A
Friday, June 18th, 2010Alikal. Boliwijski środek na kaca.
if you don't know where you're going any road will take you there
Alikal. Boliwijski środek na kaca.
foto: Cuenca, Ecuador, Grudzień’2009
foto: Pevas, Amazonia, Perú, Wrzesień’2009
Buduję zamki z piasku, fosy, bramy, wieże, a potem wskakuję w to bosymi stopami, jak szalony wbiegam do wody przeskakując fale i daję nura, zamieram na kilka sekund tuż przy piasku na dnie, by zaraz wybić się na powierzchnię, przez moment szaleńczo płynąć przed siebie, by zaraz odwrócić się na plecy i dryfować przez parę chwil patrząc w niebo.
Z chaosu w pozorny spokój. Przestawiam suwaki i próbuję znaleźć najlepszą kombinację, czasem jest lepiej, czasem z głośnika wydobywa się koszmarny pisk. Ale to tylko chwilka, bo zaraz przywracam spokój i znowu słychać muzykę. Eksperymentuję.
Znowu od nowa. Choć perspektywa dużego łóżka, czerwonego wina i budyniu czekoladowego wydaje się być dużo większym wyzwaniem niż samotność w Amazonii.
“I have my own wings and I always keep following this spirit that guides me in my decisions, and that is how it has to be.” To nie ja to napisałem, lecz Ty o mnie. I wróciłem z Amazonii, i zacząłem życie na 3625 metrach nad poziomem morza, i nawet zostałem rezydentem w Boliwii! Czas to uczcić kochanie!
Niedziałających kontaktów.
Temperatury w nocy w okolicach zera, przy braku centralnego ogrzewania i pojedynczych szybach w oknach.
Pracy z Boliwijczykami, na których nigdy nie można polegać.
Internetu tak wolnego, że nie można z youtube’a korzystać.
Samochodów co zawsze chcą cię przejechać, bipczą i przyspieszają bez intencji zatrzymania się.
Ludzi wpychających się przed ciebie na chama do minibusu.
Skorumpowanych urzędników, którzy bez łapówki nie przyjmą papierów migracyjnych…
Podobno mi zazdrościsz.
A poza tym jest zajebiście.
Rośnie barek alkoholi. Ostatnio najlepiej wchodzi whiskey. Zaprzyjaźniłem się z Jack’iem Daniels’em. Powoli kupuję naczynia, patelnie, noże, kufle do nowego mieszkania. Bo szukamy sobie miejsca. Najlepiej słonecznego i z dobrą kuchnią. Bo ona lubi gotować. Wizę prawie już dostałem, więc prawie jestem legalny na najbliższy rok.
Sytuacja w pracy osiągnęła punkt krytyczny, musiałem interweniować. Może być tylko lepiej. Problemy z jakimi muszę się ścierać w pracy to porażka totalna. Zacofanie infrastruktury technologicznej, opór kulturowy przed robieniem rzeczy raz, a dobrze. Poddaję się, nie walczę, tylko zmieńcie mi godziny pracy na bardziej ludzkie. Bo w końcu nie przyjechałem tu pracować… Zmęczenie. Za dużo ostatnio pracowałem. I po co? I pretensje z każdej strony. Bo w tym kraju, jak coś się zespuje, to przyjętym jest siedzenie bez inicjatywy i czekanie co się stanie. A jak zepsuje się coś ważnego, to presja na mnie, bo nikomu innemu nie zależy, żeby naprawić. Basta. Przegięli. Wysiadam. Co będzie, to będzie.
To nie jest blog o narzekaniu. Podpuścił mnie ktoś mailem, że zazdrości. No tienes ni idea.
[Copacabana, Jezioro Titikaka, Bolivia, Święto Zmarłych’2009]
[foto: Puerto Lopez (Ecuador), grudzień’2009]
Wybraliśmy się wczoraj na koncert do El Alto. Ponieważ w dolinie, którą zajmuje La Paz kończy się miejsce, to miasto wylało się na otaczający płaskowyż i to jest właśnie El Alto. Miejsce o złej reputacji (lepiej przeciskając się przez tłum w kieszeniach ściskaj portfel i telefon). Masa ludzi. Wielkie targowisko.
Koncert poświęcony był pamięci prekursora boliwijskiego hip-hopu, Abrahamowi Bojórquez (ze składu Ukamau y ke). To on jako jeden z pierwszych zaczął śpiewać i nagrywać boliwijski rap po hiszpańsku i w języku aymara. Niestety zginął z winy pijanego kierowcy minibusu…
Koncert odbywał się na ulicy i był pełen niespodzianek. Oprócz hip hop’owców wystąpili bębniarze, punkowcy, kolesie z fujarkami oraz cholity kręcące spódnicami. Kulturalny koncert był. Temperatura wynosiła kilka stopni, siąpił trochę deszczyk, płonęły metalowe beczki. W pewnym momencie koncert został wstrzymany, i między ludźmi zaczął się przeciskać autobus w celu zaparkowania w bramie tuż przy scenie.
A jak wyglądają i śpiewają hip hopowcy na 4000 m n.p.m.? Oto śpiewająca w Aymara grupa WAYNA RAP:
A oto i sam Abraham Bojórquez (i Ukamau y ke) śpiewający (tym razem po hiszpańsku) o złowrogiej sile telewizji:
[zdjęcie: Pucallpa, Perú, Amazonia – wrzesień’2009]
[La Paz, Bolivia]
Idąc ulicą w centrum La Paz mijam parkę turystów. Polarki, shorty, sandałki. Pochyleni nad przewodnikiem czegoś szukają. Mijając słyszę polski. Mijam, zatrzymuję się niżej, no dobra wracam. Może jakoś im pomogę. “Bo nam nie podoba się La Paz. W ogóle obrzydliwe miasto. Bo my to autostopem bardziej.” No tak, nie pierwszy raz słyszę takie rzeczy. Że to najbrzydsza stolica Ameryki Południowej…
A ja mieszkam w tym mieście z wyboru. Czemu? Musiałbyś przejechać ze mną pół kontynentu, żeby to zrozumieć. I wtedy trafić ze mną do Boliwii. I widzieć co się działo. Spędzić miesiąc w Sucre z Filipem, Pasikonikiem, Luisem, Linselem… Tańczyć z dziećmi tango na zboczach Cerro Rico w Potosi. Na pace ciężarówki pojechać w zimnie, kurzu i wśród zapierających dech widoków do Uyuni. I zostać na 2 tygodnie w tym zakurzonym miasteczku, z którego turyści uciekają zaraz po odbębnieniu 3-dniowej wycieczki po Salarze Uyuni. Przeżyć tam burzę piaskową. I po tym wszystkim trafić do La Paz. Po prostu Boliwia przygarnęła mnie, uwiodła… I zdałem sobie sprawę, że to tu mógłbym…
Bo tu chodzi o szukanie swojego własnego balansu. Bo przecież mogłem… mogłem jechać dalej. Polecieć do Nowej Zelandii i tam zarabiać pieniądze na dalszą podróż. Mogłem wrócić do Warszawy… Ale nie. Może, ale jeszcze nie… Ciągłe przemyślonka. Jak, dokąd, po co… I zazwyczaj mi dobrze tu. Na pytanie ile jeszcze tu zostanę odpowiadam “nie wiem, może ze 2 lata”. Bo na razie nie myślę o wyjechaniu stąd. A tym bardziej nie wiem dokąd.
Mimo, że pracuję za 1/5 tego co zarabiałem w Europie, bez większej satysfakcji z wykonywanej pracy, z szefem, który średnio raz na dwa tygodnie okazuje się być chujem, to jednak wciąż tu mam swój balans. Uciekamy na weekend gdzieś za miasto. I tam zaciągam zapachem natury, wystawiam twarz na słońce albo wiatr, zachwycam się kolorem jej skóry. Celebracja wspólnie gotowanych posiłków. Świat oswojony, jednak wciąż nowy, wciąż zaskakujący, wciąż przygarniający mnie do siebie.
La Paz. Dolina wypełniona ceglanymi, nieotynkowanymi domami. Jedno wielkie targowisko. Mało tlenu w powietrzu. Spaliny. Brak zorganizowanego transportu publicznego. Tu nie masz przystanków. Taksówki, o których mówią, że grabią i porywają. Piekło dla turysty. Ba, nawet dalekobieżne busy odjeżdżają z różnych części miasta. Nie dziwię się, że La Paz w pierwszym kontakcie odpycha. Chaos. Mało zieleni. Spaliny. Trzeba się przyzwyczaić. Trzeba czasu, żeby zacząć to ogarniać.
Dziwię się ludziom, którzy potrafią zaplanować podróż. Niektórzy tego potrzebują. Daty, bilety, tu musimy być, tu musimy dojechać. Dookoła świata w pół roku, rok, dwa lata. A i jeszcze to chcę zobaczyć. Ja nie potrafię. Bo dla mnie to nie jest podróż dookoła świata. To “Operacja Życie”. To szukanie siebie. To próba poukładania sobie w głowie wszystkiego co nazbierało mi się przez 29 lat.
Schowałem się tutaj. Odciąłem jakoś od świata. Nie chcę, nie chcę, nie chcę. Nie chcę żyć tym czym inni. Chcę być Polakiem w La Paz. Najbrzydszej stolicy Ameryki Południowej.
Zarobiony jestem, więc tymczasem “Cholita z browarem 2”.
Mieszałem sobie jedną ręką leniwe pierogi w drugiej trzymając piwko. Nagle zawirował mi świat. Łoooo łooooooo… powiedziałem, czując, że coś dziwnego dzieje się z moim ciałem… Myślałem, że to piwko, że mdleję. Usiadłem więc na podłodze. Ale koło mnie Gabicha też usiadła i przerażona wyszeptała “mi amor…”. I wtedy zrozumiałem, że to nie mi w głowie się buja, lecz budynkiem buja. Może przez 20 sekund. Na ostatnim 17 piętrze mieliśmy całkiem niezłą jazdę. Ona panika. Po schodach w klapkach 17 pięter na dół na wszelki wypadek zeszliśmy. Zeszły może jeszcze ze 2 rodziny w szlafrokach z dziećmi na rękach (prawie noc była). Z tego wszystkiego aż kluchy zostawiliśmy na gazie. Ja żałowałem, że puchy nie zabrałem, a najlepiej nowej nie sięgnąłem z lodówki. Posiedzieliśmy sobie na schodkach przed blokiem, przyszła Marianne, która nic nie czuła, ale się wystraszyła, jak jej powiedzieliśmy. Posiedzieliśmy z 15 minut. No to co, wracamy, bo się kluchy wygotują. Po schodach na wszelki wypadek. Ale na piątym wsiedliśmy w windę. Takie było pierwsze moje trzęsienie ziemi.
Plota na mieście mówi, że to ci lepsi Amerykanie testują swoją broń nową, by zaszkodzić naszemu silnemu, boliwijskiemu socjalizmowi. A ja nie wiem komu i w co mam wierzyć. A leniwe mi nie wyszły.
…alkohol, dziewczynki, balety.
Właśnie wyszedłem z trzydniowego zatrucia pokarmowego. W sumie nic strasznego, standardowe objawy obukanałowe. Ciekawsze jest jednak, to jak się zatrułem. Otóż zatrułem się street foodem w drodze do domu z lokalnego boliwijskiego klubu (gdzie gringosi też czasem trafiają, jednak w liczbie nie przekraczającej 10% ogółu). Muzyka niczego sobie, poza latynoamerykańskim rockiem można usłyszeć także The Doors i tego typu klimaty. Marihuany tym razem nikt sprzedać mi nie próbował, kokainy tym bardziej. Kilku pijanych typów oczywiście chciało się mniej lub bardziej bratać (bardziej to z Olą, która jako blondynka w Boliwii ma wzięcie wszędzie). No ale dobra, wracamy z małą o trzeciej w nocy na piechotę przez miasto (to tylko jakieś 15-20 min i wbrew pozorom opcja na piechotę w centrum La Paz jest bezpieczniejsza niż opcja taxi). Po drodze jakieś młode pijane typy krzyczą za mną “gringo, gringo” i coś łamanym angielskim zaczepieją, więc ja, zgodnie z zasadą taktyki ulicznej, wracam się i zagaduję moim o niebo lepszym hiszpańskim (wciąć jednak kijowym), żeby nie wyjść na miękką faję. Odczepili się. No to dalej z małą idziemy. Na rogu, jedna “quadra” od mojego wieżowca, w nocy rozstawia się “casera” z przenośnym grillem. Grill raz po raz bucha ogniem, gdy ona raz po raz nakłada szaszłyczki i smaruje je bliżej nieokreśloną substancją łatwopalną. A że wszystko dzieje się w środku nocy, to efekt jest raczej widowiskowy. Zamówiłem i ja “una porcion doble” tego przysmaku co zwie się anticucho i serwowany jest wraz z papas (kartofelki) i aji (pikatny sos). Anticucho to posiekane w plasterki kawałki serca krowy. Taka przyjemność za porcję kosztuje 5 bolivianów, czyli 2 PeeLeNy. No tak, bo u nas w Boliwii po pijaku nie chodzi się na zapieksy do budek. No i strułem się na trzy dni. Przesraną resztę weekendu miałem. A w poniedziałek, skoro nie przeszło, to mała zaprowadziła mnie do znajomego lekarza od brzuszków, który ponaciskał i stwierdził, że to kartofelki albo sos były trafne, a nie mięsko, przepisał zastrzyk w dupę i 10 pigułeczek, i życzył zdrowia. No i wyzdrowiałem. Do pracy poszedłem we wtorek i wszytko było ok, wszyscy mnie żałowali, ale jednocześnie zastrzegali, że miałem pecha, bo wszyscy ową “caserę” znają i nigdy się nic nie działo złego. Mi też nie, dopiero za piątym razem mnie trafiło licho. No ale wszyscy się cieszyli, że wróciłem do świata żywych, bo w końcu swój chłop jestem.
A ona, ona, ona tak pięknie się mną zajęła, że aż słów mi brak w tym temacie.
[Curahuara, Altiplano, Bolivia]
Weekend na Altiplano (płaskowyż, wysokość 4000-4500m n.p.m.). W kurzu, zimnie nocą, palącym słońcu w dzień, w ciasnym minibusie.
Wszystko po to, by być trochę bliżej nieba.
Tamtaram. Nowa jakość w dziedzinie blogów podróżniczych. Bo kto to widział, żeby prowadzić 3 blogi z jednej podróży, w tym dwa komiksy. Raz dwa trzy. Trochę tęsknię.
Za śmierć Prezydenta i ofiar wypiliśmy z Olą na koncercie Atajo. Polska zagościła w wiadomościach i na pierwszych stronach gazet drugiego końca świata. Gdyby ta historia wydarzyła się w jakimś afrykańskim buszu, a nie w Europie… Zaliczyłem w życiu kilka twardych lądowań, turbulencji, dziur powietrznych, ale żeby rozbić Air Force One… Takie tragiczne historie to tylko w Polsce.
Jak ja się mam czuć? Zadeklarowany antyspołeczniak. Zbuntowany przeciwko wszystkim i wszystkiemu. Pesymista.
W urodziny chcę się tylko schować gdzieś i przeczekać. Taki lifestyle. Asocjalny typ w obcym kraju. Prawie bez znajomych.
Ale jak zwykle ludzie z którymi skrzyżowały mi się ścieżki spuszczają mi bombę w telefonie i internecie. Do dziś boję się posprzątać wiadomości na mailu. Taki ładunek emocjonalny. Ja wymiękam.
A ona, ona, ona… nawet świeczki na markecie mi znalazła. I wbijała w każdy posiłek, który tego dnia spożywałem. Nawet w kawę z lodami i bitą śmietaną chciała mi świeczkę wbić. I zawsze do tego buziak. Ehhhh. I co ja mam do powiedzenia w takiej sytuacji? Przeciwko czemu mam się buntować? Za dużo emocji, za dużo emocji…
Pojechaliśmy razem do Cochabamby. Było miło, ciepło, smacznie i przyjemnie. Znaleźć jakiś pusty hostel z patio, oknem, pokojem z dużym łóżkiem, łazienką i telewizorem, gdzieś gdzie świeci słońce i jest ciepło. To takie proste.
A na zdjęciach powyżej Pique a lo macho w roli tortu urodzinowego. Czyli posiekane wołowina, paróweczki, papryczka, a wszystko na frytkach zalane sosem – chyba moja ulubiona boliwijska potrawa.
PS. A pokłóciliśmy się dopiero w La Paz. Ale ciiii… ciiii…. już dobrze.
[La Paz, Bolivia]
[Pucallpa, Perú, Amazonia]
Wrzesień 2009
Dziś w Boliwii obchodzony był Dzień Morza. Ale… zaraz, zaraz… przecież Boliwia dostępu do morza nie ma. I to od prawie 130 lat…
Ale co tam. Na ulice wyległo wojsko w mundurach reprezentacyjnych z szabelkami (ale także ochraniające i pilnujące porządku oddziały w mundurach polowych z długą bronią). A wśród wojska najbardziej dziś istotne były oddziały marynarki w białych mundurach. I to całkiem liczne. Moje podejrzenie jest takie, że armia boliwijska ma atomowe łodzie podwodne poukrywane w głębinach jeziora Titikaka. I na razie nie mają za bardzo pomysłu jak przetransportować je do Pacyfiku.
Ale wracając do tematu, problem dostępu do morza dla Boliwijczyków to temat drażliwy. Wiadomo, co to za frajda żyć w kraju, gdzie plaży nie ma. Mnie, Gdynianinowi, tłumaczyć tego nie trzeba. Dlatego wciąż prowadzą rozmowy z Chile i proszą o zwrot terenów, których odzyskanie dałyby korytarz lądowy do Pacyfiku. Plaża ważna rzecz w końcu.
Mam to szczęście mieszkać w okolicy Placu Avaroa, nazwanego na cześć bohatera tamtych wojen. Więc wczoraj od 19stej i dziś od 7:30 rano dane mi było słuchać krzepiącego serce bicia bębnów i oglądać nieletnie uczennice wymachujące pałeczkami. Bo pod pomnikiem przemaszerować muszą wszyscy. Wojsko, orkiestra, szkoła. Kombatanci tamtych wojen na szczęście już nie.
Taka jest boliwijska rzeczywistość. Są pamiętliwi, lubią fiesty i defilady. I wcale im nie przeszkadza sparaliżowane miasto, zablokowane ulice, itp. Bo przecież plaża musi być!
W La Paz zaczął się festiwal teatrów. Byliśmy na pierwszysm przedstawieniu w wykonaniu grupy Teatro de Los Andes. Była to mocno osadzona w realiach południowo-amerykańskich Odysea (oczywiście po hiszpańsku, choć także fragmenty w keczua i po angielsku). Dostali oklaski na stojąco i kilka moich łez.
Choć często czuję frustrację, wkurzam się niemiłosiernie, to jednak są chwile, które chwytają za gardło, pchają łzy do oczu, rozwalają na malutkie kawałeczki. Szczęścia. I tego chcę się trzymać.
Ja nie wiem, czy jeszcze coś da się zmienić. Czy Moja Mama miała rację mówiąc mi “synku, świata nie zmienisz”. Jak długo dam radę wytrzymać na tej wewnętrznej emigracji. Zredukowałem sobie problemy. Zredukowałem sprawy, które mnie dotyczą. Nie chcę, nie mów mi, nie interesuje mnie to. Ale jak długo tak wytrzymam? Czy rozwinę tu pajęczynę zależności, z której niełatwo się wysupłać? Czy znowu przewróci mi się zupełnie w głowie i popłynę w inne ekstremum? Czy ucieknę do jeszcze bardziej wyobcowanej pustelni gdzieś poza cywilizacją? Czy zostanę (p)rezydentem, czy stanę na czele rewolucji? A może po prostu zostanę Kulfonem?!?
Myślisz, że o tym nie myślę? Jest tak samo jak wszędzie. Ta sama myślówa. Po co i dokąd. I wcale nie wiem więcej.
*) jak kiedyś mi powiedział Luis Alberto Roselio z Santa Cruz
[update 2010-03-26 – ogórek został zjedzony, by zrobić miejsce nowym, lepszym]