. Ale było nas czterech albo czworo w aucie. Cris tam była? I Gabicha? Ja prowadziłem. To był chyba trip do Quime. Ale okrężną drogą. Puszcza, pagórki, piachowa droga. Zakręt po zakręcie, po zakręcie. I tak z 12 godzin. Na wszelki wypadek jechał z nami co najmniej jeden 20 litrowy karnister benzyny (z tych takich metalowych). Na jednym zakręcie było blisko. Tysięczny zakręt. I to poczucie, że WIESZ, że opona była bardzo blisko krawędzi, a wszystko przy prędkości (pewnie z 50-60). Byłem jedynym, który miał licencje pilota. Ja byłem odpowiedzialny za udany lot pasażerów.
Było blisko. To dziwne wrażenie. Bo znasz ryzyko, ale się z nim oswajasz. To część gry ze śmiercią w chowanego. “Ups, było blisko”. Zwolniłem, ale trochę. Akurat był super widok. Droga przyklejona do wzgórza, szeroki kawałek, można się zatrzymać. Oczywiście zdjęcie samochodu (show off). Potem przekazuję komuś aparat, bo chcę full show off i mieć zdjęcie mnie na aucie. Któreś z nas odchodzi 15 metrów, żeby było widać trochę przepaści. Ja, przeparkowuję auto 45 cm od przepaści. Łapię się bagażnika dachowego i wspinam na belkę przy drzwiach od strony kierowcy. Puszczam jedną rękę, a drugą macham do fotografującego. Wisząc nad przepaścią z auta, jak małpa. I szczerzę ryja. Cyk, cyk. Zeskakuję z belki. I zdaję sobie sprawę, że stoję na samej krawędzi a pode mną dziesiątki metrów stromej ściany przepaści. A w Boliwii helikoptery nie przylatują. “O kurwa”.
Przez ostatnie 3 godziny jazdy starałem się jak mogłem, żeby dojechać.
Ściganie się ze śmiercią. 40 lat życia. Ciało zaczyna nawalać. Kiedyś bolały mięśnie, a teraz stawy. Wciąż lubię przejechać się serpentyną, ale teraz raczej po asfalcie. W Bieszczadach widziałem kolumnę dżipów na szlaku. Śmieszne to to było.
Zacząłem nową pracę. To praca, jaką myślałem, że będę miał po studiach. Tylko, że ona wtedy jeszcze nie istniała. Świat nie był na mnie gotowy. A teraz jest. Więc zaczynam, a pracuję z młodziakami, którzy robią to co ja (ile oni mieli lat jak był Windows 95 i jądro linuksa 2.2?). Ale też ze starszakami. I jest git.
Muszę znaleźć to zdjęcie. Z dnia, w którym prawie się zabiłem.
Hipotetyczna sytuacja: W dzisiejszej Polsce grupka lewackich fanatyków (nazwijmy ich Mityczna Antifa) planuje akcję, ustawia bazookę i posyła rakietę przez okno do domu prezesa. Nikt nie ginie, ni kot, ale dom jest kompletnie spalony i częściowo zburzony. Sąsiedzi nie ucierpieli.
Najgorsze w tej hipotetycznej sytuacji jest to, że 20% narodu ucieszyłoby się z takiej hipotetycznej sytuacji. I to jest bardzo niedobre.
Wkurwia mnie ten system binarny, że musisz być po tej albo po tamtej stronie. Wkurwia mnie brak tolerancji, niemożność koegzystencji z innymi osobami. Wkurwia mnie monopol na wiedzę jak powinno się być, żyć i jakich to wielowiekowych tradycji należy zaciekle bronić. Wkurwia mnie zabawa w Boga i narzucanie interpretacji słów Koranu, Biblii, Kubusia Puchatka. Chciałbym, żebyśmy mogli rozmawiać, żebyśmy mogli się nie zgadzać, żebyśmy jednak mieli wystarczająco dużo tolerancji i otwartości, żeby móc mimo wszystko uścisnąć sobie dłoń, przytulić się, dać buziaka na pożegnanie i spotkać ponownie na piwo albo cokolwiek cię grzeje. W takim świecie chcę mieszkać.
W 2005 roku podróżując po Iranie nie było dla mnie miejsca w gospodzie i przespałem się na placu meczetu. Jak daleko jesteśmy od takiej sytuacji w Polsce! I to mnie wkurwia.
To wszystko zaczęło się sypać gdzieś w momencie kiedy kupiłem MacBooka. Zamknąłem rozdział pod tytułem “bieda”. Zaczęło się wygodne życie. Ja, auto, ona i rozbijanie się po boliwijskich drogach. Szalone czasy. Czasem wpadał Jacek. Musieliśmy zgarnąć Tomka z lotniska w El Alto, więc ja i Jacek, i auto, i bocznymi drogami z doliny (3600) na lotnisko (4200). Jakieś tam piwo i wino poszło wcześniej. No ale na bocznej drodze to stać nie powinni. Ale stali dwaj. Oni bardziej przestraszeni niż my. Polskie prawko musiałem pokazać (choć na polskim nie powinienem dłużej niż 6 miesięcy jeździć). “Proszę chuchnąć” on wystawia nos a ja dmucham ale w dół a nie w nos. Coś wyczuł, ale był niepewny. No bo noc, ciemno, obcokrajowcy. “Dobra, proszę jechać.”. Luzik, to taka gra w Boliwię. Choć pokażę Ci następną planszę.
Przyleciał Tomek, przeciska się pomiędzy taksówkarzami, patrzy na buty, żeby ich nie zdeptać. “Taxi, taxi”, mówię do niego. “No, no, no, no” (hiszpański, tłumaczenie: “nie, nie, nie, nie”). Taksiarze się śmieją, on podnosi wzrok, “a cześć”, niedźwiedź i jedziemy. Zjeżdżamy do doliny. To dzięki temu Tomkowi z Wenezuelii wyszedłem z whiskey. Wszedłem w rum.
Przyjeżdżamy do tej Ameryki Południowej, zostajemy kilka lat. Ogarniamy się. Biali jesteśmy, umiemy kombinować, więc jesteśmy o dwie długości przed peletonem. Co nie znaczy, że nie musimy pedałować, o nie. Ale my jesteśmy na takim chaju przygody, że po prostu płyniemy ponad tym. Czasem robimy nawet dwie plansze na dzień. Kolejny i kolejny poziom.
I wtedy jeb. Kupujesz McBooka. I życie jakie znałeś się kończy. Nagle chcesz jechać do Quito albo wracać do tej jebanej Europy, zaczynać od nowa na jakimś strychu we Flensburgu. Ale jesteś w swojej sferze komfortu. Bo masz MacBooka. A wiadomo, że jak masz MacBooka, to na pewno dobrze kodujesz albo jesteś trendsetterem. Najlepiej oba. Jeździsz Flixbusem po Germanii zanim to się zaczęło modne. Ech te promocje.
A potem już z górki, jakiś startup w Berlinie, wielki przekręt na kasę. Przez pierwsze 6 miesięcy nawet nie wyszedłem z chłopakami na piwo. Do dziś nie wiem, czy to dlatego, że tak bardzo się starałem w pracy, czy też dlatego, że im w czymś nie pasowałem. Za stary byłem? Byłem tu cieciem w startupie a Boliwii byłem dyrektorem. Tell me why again I came back?
Nie pamiętam. Złych rzeczy nie pamiętam.
A tu w Europie życie jest ciężkie. Dogadać się trudno. A przecież jestem tylko 1000 kilometrów od domu. Ni po polsku ni po hiszpańsku.
Lato, taras, rzodkiewki. Projektor, ostatnie piętro, piwo na skrzynki, hamak. Grill koniecznie na węgiel (na nielegalu, bo kontrakt zabrania). Dajemy radę, to tak jak mieszkać w nowym budynku na dalszym Brooklynie. Projektor, i oglądam rapujących jamajczyków. Siedzę na kanapie w Europie i się jaram, że w końcu mogę youtube’a oglądać jak człowiek, bo w Boliwii się zacinał na łączu za 60 dolców. I pomyśleć, że kiedyś byłem Ambasadorem.
A może. A może to najbardziej egzotyczne miejsce na Ziemi, to Frankfurt, Germany. Nad Menem. Miasto bankierów, prostytutek i drugaddiktów. Dziwny świat. Ale wychodzę mało. Przez szyby samochodu oglądam świat. Na piechotę tylko do parku, ale to też nie zawsze. Pierogi kupuję w Polskim sklepie, już nie trzeba ich lepić z Kubą i innymi przejeżdżającymi przez La Paz podróżnikami.
Byłem w Szczecinie. Siedzimy z Lachmanem w kafejce. Przy stoliku obok jego klient. “A ja tutaj z Panem Ambasadorem i jego żoną” przedstawia nas Maciek. Trochę się skonfundowałem. A w sumie to niepotrzebnie. Nie ma czego się wstydzić. To nie PiS mnie wysłał na tę Ambasadę. Raz Ambasador – zawsze Ambasador.
Jestem w Boliwii. Tak się złożyło. W przerwie między jednym a drugim zawodowym piruetem. Palę w piecu w hotelowej cabañii z widokiem na Titicaca. Najedzony pstrągiem po diabelsku, połową połowy wegetariańskiej lasañii, i big naleśnikiem z owocami i lodami.
Jestem z żoną w skomplikowanej relacji. Ale czasem udaje się zgrać, że będziemy w stanie relatywnego spokoju znanym również jako “siódme niebo”.
Emma mówi, że jestem hipster. A my przecież w skali hipsterstwa w Berlinie, to gdzieś w okolicach 4iPół / 10.
Co pcha nas z miejsca na miejsce? Przecież byliśmy tu bardzo szczęśliwi. Czemu więc wciągnęło nas znowu to życie europejskie. Trudniejsze? Wyczerpujące? Czekanie do emerytury?
I co teraz? 2 domy po dwóch stronach świata. Czy tak można żyć? Co ludzie pomyślą.
Bo to właśnie takie rzeczy myśli się na wakacjach po trzyciestce.
Może właśnie takiej terapii potrzebujemy w tym momencie życia. Bo to wszystko zaczęło się robić zbyt poważne, zbyt monotonne, zbyt przewidywalne. Dom, praca i odreagowywanie w weekendy.
A mnie dużo kosztują. Bo nie stawiam łatwo czoła wyzwaniom. Ciężko jest być yes-man’em. Ciężko znaleźć balans pomiędzy pracą, a życiem, tym co by się chciało, a tym co można. Aż w w końcu popada się w rutynę, która mogłaby potrwać nawet i 20 lat. Dlatego zmiany są dobre. Ale zmiany tak drastyczne są trochę przerażające.
Początki są najfajniejsze. Momenty gdy czujesz mocniej, widzisz więcej. Gdy każdy produkt w supermarkecie jest obcy. Gdy musisz wydeptywać ścieżki. Odkrywać, poznawać, zwiedzać. Nowa ławka w nowym parku. Nowa brama. Nowi ludzie.
Pakuję 5 lat życia w kartony. Z limitem 46 kg plus podręczny zaczynam od nowa w Niemczech. W pierwszych dniach marca wsiądę w samolot i drugi, i trzeci, a potem w pociąg. Ona już tam jest. Z tego co mieliśmy w Boliwii musimy wybrać to co najlepsze, dostosować do nowych warunków atmosferycznych i jeszcze raz próbować rozgrywać nowe rozdania. Dzień za dniem. Nieprzewidywalnie.
No bo jak się gdzieś zasiedzisz, to potem trudno wyjechać czasem.
Tak banalne, ale jednak tak trudne do przyznania nawet samemu sobie. Z tego trudno się wyrasta. Z wolności. Z uczenia się nowych rzeczy. Z podróży bez planu. To w nas zostaje. I potem strasznie swędzi. Przy biurku w kancelarii. “Pojechałbym gdzieś. Tak jak kiedyś. Kupił kajak i spłynął Amazonką. Poznałbym jakąś fajną Latynoskę i się zakochał do utraty tchu.” Nie, z tego się nie wyrasta. To siedzi w Tobie. I weź tu spróbuj mieć normalne życie. Dom, kredyt, rodzinę. Tak trudno się wyrasta z bycia chłopcem.
Tomek, maila dostałem, widziałem, że był długi, jeszcze nie czytałem, ale tak się czuję. W odpisywaniu jestem słaby, ale coś wymyślę. Puszczę Ci gołębia.
Czy wychodząc z domu wciąż jeszcze masz przeczucie, że możesz gdzieś daleko zajść? Nauczyć się czegoś nowego? Jeździć po drogach, którymi nigdy nie jeździłeś? Mieć nowych znajomych; przyjaciół? Czy Twoje życie się już skończyło?
Czy jak wychodziłem z domu spodziewałeś się, że nogi zaniosą mnie tak daleko?
Czy myślisz czasem o czym marzę? Czy wolisz nie zapuszczać się w te rejony?
Północ. Za ścianą krzyczy telewizor. Choć pewnie zaraz też pójdą spać. Jutro święta. Mamy opłaconą rezerwację za weekend w fajnym hippie hostelu na brzegu Titikaki. Ale jeszcze nie wiemy, czy pojedziemy, bo na drogach protesty i blokady. A w Copacabanie podobno pozamykali sklepy i restauracje. Na wypadek, gdyby sytuacja wymknęłą się spod kontoli.
A ty? Wymykasz się czasem spod kontroli? Ile czasu dziennie jesteś sobą?
Dobrze jest zadać sobie to pytanie co rok. Co jest dla mnie ważne? Czy jestem szczęśliwy? Zmieniać, czy pielęgnować? Gnać do przodu, czy stawiać dom?
Wszyscy mówią, że życie ucieka szybko między palcami. I to prawda, uwierz mi. Choć z drugiej strony tyle zdarzyło się w moim życiu przez ostatnich 10 lat, 5 lat, roku.
Zamów pizzę, idź na spacer, przewietrz czasem głowę. Słuchaj muzyki, usiądź na piasku, spójrz na horyzont. Czy jest tam coś co Cię pociąga? Czy wyobrażasz sobie gdzie to jest? Jak będzie wyglądał Twój dom?
Powiedz mi o czym marzysz.
===
Może nie ma mnie geograficznie, ani fizycznie blisko. Może potrzebujesz innego brata. Ale jedno wiem, gdybym nie był tu gdzie jestem, to świat i internet nigdy nie dowiedzieliby się jak wygląda Dzięcielina Pała. A wygląda tak:
Specjalnie dla Ciebie. Największy kwiat na świecie. (Cristina znajduje się na zdjęciu tylko po to, żebyś zobaczył skalę zjawiska.)
===
Mojemu bratu Kajetanowi z okazji urodzin. Pozdrawiam.
Aktualizacja 2013-03-30: No dobra, nie będę ściemniał, tak naprawdę jest to Królowa And.
Najbardziej niebezpieczna jest ta ciekawość. Żeby pójść jeszcze jedną ścieżkę dalej. Co tam jeszcze jest? Wrócić? Zgubiłem się? Nie, jeszcze wiem gdzie idę. I pewnym krokiem pójść w nieznane.
Szamańska legenda mówi, że jak zajdziesz się za daleko w złą ścieżkę, to zobaczysz na swojej drodze dziwnego człowieka. Z pozoru będzie normalny, ale jeśli przyjrzysz się jego stopom i będą one skierowane w kierunku przeciwnym naturze, to znaczy, że się zgubiłeś. Powinieneś z nieznajomym nie rozmawiać, tylko odwrócić się na pięcie i starać się powrócić drogą, którą przyszedłeś.
Czy spotkałem kogoś na swojej ścieżce z odwróconymi stopami? Spotkałem kilku wariatów, którym za bardzo się TO spodobało. Zostałem ich przyjacielem. Przyjrzałem się nie tylko ich stopom (a były one w normalnym kierunku), lecz także ich sercom. Zawsze mieli je po prawidłowej stronie.
Mam nadzieję, że też mnie tak będą wspominać.
Wyjechałem z tego kraju 3,5 roku temu, by przeżyć przygodę. Miałem dużo szczęścia. Trafiła mi się niezła przygoda, NAPRAWDĘ. Wrócić tak teraz byłoby bezpiecznie. Bez przygody. A ja jeśli wrócę, to musi w tym być duży element przygody. A nie tak po prostu, że teraz tu przyjadę i zacznę szukać pracy.
A w gazecie znalazłem w drobnych: “Do oddziału międzynarodowej firmy, pilnie potrzebujemy kogoś szczepionego, kto ma doświadczenie w zarządzaniu Latynosami.” Ale się nie zgłosiłem. Pewnie Agencja Wywiadu albo Jehowi lub Mormoni znów na misje do Am Pd chcą kogoś. Albo na plantacje. Byłem widziałem.
“A straszny ten Twój kraj, tak sucho, tyle pustyni, jak tam można mieszkać.” powiedział Dziadek, którego wojna zagnała przez Iran, Indie, dookoła Afryki do Anglii. “Dziadku, jakie czasy takie przygody”. I śmieję się w duchu, bo wiem, że dziadek kuma i sam by się wybrał, tylko nie ma siły. “Dziadku, przyjedź, pojeździmy Jeepem. Olejemy te cioty z miasta.” “Masz rację wnuczku, nieprzyzwoite są teraz te wczasy na które oni tam jeżdżą i każą sobie tym lokalnym brudasom kelnerować.” “Masz rację dziadku. Nigdy pewnie w ręku maczety nie trzymali.” …i tak możemy godzinami gadać z dziadkiem.
Na zdjęciu mój przyjaciel Marko ubrany na wyjście do cyrku. Ale były jaja. Wrzucę foty innym razem, tylko mi przypomnijcie.
Wpis sponsoruje firma Manitic produkująca fajne designerskie ubrania dla gwiazd. Dziękuję za przysłane gadżety. Proszę o instrukcje obsługi i karty gwarancyjne w pedeefach.
Mylisz się, jeśli myślisz, że było mi łatwo. Zamknąć, spakować, wyjechać, przestać płacić podatki. Iść samemu, oglądać, zwiedzać, poznawać, mieć motywację. Poznać, pokochać, polubić. Nauczyć, posmakować, przyzwyczaić. Zostać.
Uwaga! Ciężkie maszyny pracują na drodze. A poza tym wybuchy.
Do gór trzeba mieć szacunek. Ośnieżone przez cały rok szczyty są symbolem potęgi natury.
Prawie każda wycieczka za miasto to otarcie się o ich potęgę. Przełęcze na prawie 5000 m n.p.m. to obowiązkowy przystanek. W wietrze i zimnie skrapia się ziemię spirytusem. Żeby podróż przebiegła pomyślnie.
To zaczyna się wcześnie. Te ciągłe zderzenia ze światem. Zderzenia z dziwnym, niezrozumiałym, obcym.
Gdy jesteś dzieckiem wszystko postrzegasz w ten sposób. Każda sytuacja jest nowa, każda osoba jest zagadką.
Potem to zanika. Zachowania, charaktery i sytuacje stają się bardziej znane i zrozumiałe. Zaczynasz w tej wielkiej układance dostrzegać wzory, schematy, powtarzające się koncepty.
W Boliwii, kraju gdzie choduję się kokę i znajduje się 70% globalnych złóż litu, znajdują się również małe muszki. Małe muszki, który są strasznie dokuczliwe. Bo gryzą. I odlatują pijane ze szczęścia z brzuszkami pełnymi naszej krwi. A nas swędzi, może w drogę? Jeszcze Cię dorwę, Mucha!
Codzienność, to stos naczyń do umycia. To poranna kawa. To ci sami ludzie mijani w windzie (¡buenos días!). To szybko złapane trufi (współdzielona taksówka), gdzie na przednim siedzeniu (obok kierowcy i jeszcze jednego pasażera) zjeżdżam w pierwszych promieniach dnia do Zona Sur (dzielnicy butików, willi i biurowców). To iPod Classic, bluza z kapturem, Nokia 6310i i białe słuchawki. To herbata z rumianku w pracy, lunch w jednym z kilku miejsc, butelka coca-coli albo sprajta z automatu po południu. To minibus do Sopocachi – dzielnicy supermarketów i apartamentowców. ¡Hola casa! To zamówiona pizza albo wspólnie zrobiony makaron z salsą z warzyw. To ściągnięte seriale oglądane dwa dni po premierze na telewizorze podpiętym do laptopa. To wiecznie za mało czasu, niedokończone projekty, powtarzające się co miesiąc rachunki.
Niemal na codzień ścieram się z kawałkami rzeczywistości, które pomimo ponad dwóch lat spędzonych w tym kraju wciąż trudno jest mi zrozumieć/zaakceptować. Czasem frustrują, czasem śmieszą, czasem wprawiają w zadumę nad sensem istnienia.
Przykłady:
Święto Zmarłych. Jedziemy gdzieś za miasto, po drodze zahaczamy o cmentarz. Gabicha chce kupić symboliczny kwiatek dla dziadka. Idziemy na drugą stronę ulicy tam gdzie kwiaciarki sprzedają kwiaty. “Po ile kwiatek?” “Cztery” “To poproszę” Kwiaciarka już już podaje kwiatek, Gabicha już już podaje dychę (najmniejszy banknot, równowartość 4 PLN). “Nie, nie, tylko monety” – mówi kwiaciarka i spowrotem wkłada kwiatka do wiadra.
W zeszłym tygodniu poszliśmy do sklepiku pod naszym nowym domem, żeby kupić bułki. Siedzi tam cholita* i robi na drutach. “Są bułki?” “Są takie i takie” “Po ile tamte?” “Wszystkie za tyle” Cholita już przy kartonie z bułkami chce nam załadować w plastikową siateczkę. “To 4 takie poprosimy” “Nie, nie, tylko mieszane sprzedaję”, zasłania karton i wraca do robienia na drutach.
Gabicha jest jedyną wegetarianką w tym kraju, więc momentami jest ciężko (bo przecież kurczak, to nie mięso, nie?). Wieczór, przed pójściem do baru chcemy jeszcze coś wrzucić na żołądek. Podchodzimy do ulicznego sprzedawcy hamburgerów z frytkami. “Dobry wieczór, chciałabym tylko frytki” “No hay” (czyli “nie ma”). A przed nim smaży się na blasze sterta.
I jeszcze jenda historia zasłyszana: Siedzi baba i sprzedaje rękodzieła. Podchodzi turysta i mówi “dzień dobry babo, ile za wszystko?” “Nie panie, wszystkiego nie sprzedam.” “Ale czemu babo?” “Bo co ja będę robić, jak sprzedam wszystko?”
“Ale o co chodzi?” spyta zdziwiony Europejczyk? “Pokićkani” – bez namysłu powie Północnoamerykanin. Tutaj życie toczy się trochę inaczej. Bo sklep to nie sklep, tylko HOBBY. Przychodzi się siedzi, gapi na przechodniów… I jeśli uzbiera się na almuerzo**, to zadanie wykonane, nie trzeba się więcej starać na dany dzień, bo przecież brzuch pełny. Więc można się trochę z przechodniami poprzekomażać. Nie sprzedam, a co! To przecież mój sklep, moje bułki, moje frytki!
Siedzę w McDonaldzie w Buenos Aires. Wokół młodzież, hałas i syf. Patrzę na swoje odbicie w szybie. Widzę zaniedbanego kolesia, nie ścinane od kilku miesięcy włosy, nieokreślony zarost. Mógłby być bezdomnym, który z okazji trzydziestych urodzin wybrał się na ucztę – kanapkę z potrójnym mięsem. Sam. Panienka na kasie się ze mną nie dogadała. Nie mam pojęcia o co mnie pytała, w końcu od 1,5 roku nie byłem w restauracji pod klaunem. Jem zachłannie, bo przez cały dzień nie miałem czasu. Poza tym jadę ekonomicznie, bo przecie jestem na minusie, a i ta podróż już za pożyczone od Gabichy. Swoim prześwietlającym na wylot wzrokiem patrzy na mnie ochroniarz.
Dziś poprosiłem jednego z prowadzących (pracownika LA Times) o szczerą ocenę moich zdjęć. Kilka się podobało. Niektóre ocenił jako “fotki do Lonely Planet, ale przecież możesz dużo lepiej” (a ja przecie marzyłem kiedyś by jeździć do takich miejsc i robić takie zdjęcia). Niektóre jako ładne still shoty do powieszenia na ścianie. Jeszcze inne jako takie do przyczepienia magnesem do lodówki. Ale do fotożurnalizmu potrzebna jest HISTORIA (słowo powtarzane tutaj do znudzenia), a ja jej nie mam, moje zdjęcia to pocztówki. Cóż, nie potrafię wstrzelić się w jakiś temat i prowadzić zdjęciami narracji. Bo tak naprawdę, to mnie nie interesują prawie żadne historie. Spływa po mnie wszystko. Technicznie jestem w stanie strzelać takie fotki, o jakie im chodzi, ale brakuje szczerego zainteresowania jakimkolwiek tematem. Przecie ja gazet nie czytam ani telewizji nie oglądam. Cudze życie, też średnio mnie interesuje. Może kiedyś, ale póki co będę pocztówki robił. Na razie interesuje mnie tylko MOJA HISTORIA. I czuję ciągły niedosyt, że moja codzienność nie jest wystarczająco intensywna i interesująca.
Buenos Aires znowu zaczyna być dla mnie samotne. Tak jak wtedy gdy w styczniu 2009 ewakuowałem się pośpiesznie z Europy, tak teraz znowu zaczynam to czuć. Sam w wielkim mieście. Przyklejony do szyby autobusu, słuchający muzyki w metrze, przemierzający kilometry na piechotę chodnikami ulic.
Jakiś czas temu pod którymś wpisem na fb Filipa Skandalisty ktoś stwierdził, że w Ameryce Południowej to jest syf, że przez latynoskie tranquilo mamy tu bajzel, brud i biedę, a tylko białe* kraje takie jak Urugwaj, Argentyna, Chile, Brazylia jako tako przędą i wyglądają względnie (czytaj po europejsku).
No to ja Ci odpowiem. Nie próbuj zmierzyć tego PKB ani nowymi samochodami na ulicach, czystym metrem ani obrusem na stole. Bo czy to ważne? Spójrz wokół na piękne dziewczyny, panów pod sklepem beztrosko pijących piwo, słońce nie niebie, klapki na nogach i uśmiechy na twarzach. Nasyci Cię proste, lecz dobre jedzenie, autobus w końcu przyjedzie, ktoś powie Ci, że Cię kocha, a jutro znowu carnaval, fiesta lub przynajmniej protest. :) Zwolnij trochę, nie wpadaj tu na tydzień albo dwa, po to żeby kręcić nosem. Spróbuj tak przez chwilę żyć, a może coś zrozumiesz i jeszcze za tym zatęsknisz.
Mam nadzieję, że tranquilo jeszcze trochę przetrwa. Choć nawet w wioskach Amazonii już zaczynają chodzić generatory prądu, a ludzie poprzez seriale już zarażają się światem białego człowieka.
Jestem przeciwnikiem globalizacji. jestem przeciwnikiem macdonaldonizacji** kulturowej. Nie chcę, żeby świat wszędzie wyglądał tak samo.
Jaki morał? Dobrze się ostatnio czuję w kapeluszu!
*pomińmy fakt, że biały człowiek dokonał na tych terenach masowych mordów ludności rdzennej, dlatego te kraje są białe, tak samo jak biały człowiek przywiózł na kontynent murzyńskich niewolników, biały człowiek siewca zamentu, który zawsze wie jak wszystko lepiej zorganizować. **w Boliwii nie ma McDonalda. Był, ale go wygonili.
Do dalekich portów przyszło nam żeglować, po nieznanych wodach, odległych akwenach. Gwiazdy mamy za przewodników i kompanów, wiatr targa nam włosy, słońce pali skórę. Czasem myślimy, w którym kierunku dom. Zagubiony na oceanach Przyjacielu, co też nie chcesz zasnąć, choć dawno po Twojej wachcie. Bądź pozdrowiony.
Łyk szampana, a poza tym w Sylwestra trzeba:
– wygrzebać z szafy plecaki i walizki, i przejść się z nimi po schodach, a przynajmniej wskoczyć na krzesło,
– i liczyć kasiorę.
Ma to zapewnić w nowym roku podróże i dobrobyt. Przyda się jeszcze zdrowie i uśmiech do kamery poproszę.
W 2011 wszystkim życzę kilku pojechanych akcji po bandzie.
Wokół mnie same indiańskie twarze, gdzieniegdzie na podłodze albo na fotelu rzucone dziecko. Tak wyglądają najlepsze lata mojego życia.
[notatka z autobusu – pojechałem PKSem na Salar Uyuni przypomnieć sobie co i po co]