Ona, Niemka, przyjechała tu na rok pracować. I wszystko było spoko, ale po upływie roku na imprezie pożegnalnej ogłosiła, że jednak nie wyjeżdża. Tejże imprezy pożegnalnej użyła jako pretekstu, żeby zagadać do niego, żeby na niej/dla niej zagrał. I tak się zaczęło. Bo on (Boliwijczyk) jest podobno jednym z najlepszych wirtuozów gitary w La Paz. No generalnie chłopak nic innego nie robi tylko brzdąka. Jara go to i wychodzi mu.
To dzięki Marianne poznałem Gabichę. Dali mi na nią namiary Stefi i Max, tak samo jak ja rozbitkowie pewnego statku zmierzającego do Patagonii. Ale to dawno temu było. Chyba jeszcze przed wojną.
Poza tym Marianne ostatnio w wolnych chwilach zajmuje się produkcją i sprzedażą czekoladek. Sprzedaje je w knajpie Miguela.
Na zdjęciu Marianne przeprowadza na Alexisie proces germanizacji siedząc na podłodze w naszym living. Bo podobno, żeby się w Niemczech ochajtać z obcokrajowcem, to musi on(a) zdać test z języka na poziomie podstawowym. Więc germani go ona na wszelki wypadek.
Miguel
Miguel pracuje w drogiej restauracji i odpowiada za to, żeby dania na talerzach wyglądały estetycznie i artystycznie. Serio. Pochodzi z Kolumbii, ale w Boliwii siedzi też już od dłuższego czasu.
W wolnych chwilach Miguel tworzy ręcznie malunki na t-shirtach. Zajebiste.
Ostatnio z bandą znajomych wynajęli lokal, gdzie serwują wegetariańskie posiłki, indyjskie ciuchy, czekoladki Marianne. Alkoholu chyba jeszcze nie sprzedają, więc jeszcze ich nie odwiedziłem.
Na zdjęciu w pokoju swym z nienacka zaskoczony.
Marine
Marine (z Francji) jest naszą ex-współlokatorką. Dziewczyna wyjechała parę tygodni temu. Stwierdziła na koniec, że bez sensu wyjeżdżać po pół roku, dopiero gdy się dobrze poznało miasto, znalazło znajomych itd. Wróciła do Francji, ale tylko na chwilę, bo niedługo wraca do nas na kontynent, tym razem studiować przez semestr w Sao Paulo w Brazylii. Poza francuskim mówi po hiszpańsku i angielsku, a niedługo będzie mówić po portugalsku. W ogóle bardzo dużo mówi. W La Paz żyła ostro codzień coś, kino, koncert, wystawa. Wulkan energetyczny.
Na zdjęciu w kuchni z Gabichą w dzień pożegnania. Koniec pobytu Marine oznaczał dla mnie przeprowadzkę z pokoju bez okna “dla służącej”, o rozmiarach 2x2m, wciśniętego pomiędzy kuchnię i kibel, do jej pokoju, który okno ma. Ale to już inna historia.
I dzieje się. W głowie się dzieje.
Że ja mimo wszystko tu, a nie tam.
Że potrafiłem wyjechać tak daleko.
Że tu teraz znajduję balans.
Że dałem się przez życie namówić, żeby tu się zatrzymać i zacząć pracować
(choć więcej zarobiłbym na dalszą życiową podróż w Nowej Zelandii na winogronach).
Ale widzisz, dzieje się.
W głowie się dzieje.
Bo ja to jednak uwielbiam wszystko.
Pokój nowy, w końcu z oknem, na którym zasłoną jest pończo. Na ścianie tradycyjna boliwijska chusta, którą pewnie Marine (poprzedniczka w pokoju) dostała od jakiś społeczności, gdzie pojechała z ankietami, a na niej przypięty mój prezent na Święta, panamski kapelusz z Ekwadoru i w którym my ymmm. Salon z widokiem za 1000000$ z okna oglądany stojąc albo siedząc na podłodze, bo mebli nie mamy.
Nawet zdjęć nie robię, aparatu nie wyciągam z torby (ale noszę). Bo takie rzeczy się dzieją, że aż nie wierzę.
Chodzę po dziwnych urzędach, podrabiam papiery, bo biurokracja wymaga 1000 świstków, na przykład odręcznie narysowaną mapkę, jak dojść do mieszkania gdzie mieszkam. Na szczęście ja mieszkam w cywilizacji, bardziej w metrach niż milach mierzonej, kopytami Bawołów ciągnących wozy z butlami z gazem, mandarynkami i skrzynkami z kokakolą dostarczanych do tropików ciężarówką z niedźwiedziem polarnym, tak, tak przywozimy ci ten napój tubylcu z dalekich krajów, a teraz pij go, deptanej.
Pozmieniało się. Nie chodzę już na ryneczki, które kiedyś kiedyś lubiłem, bo panie w kapeluszach z koszyków jabłuszka sprzedają, nie, nie, teraz do supermarketu chodzę, gdzie można zważyć, owinąć w plasticzek, wydrukować i przykleić metkę i przykleić metkę. (Pani obsługująca wagę jest podobno najlepiej opłacaną kobietą w boliwii. JEST TYLKO JEDNA TAKA WAGA! (w tym kraju) To nawet prezydentów jest dwóch (w tym nawet jeden vice!)
Na imprezy nawet nie chodzę, choć Boliwijki lubią blondynów i nie ma problemu, ale nie chodzę.
Ja mam w sobie balans. I czuję się dobrze, gdy nadchodzi weekend. I wciąż nawet starcza mi motywacji, żeby zwiedzać. I jadę na luzaku busikiem sobie do El Alto (La Paz to dolina, El Alto to to co się wylało) na proszę ja ciebie ryneczek, gdzie WSZYSTKO sprzedają. Widziałeś kiedyś WSZYSTKO? Tak, no to wiesz, musiałeś być na ryneczku w El Alto. Jest taka atrakcja w La Paz w każdą niedzielę. Tam gdzie przez cały tydzień w ogóle jest nic nie ma, to w niedzielę wypełnia się WSZYSTKIM. Podobno Marianne widziała tam nawet swojego Mc Booka, którego zostawiła raz w taksówce (to przez miłość, pomyślcie jak ona go kocha, niemka, która zostawiła w La Paz w taksówce swój komputer. Na szczęście mi to nie grozi, moja miłość do komputera jest wciąż silna. Nawet dwa laptopy mam i używam jednocześnie). A ja tam w El Alto z luzakiem, z aparacikiem małym, na spokojnie, cyk, cyk, cyk (zazwyczaj fotki “przechodne” takie zrobione czemuś koło czego przechodziłem – to jest mój fotograficzny dystans).
No no, czyli dobrze wszystko. A co Naleśnik u Ciebie? Dobrze się bawicie? Hehe. Pijaki jedne. A co u Kucharza? Prosi, żeby o nim nie pisać, bo może mieć problemy w kancelarii? (coty nie znajdą). No no, łobuzy… Do Klukokawiarni sobie poszliście.
Bo co to właściwie sprawiło, że tu jestem. To chyba zaczęło się tak jakoś w liceum (wcześniej nie pamiętam), no dobra, może to dlatego, że musiałem dojeżdżać do szkoły w ósmej klasie podstawówki. I zajebiście mi się to podobało. Piękne czasy. Bilet miesięczny na którym możesz jeździ po CAŁEJ GDYNI! Nawet na Chylonię (kaszb. Chëlonô) musiałem jeździć co niedzielę na tenisa. Cóż to były za czasy, za wyprawy! Albo takie klimaty, że biletu miesięcznego zapominam i kanary mnie łapią, a ja płacę i nie mówię mamie, bo by była zła, że zapomniałem, bo pewnie siedziałem do 3 rano przy komputerze. A jasne, że siedziałem.
Albo ogólniak.
Albo Słoma w ogólniaku z Kazikiem z magnetofonu. On pierwszy kupił sobie gitarę i podłączał do wzmacniacza taty. Grać z tego co wie się nie nauczył. Nie urodził się na Hedrixa. Teraz gotówką obraca na rynkach światowych. Cudzą, żeby nie byłą, ale tak wielką, że se nie wyobrażacie. Ale wciąż nie jest to taka kasa, żeby móc kupić rynek w El Alto.
Słoma to też kawał historii jest. Ten to najlepiej wyszedł na ludzi z nas wszystkich, dwoje dzieci już ma i jest odpowiedzialnym ojcem. W granicach rozsądku oczywiście, innych, trochę. Kawał historii ze Słomą. Te obozy nartowe w pierwszej-drugiej klasie ogólniaka. Przecież co tam się działo. Jak myśmy się zachowywali. Przerażeni chodziliśmy do wiejskiej dyskoteki, ale tak się wkręcaliśmy, że ziomale uznawali nas za swoich (wiecie, tacy przeciętny wiejscy wannabe-bandyci).
Albo Lesiu, co na Bornholmie na obozie rowerowym schudł 10 kilo. “Bo wino było tańsze od chleba!” Dieta-cud, jak wrócił ważył poniżej 50 kg! Prawdziwa historia.
Naleśnik, który z gościa z imprezy o dwie klasy wyżej stawał się nagle kolegą ze studiów, a potem zwykłym warszawskim łobuzem gubiącym komórki po barach. A pamiętasz co zrobiłeś, jak za pierwszym razem na Jesionową przyjechałeś i gówniarz co akurat mieszkał (Tomuś) zabrał Ciebie na ostrą imprezę. W jedną noc przeskoczyłeś kilka levelków w szczebelku warszawskiej imprezy. I te oczy gdy wróciłeś nad ranem z tym poczuciem skruchy i wzrokiem mówiącym, tak to był błąd. Szczegółów nie napiszę bo może Twoja mama albo policja czyta. Powiem tylko tyle, że nad ranek bankomat nie wydawał Naleśnikowi reszty. Ale to już była Warszawa.
A studia… Też zajebiste były.
BTW, Naleśnik, moja mama chyba do dziś nie wie, że wy wtedy z Czechem byliście na wytrzeźwiałce z okazji moich urodzin. Ups, już wie. Ale spoko i tak Cię lubi. Mamo, to już było po dwudziestce, byliśmy już wtedy rozsądni i porządni, nawet dobrymi studentami byliśmy, niektórzy nawet wielu wydziałów. Nie ma nic gorszego niż rozsądny, ambitny pijak. Ale w końcu wyszlyśmy na ludzi i dobrze się bawymy, nie?.. Tylko zabawky inne. A przecież razem to wszystko odkrywaliśmy. I też nieźle pokręcone są nasze historie.
Albo jeszcze na studiach jak z Andrzejem P. na imprezy hardcorowe chodziliśmy do Orbitala. Korn, kolczyki, łańcuchy, a my w tym wszystkim. A widownia nie kumała, czy my się tam bawimy, bo lubimy, czy przyszliśmy sobie z nich beke kręcić. Tak odstawaliśmy.
Naleśnik, a Spężynka?.. pamiętasz Sprężynkę?!.. 4 lata nam zajęło, żeby przez tydzień czy dwa potrzymać się niezobowiązująco za ręce. I mega się podobało, ale oczywistym było, że to tak ma być, bez ciągu dalszego. Do dziś mam sentyment do kręconych włosów.
A potem karierra w korrporracji. Jednej drugiej. Wyprowadziłem się od Misia z Jesionowej (nie chciał dzielić ze mną pięterka). No i Misiu teraz sam mieszka na pięterku. Za Szymciem swoim tęskni. A mówiłem daj mi pokoik mały na pięterku, to zostanę, nie ruszę w świat, a on, nie nie, nie dam. Taki Misiu.Ma rozumek, wie czego chce. Pięterka się zachciało. Won! Won!
Dziwna była ta Warszawa. Obca, ale szybko odkryłem swoją jaskinię ciepła z NAJWIĘKSZĄ LAMPĄ Z IKEI, która następnie używał proszę ja was Konrad Axinowicz, reżyser. Nie żeby jakiś mój kupel bliski. Mam go na Facebooku, a on nawet nie wie kto ja jestem. Ale Pogodę zna. Z resztą jego to wszyscy znają. Albo to on zna wszystkich. Wiecie, levelek wyżej. Ale chuj, jak mawia wujek Michał (który wyemigrował z rodziną do Nowej Zelandii i powinien prowadzić bloga). Ale nie Michał N., inny Michał. WUJEK MICHAŁ.
Tomski, Mefi też, choć oni bardziej byli korygującym zakrętem na drodze, gdy już dokąd wiedziałem mniej więcej dokąd płynę. Że po prostu bez planów przed siebie to najlepiej.
Śmieszne, że to nie laski, lecz faceci byli przełomowi w moim życiu. Chociaż też laski też emocjonalnie mnie na jakiś czas korygowały, żebym mógł przeżyć tę wyprawę. Bo ja przyzwyczajony jestem do zjazdów, gapienia się przez okno, łażenia samemu z piwkiem na plażę, żeby zobaczyć wschody i zachody słońca. Albo wypady do Koliby, przecież tak świetnie sie tam bawiliśmy, tak świetnie się zgrywaliśmy w ilości wypitych Okocimów, ilości wypraw do toalety, czasem jak były lepsze dni udawało się nam coś poderwać i się pocałować. Ale nie tak jak w Brazyli ze wszystkimi, u nas jak już się coś poderwało, to się z tym całowało do końca imprezy. Albo nie, jak była brzydka. (Stachu pierwszy w ogólniaku odkrył, że brzydka kobieta w sumie nie robi różnicy i z brzydkimi dziewczynami się całował, w czasie gdy my wybrzydzaliśmy i sączyliśmy browary. Stachu był alkoholikiem. Najmłodszym jakiego znałem. Ale wyszedł na ludzi, w Urzędzie Celnym pracuje i pilnuje, żeby do kraju nie napływała kontrabanda).
Albo mieszkanie z Karolcią w Warszawie, to było pojechane zderzenie światów. Kosmos pełny. Na szczęście ufam jej jako pani psycholog, że nie zdiagnozowała mnie bardzo źle na dowidzenia. Biała, a na koniec Ruda.
Takie miałem przygody po drodze do La Paz.
Więc mieszkam w La Paz. I dobrze mi z tym. I nie chce mi się stąd wyjeżdżać. Bo dobrze mi tu. Na ogół.
Moim Przyjaciołom*
*) wszystkie wymienione postaci są fikcyjne, mistyczne i fantastyczne. Ty też Naleśnik. To był komplement.
PS. Nie przejmuj się drogi czytelniku, nawet Naleśnik rozumie tylko 80% tego co tu piszę. Po prostu to jest tekst to bardzo wąskiej grupy odbiorców. A co myślałeś, że o podróżach będzie? Ile można o tych podróżach ciągle czytać. I Marka Twaina, że będziesz żałował za 20 lat. Ile można słuchać Dido, że life for rent. Niech tamtaram będzie z Tobą… i się zastanów.
PS2. Czarna, Ty wiesz co!
Krajowy Związek Kierowców Autobusów zarządził 48-godzinny strajk. W La Paz przestały kursować autobusy i minibusy. Na łamistrajków strajkujący zasadzają się na głównych arteriach, wyciągają ich zza kierownicy i karzą; w najlepszym wypadku kończy się na spraniu tyłka paskiem. Mieszkańcy La Paz do pracy musieli iść na piechotę albo jechać taksówkami. Zablokowane zostały niektóre drogi, były przepychanki z policją, poszedł gaz. Odwołano zajęcia w szkołach i na uniwersytetach. Kierowcy wszczęli strajk głodowy.
A teraz najlepsze…
Cóż tak bardzo rozwścieczyło kierowców, że postanowili podjąć tak radykalne środki? Otóż protestują oni przeciwko wprowadzeniu nowego prawa, które surowo karze pijanych kierowców. Bo za prowadzenie po pijaku można dożywotnie stracić prawko. Przecież to niewyobrażalne w kraju cervesą płynącym!
Niektóre narody mają masową szajbę na punkcie czegoś. W Boliwii narodową szajbą jest karnawał w Oruro. Prawdopodobnie usłyszysz o nim od kogoś w pierwszym tygodniu po przyjeździe do Boliwii. Że to szalona zabawa, piwo i w ogóle wypas.
Może dlatego, że dziewczyny zakładają krótkie spódniczki i głębokie dekolty. Może dlatego, że słońce i ładna pogoda, piwo, a wokół znajomi. Może dlatego, że kolory takie niecodzienne. Że tradycyjna muzyka, potężna siła setek trąbek i bębnów. Że stroje, potwory, diabły, a szczególnie diablice. Że tradycja, bo karnawał był i będzie częścią kultury tego kraju, z którą utożsamiają się wszyscy, starzy i młodzi.
A po przetańczeniu tej kilkukilometrowej trasy te wszystkie panienki i panowie w ciężkich strojach na kolanach przed oblicze Przenajświętszej się udają. Często ze łzami w oczach. Bo to dla niej to wszystko. I to nie raz, nie dwa, lecz trzy razy przez kolejne lata trzeba dla niej tańczyć, żeby próśb wysłuchała.
Pytany za czym tęsknię najbardziej, odpowiadam zwykle, że za koncertami tych kilku polskich zespołów, jak Kult, Pidżama czy T.Love. A właściwie za tymi momentami, gdy czujesz się częścią drącego mordy tłumu, gdy śpiewają, że na głowie kwietny ma wianek, produkują wódkę, pieprzony Żoliborz, gościńcem jechał powóz a w powozie jaśniepan, jesteś tak daleko ode mnie, a czasami jednak blisko tak, zaś cały świat dzieli się na kocięta i szczenięta. Bo przecież tyle razy zaliczyliśmy te koncerty, siedząc na trawie, na Juwenaliach, w Wejherowie, a potem w Stodole, z winem Sofia albo browarem. Ta muzyka dla wielu z nas jest synonimem “cudownych lat”.
Na szczęście człowiek elastycznym stworzeniem jest i potrafi sobie znaleźć substytuty tego czego mu brakuje. I tak ja u mnie w Boliwii znalazłem sobie substytut. Zespół nazywa się Atajo i chłopaki nieźle tną mieszając style i gatunki. Tak więc wyobraźcie sobie dobrego rocka zmieszanego z boliwijskimi tradycyjnymi klimatami. Trzeba się osłuchać, przyzwyczaić… zajęło mi to 3 koncerty. Ale w końcu zaczynasz łapać klimat, czaić treści, które stoją za tekstami i zaczyna ci się podobać.
Wczoraj zaliczyłem ich kończący karnawał koncert w legendarnym klubie Ojo de Agua (szczególnie polecam organizowane przez nich imprezy z tradycyjną muzyką live, na których bawią się wszyscy – cholity w kapeluszach i młodzi, a na stołach stoją browary i talerze z liściami koki jako zakąska). I po raz pierwszy tak naprawdę od kiedy wyjechałem z Polski przeżyłem muzyczny odlot. Do tego stopnia, że nawet popogowałem trochę wśród tutejszego kwiatu młodzieży. I nic, że jedna z piosenek ma słowa “Yankee motherfucker! Gringo, go home!”*. Kumam już o co chodzi i wiem, że jest to protest song w obronie liści koki (nie mylić z narkotykiem z niej wytwarzanym) potępiający działania D.E.A. mające na celu delegalizację tej rośliny. Pod takim protestsongiem mogę się podpisać.
O czym jeszcze śpiewają chłopaki? O życiu w La Paz, minibusach jeżdżących w każdym kierunku, imprezie, piwku, liściach koki, o tym gdzie jest policja, gdy jest potrzebna, o supermodelkach z Santa Cruz co mają silikonowe cycki, o miłości, karnawale itp. Czyli o całej tej boliwijskiej rzeczywistości.
Ciekawa jest sytuacja na tutejszej “scenie”. Trochę przypomina Polskę w latach dziewięćdziesiątych. Czyli coś się dzieje, ale na razie to tylko pojedyncze przypadki. Nie jest tak jak teraz, że masz 150 zespołów do wyboru z każdego gatunku. Jest kilka zespołów, które znają wszyscy i jak jest koncert, to idą i śpiewają. Oczywiście mówię o tej “cool” mieszczańskiej młodzieży, a nie chłopakach i dziewczynach z wiosek.
Jako zajawkę linkuję jeden z najbardziej znanych ich numerów, czyli “Morenadę do serca”.
W klipie są przebitki z karnawałowych ulicznych tańców i swawoli. Ponieważ w weekend uczestniczyłem w największym w Boliwii karnawale w Oruro, to potraktujcie to jak zapowiedź zdjęć, które mam nadzieję pojawią się wkrótce.
Był napitek, była muzyka, byli Arek i Monia, był nawet i sam Okraszewski, a wraz z nim dwoje przypadkowych Argentyńczyków, była też Gabicha i Marine i moja nowa sandwiczera.
Nie było mebli, nie było rozmów o teatrze i operze, nie było kompotu, nie było małej Chinki, jak również nie było Cezarego Pazury.
Bardzo udany wieczór był.
Fotkę księżyca i moją strzelił Macio (prykając przy tym po cichu).
Trwa nasze Boliwijskie lato. Objawia się to m.in. tym, że codzień pada (najczęściej godzinę koło południa), zaś raz na 3 dni jest mega deszcz (tzn. taki co trwa np 4h). Wtedy La Paz, które jest intensywnie zasiedloną doliną ze stromymi zboczami, przeżywa chwile grozy. Coniektóre ulice zamieniają się w rwące potoki. Oczywiście coniektóre samochody nie dają rady w takich warunkach, co tylko potęguje panujący chaos i rozpiździel. Przy każdym takim deszczu zawala/zsuwa się kilka(naście/dziesiąt) domów budowanych na skarpach, bez fundamentów. Prezydent ogłasza stan wyjątkowy, a matka natura daje po garach. Na szczęście mnie to nie dotyczy, bo woda do 17stego piętra jeszcze nie sięga.
Dziś mija rok od momentu gdy wylądowałem na kontynencie południowoamerykańskim. Bardzo się tego kontynentu bałem. Myślałem, że zawinę się stąd po 2-3 miesiącach. A tu klops, minął rok, a ja wciąż tu. Co gorsza bez kasy na bilet powrotny. Może jeszcze z rok…
Maciej Okraszewski. Fotograf/dziennikarz z Litzmannstadt (miasto w centralnej Polsce). Dostrzeżony w konkursie National Geographics przez Martynę W. (choć plota na mieście mówi, że się z nią przespał). Ambitny, realizuje ciekawe tematy, tylko strasznie przy tym pierdzi. W Tanzanii mył się w wiadrze. Więcej o jego przygodach na jego blogu. Wkrótce usłyszycie o nim więcej. W miejscowej gazecie i teleekspresie.
Prezydent Evo Morales widział film “Avatar” już dwukrotnie. W wywiadach mówi, że szczególnie podobało mu się jak niebiescy złoili dupy północnoamerykańcom. Na szczęście nasz prezydent ma dużo rozumu w głowie i wie, że taka wypowiedź mogłaby się skończyć kolejną “wojną z terrorem”, więc dyplomatycznie użył sformułowania “kapitaliści”. Utożsamia się z bohaterem. Podobno na trzeci raz ustawił się do kina z Chavezem. Potem chłopaki mają iść na piwo i omówić pewne plany strategiczne.
Ja również utożsamiam się z Jake Sully. Szczególnie podobały mi się te sceny jak, niebieska piękność uczyła go jak przetrwać w dżungli. Bo to tak jak ja i ty w Boliwii. Taki bezradny na początku. I też rzucasz mnie na głęboką wodę. Nauczyłaś mnie jeździć minibusami w każdym kierunku, uczysz mnie owoców i smaków, słów i gestów, dzwonić po taksi, załatwiać to i tamto. A ja wciąż w tym wszystkim niepewny, ale radzący sobie coraz lepiej. Dziękuję.
Jestem całkowicie odcięty od świata. Z wyboru i przyzwyczajenia. O trzęsieniu ziemii na Haiti dowiaduję się z facebooka. A, bo internet mam. Ale w życiu nie sprawdzam stron z wiadomościami, nie zaglądam na gazeta.pl, a wp.pl używam tylko jako testu na pinga. Telewizji nie oglądam też od lat. Gazety widuję tylko w kioskach. Takim murem ignorancji się otoczyłem. Nie znam twarzy, nazwisk, afer i dowodów. Nie mam pojęcia, czy Tusk jest jeszcze premierem, a Kaczyński prezydentem. Jestem wielkim ignorantem. Nawet na komentarze na facebooku nie odpowiadam. Książek oczywiście też nie. W sumie to mógłbym sobie coś sprowadzić z Polski i poczytać. Zalogować się na Morlina, czy Heliona jakiegoś. Hmmm… muszę nad tym pomyśleć. Nawet znajomi do mnie nie zagadują na gadu. No tak, bo jak ja siedzę na gadu, to dla was jest trzecia w nocy. Nawet nasza-klasa mi nie działa bo się backapuje o waszej czartej w nocy. Ilu z was widziało planszę “przepraszami, teraz nie możemy” ma naszej-klasie? Ja widzę ją bardzo często. Tak bardzo jestem odcięty od świata. Nie mam pojęcia co się dzieje. Z trudem się do mnie przebijają takie niusy jak, że Micheal Jackson nie żyje. A sorry, w Boliwijskiej telewizji powiedzieli, że tablicę z Auschwitz ukradli. Ta, jedyny news z Polski od kiedy umarł Papa. Taką egotyką tutaj w Boliwii jest Polska. Nie wiem też czy czekoladowy prezydent nie wywinął żartu noblowcom i nie ratyfikował jakiejś nowej wojny. Choć, nie, to bym się pewnie z facebooka dowiedział. To ja kreuję mój świat, to ja kreuję co do mnie dociera. Tak daleko musiałem pojechać, żeby się od tego oderwać. Bo tu nie ogląda się kuby wojewódzkiego, nie słucha audycji dwóch debili stojąc w korku w Warszawie. Taka cena tej wolności.
PS. A wódki to nie piję już od 12 miesięcy. Singani albo cachasę owszem. Ale wódki ani kropelki.
W końcu mam internet w domu. Przerywany. Nowoczesna technologia, WiMax…. no tak, ale nie zapominajmy, że jesteśmy w Boliwii. Więc komfort korzystania przypomiana dial-up tepsy za starych lepszych czasów, co to jeszcze facebooka nie było. I modem, który raz na dwie godziny zamiera, przestaje odpowiadać na pingi i trzeba go ręcznie zrestartować. Ale spoko, znalazłem na boliwijskich stronach podziemia, anty-tepsowej tajnej organizacji, hasło do modemu, więc będę kombinował. Porty już sobie przekierowałem, żeby mi się Dr House szybciej ściągał. Nawet router wifi dokupiłem. A wszystko po to, żeby mieć jakąś namiastkę cywilizacji w tym pięknym, nie skażonym technologią kraju.
Są blogi ciekawsze. Bardziej o podróżowaniu. Z lepszymi zdjęciami. Są blogi “profesjonalne”, pełne praktycznych informacji. Są blogi gdzie autorzy nie przeklinają, nie wylewają swoich smutków, żalów i przemyśleń. Są nawet blogi, których autorom nie wypadają włosy!!! Jest masa takich blogów. Czytam kilka, zaglądam na dziesiątki. A próba wyłonienia najlepszego, cóż moim zdaniem się nie da. To bardziej plebiscyt, który blog trafia do największej liczby odbiorców. Kto najczęściej uaktualnia, kto jest “najatrakcyjniejszy”. A ja lubię nic nie musieć. A ja lubię wrzucać to co lubię. A ja lubię swoją niszę, swój kawałek internetu. A ja nie lubię feedbacku, bo ma być po mojemu, a nie po twojemu. Bo to jest mój blog. Szalalala.
Ale znowu to zrobiłem, zgłosiłem bloga do Konkursu Blog Roku 2009. Żeby się podlinkować głównie. Oblukajcie kategorię Podróże i szeroki świat. Ludzie robią naprawdę niesamowite rzeczy. Lektura niektórych z tych blogów zastępuje mi książki na tym moim wygnaniu w Boliwii. Może i Wy znajdziecie coś dla siebie.
A jeśli już naprawdę musisz zagłosować, bo lubisz konkursy, to wyślij SMS o treści D00119 (de-zero-zero-ajnc-ajnc-noin) na numer 7144. Koszt SMS, to 1,22 zł brutto. Z jednego telefonu tylko raz można. Głosowanie trwa od teraz do 21.01.2010 do 12:00. Zysk podobno idzie na coś charytatywnego. Ale lepiej, zaoszczędź, odwiedź mnie w La Paz i kup mi piwo. Tyle w tym temacie.
[Update: głosowanie zakończone, znowu nie wygrałem, oh well, czas bardziej okopać się w mojej niszy]
[foto by Gabicha]
PS. Żartowałem, chcę wygrać tego laptopa za 2950 zł netto, głosujcie na mnie, kurwa, a mój blog i tak jest najlepszy.
Nie wierzcie temu, kto wam mówi, że daleka wspólna podróż to najlepszy sposób na poznanie partnera. To stąpanie po rozżarzonych węgłach, to przeprawa przez las pełen pokrzyw, to wizyta w pełnym duchów Tesco o trzeciej w nocy.
Od czterech lat żyję na walizkach. Przyzwyczajony do bezmyślnego gapienia się godzinami przez okno. Przyzwyczajony do faktu, że nikt nigdy nie czeka na dworcu, czy lotnisku. Przyzwyczajony do suchego chleba i jogurtu, gdy nie ma czasu na śniadanie. Przyzwyczajony do tego stresu ściśniętego żołądka, gdy wysiadam z plecakiem na jakimś obcym dworcu i muszę sobie poradzić. Zawsze sam, nie dając po sobie poznać, że trochę się tego wszystkiego boję. Oswojony z tym stanem, zamyśleniem.
A tu ciach, zburzony balans, jesteś z kimś niemal 24h na dobę. Dziesiątki godzin w autobusach, taksówkach, na ulicach, restauracjach, w hotelowych pokojach. I wszystko staje na głowie, cała ta wypracowana przez lata w drodze rutyna. Decyzje, kiedyś podejmowane w sekundę we własnej głowie teraz często trzeba przedyskutować… I zamiast ciasteczek do autobusu – chipsy i owoce, zamiast piwka na tarasie, piwko z doritos i guacamole. Więc nie da rady, żeby coś nie wybuchło. No bo jakto tak?
I myli się ten, kto myśli, że taka podróż jest romantyczna, że to tylko trzymanie się za rączki, spacery po plaży i zachody słońca. O nie. To nieprzespane noce, gdy męczy cię zatrucie pokarmowe (wraz z dźwiękami i zapachami dobiegającymi z łazienki), to gonitwy za komarami, przegrane z nimi wojny i puchnące ślady po ugryzieniach, to jeansy z subtelnym zapaszkiem zajeżdżającego rybką oceanu.
Ale to też zupełnie inne spojrzenie na nowe, nieznane. Wspólne odkrywanie smaków, miejsc i ludzi, pokazywanie palcem rzeczy, których sam bym nie zauważył (albo po prostu zignorował).
Nowy stan. A ja tak boję się nowego. Ale pojechaliśmy i wróciliśmy, i się nie pozabijaliśmy. Więc chyba było dobrze. A czasem wyśmienicie.
Był rok 2006. Siedzę sobie z Naleśnikiem na piwku w Kafefajce w pawilonach przy Nowym Świecie (albo w którejś innej spelunie w tamtej okolicy). Chillout. Przychodzą nowi ludzie. Nagle jakiś koleś zaczyna opowiadać historię o tym jak był w Tanzanii i w ogóle, jak po suahili gadał. Jakiś podróżnik albo ściemniacz czyli. “Opowiedz jak było w Iranie i Iraku, Szymon” – rzuca Naleśnik. “Etam, nie chce mi się gadać” – odpowiedziałem. Knajpa ma warunki na tylko jednego kolesia z historiami. Poza tym to z obcymi nie gadam.
Powoli staję się Polakiem z La Paz. Ludzie odzywają się, jak przejeżdżają, spotykamy się, obiad, piwko. Przejeżdża też Confusão. “Bo wiesz, ja nie tylko jeżdżę, ja też generalnie robię reportaże” (napisał mi w jakimś mailu wcześniej). Spoko koleś, dobry chłopak, jak ty albo ja. Więc poszliśmy do jakiejś speluny na piwko wczoraj, na jedzenie i piwko dzisiaj. I w czasie konsumpcji boliwijskich specjałów zaczęliśmy opowiadać historie. I znowu słyszę historię o Tanzanii. Tę samą. Ten sam koleś. 4 lata później. Tym razem przy tym samym stoliku. W La Paz w Boliwii.
W tym roku z miasta Cuenca w Ekwadorze, gdzie w wigilię Bożego Narodzenia na ulicach dzieją się rzeczy niesamowite. Konie obwieszone podarkami dla Jezusa, ciężarówki wyładowane aniołami, dzieci przebrane za postaci biblijne a także w tradycyjne stroje. No i samo Dzieciątko Jezus jako podróżnik. Tańce, radość, celebracja. Wzruszenie.
Wzruszenia i Wam życzę, wśród kolęd i opłatków, choinki i prezentów.
Na granicy w Desaguadero miedzy Boliwia i Peru kradna Jackowi maly plecak. Poszly sobie karty, obiektyw, prawo jazdy, dowod osobisty, ladowarka do iPhona, spiwor. Chwila nieuwagi i dalismy sie zrobic jak glupi gringo. W sumie wiecej klopotu niz realnych strat. Coz, lekcja nauczona, szczegolnie dla Jacka. Z okazji kradziezy zatrzymujemy sie na jedna noc w Puno i organizujemy sie (telefony do bankow, przelewy, cash na droge). Zegnamy sie z Jackiem.
Potem przez kilka godzin. W sam raz zeby zjesc lunch i posc na targowisko z ciuchami. Szok, zapomnalem jak to jest mieszkac w cywilizowanym kraju gdzie w jednym miejscu ma sie do wyboru 20000 modeli butow.
Jedna noc w Guayaquil, najwieksze miasto w Ekwadorze. Przyjezdzamy poznym wieczorem. Znajdujemy tani hostel, ktory zawzwyczaj chyba pelni role pokojow na godziny. Pierwszy zaprezentowany pokoj ma na scianie fotke baby w bikini, a smierdzi tak jakby ciala kotlowaly sie w nim jeszcze przed chwila. Bierzemy inny, z oknem. 10 USD za noc. No wlasnie, bo tu waluta jest dolar. Dziwnie mi z tym.
Potem trafiamy do Montañity w Ekwadorze, reklamowanej jako raj dla surferow. Jedna noc w domku, ale smierdzial dziwnie i byl wietrzny. Przenosimy sie do hotelu na koncu plazy. Z dala od tlumu gringo. Ceny jak w Europie.
Z Montañity uciekamy do Ayampe. Dziura na wybrzezu. Plaza kamienista, ogromna. Pod spozywczym pijaczki pija piwo. Juz lepiej.
Dzis wybralismy sie do Puerto Lopez. Miasteczko rybackie. W koncu porzadnie przypieka slonce. Robie zdjecia rybakom, zbieramy muszelki.
Wszystkie znaki na niebie i ziemii wskazują na to, że jutro wyruszę w podróż w kierunku Ekwadoru. Z poślizgiem spowodowanym oblanym i poprawianym przez Gabichę egzaminem (którego rezultatu wciąż nie jesteśmy pewni), bez planu i rezerwacji, nawet bez wybranego miejsca do którego mamy dotrzeć. Dla niej to pierwszy raz w ten sposób, dla mnie to pierwszy raz tak daleko i długo “z babeczką”. Bez laptopa i wielkiego aparatu. Relaks panie, relaks ma być. Wracam po nowym roku.
Tłum zaczął zbierać się przed Palacio de Gobierno w jednym z państw Ameryki Południowej. Coraz pewniejszym było, że wybory wygra dotychczasowy prezydent, wywodzący się z ludności indiańskiej, kumpel Chaveza i plantatorów koki. Co prawda 5 prowincji powiedziało prezydentowi “nie”, ale co tam, i tak dostał ponad 60% głosów, i także tyle miejsc w parlamencie, więc od teraz będzie miał władzę niemal absolutną… Tłum gęstniał z minuty na minutę… Błyskały flash’e, przejeżdżały jeepy z zagranicznymi obserwatorami…
A tymczasem w innej części La Paz… pewna rodzina, wraz z towarzyszącymi jej gośćmi, postanowili spędzić te popołudnie przygotowując huminty.
Skrzyżowały się moje drogi z Magdą i Przemkiem. Ciekawe doświadczenie, wirtualni znajomi, których ścieżkę śledzisz od wielu miesięcy nagle materializują się. I masz szansę porównąć autokreację z rzeczywistością, wirtualny charakter wyczytany spomiędzy tego co i jak chcą przekazać światu, kontra możliwość zasiedzenia przy jednym stole i zjedzenia kolacji w jednej z restauracji La Paz. Oczywiście Negrita też tam była.
Jak to jest wrócić do rutyny? Jak to jest znowu pracować?
Do rutyny? Każdy dzień jest nową przygodą. Pracować w firmie z 30 Boliwijczykami. Mieszkać z Niemką, jej chłopakiem Boliwijczykiem, Francuzką, Kolumbijczykiem. Chodzić z Gabichą na lunch’e do jej babci. Jestem daleko od rutyny.
Jak to jest mieszkać tutaj? Dlaczego nie na przykład w Azji? Jak bardzo można wtopić się w tę rzeczywistość? Przecież zawsze będziesz tu gringo.
Bo ja lubię Boliwię. Uwielbiam tę izolację od reszty świata (sprzyja temu położenie geograficzne). Uwielbiam, że zmiany tu zachodzą powoli. Że nie dotarł tu jeszcze ten bezwzględny kapitalizm. Że na ulicach widzisz co chwilę ludzi w tradycyjnych strojach, którzy nie chcą zamienić ich na najki i levisy. Że kraj jest tak bardzo wewnętrznie zróżnicowany kulturowo. Że każdy region, ba, niemal każda wioska, to inne stroje. Że języki Aymara i Keczua są wciąż silne. A ja w tym wszystkim jestem tylko “another kind of different”. I nikt nie zwraca na mnie jakoś szczególnie uwagi, nie gapi się, nie zaczepia. Dla wielu ludzi z miasta jestem porównywalnie egzotyczny jak cholity w kapeluszach i spódnicach. Dla cholit jestem porównywalnie egzotyczny jak dzieciaki z miasta w modnych ciuchach. Bo tu to wszystko się przeplata i przenika.
Zacząłem wakacje. Życzyłem wesołych świąt i szczęśliwego nowego roku. Ustawiłem out-of-office. I wyszedłem ze świadomością, że wracam dopiero za miesiąc. Niebywałe uczucie.
O tym, że uważam, że Boliwia wymiata wiedzą wszyscy. Ale są dwie sprawy, które doprowadzają mnie do szału.
Pierwsza sprawa, to “un ratito”, czyli “momencik”. Normą jest tutaj, że na każdym kroku ktoś chce byś na coś poczekał. Na posiłek, na rachunek, na początek spotkania. Przy tym zwykle osoba, która każe ci czekać (na przykład kelner) nie wygląda na zbytnio zajętą, ba, wręcz pomoc tobie należy do jego obowiązków. A tu klops, proszę czekać. Wkurza mnie to niemiłosiernie. Wiem, wiem, inna kultura, muszę być tolerancyjny, ale nie, nie dam rady… Już zmieniłem pralnię po tym jak 3 razy musiałem czekać un ratito, bo moje koszule nie były uprasowane, gdy chciałem je odebrać. A moja nauczycielka hiszpańskiego też zgarnęła opierdziel, gdy raz nie była gotowa do zaczęcia lekcji (a ja jak głupek pędziłem z pracy). A najbardziej, to juz mnie wkurza jak muszę czekać na resztę w restauracji. Przecież reszty się nie gotuje.
Druga sprawa to “no hay cambio”, czyli “nie mam drobnych”. Na przykład chcieliśmy kupić kwiatek na święto zmarłych za 2 boliwiaki, a mieliśmy tylko banknot 10 boliwiaków (=1 euro). I chyba ze dwie baby nas przegoniły, bo “no hay cambio”. I to nie przepraszają wcale w sposób uprzejmy, że nie mają. Bo to ty masz mieć drobne jak chcesz coś kupić, a nie sprzedawca.
A poza tym jest zajebiście.
Przyjechał Jacek z walizką, więć w końcu mam trochę ciuchów. Kupiłem sobie trampki, zajebiście po 9 miesiącach założyć jakieś inne buty. Pierwszą noc spędziłem opowiadając Jackowi o swoich przygodach z Boliwii (zwłaszcza tych nieblogowych :) ) i stwierdziłem, że miałem tak bardzo dużo szczęścia, poznałem niesamowitych ludzi, robiłem zajebiste rzeczy i przeżyłem piękne chwile. I że w gruncie rzeczy, to jestem zajebiście szczęśliwy. A ta przygoda wciąż trwa.
W weekend mają być wybory. Podobno na dzień wyborów wszytko ma stanąć. Nie będzie można kupić alkoholu, stanie transport publiczny. Ludzie mają iść tylko do lokali wyborczych i do domu. Zgromadzenia mają być nielegalne. Dlatego na ten dzień zaplanowaliśmy imprezę u Gabichy w domu i spanie po kątach. A wybory pokażą, jak szybko Boliwia będzie zmierzać w stronę socjalizmu w wydaniu wenezuelskim. Wygląda na to, że szybko. A dla mnie od piątku zaczyna się znowu miesiąc wakacji (kraj i tak ma stanąć po wyborach).
A poza tym nie mam czasu na facebooka nawet (i wciąż nie mam internetu w domu, a kradziony wifi wyłączyli). A zdjęcia i bloga zaniedbuje (co nie znaczy, że nie robię).
Natchnienia brak. Praca, Gabicha, mieszkanie, lekcje hiszpańskiego, to głównie pochłania mój czas. Nie pozwalam sobie zgubić siebie w tym wszystkim. Powoli się organizuję. Znowu śpię w pościeli. Nie chcę być nigdzie bardziej niż tu i teraz. Czasem trochę tęsknię. A dziś prawdopodobnie doleci Jacek z walizką. Oj czuję, że ostro będzie… Byle do wakacji (jeszcze 2 tyg!).
A tymczasem Pasikonik znów przemówił. Jako, że jakośtam to mnie dotyczy, to linkuję.
Na Wszystkich Świętych (Todos Santos) wybraliśmy się do Capacabany. Dla mnie to już kolejny raz, bo z Karimem, bo przejazdem z Peru. Ale pierwszy raz z Gabichą. Tym razem też z Marine (mą francuską współlokatorką) i z Caro (świeżo przyjezdną Niemką). Zakwaterowaliśmy się ponownie w moim małym raju, hostelu z sercem.
Copacabana jest miejscem kultu, to tutaj w katedrze znajduje się Dziewica z Copacabany, Patronka Boliwii. Taka mała Częstochowa. To tutaj m.in. przyjeżdża się chrzcić samochody, tu przyjeżdża się prosić o uzdrowienia i łaski. Bliskość Jeziora Titikaka, Wyspy Słońca, ludności Aymara; atrakcja turystyczna, ale wciąż miejsce pełne magii, energii, wierzeń.
Jak zawsze w Boliwii katolickie tradycje silnie przfiltrowane są przez lokalne spiritualne wierzenia. I tak pierwszego listopada w południe święci zstępują z innego świata i naprawdę przebywają wśród żywych. A żywi przygotowują się na tę wizytę. Przygotowuje się stoły z ulubionymi potrawami zmarłych, ich osobistymi rzeczami, epitafiami, kwiatami, owocami, wypiekami.
Domy gdzie czeka się na zmarłych tego dnia mają otwarte drzwi, a nad nimi czarną kokardę/motyla. Bo tu takie sytuacje dzieli się z innymi, często nieznajomymi. Przychodzą ludzie, modlą się za dusze cudzych zmarłych. Chłopaki w dresach i z gitarą przychodzą i śpiewają zmarłym pieśni. Cudza modlitwa jest traktowana jako dar, jako coś wyjątkowego; w zamian rodzina oferuje wypieki, owoce.
Oczywiście wystarczyła chwila i także my postajemy zaproszeni do jednego z domów. Rozmawiamy z rodziną, spędzamy razem pół godziny. Powaga, ale i radość. Spędzamy miły czas z rodziną i jej zmarłymi. Bo to nie jest mechanicznie powtarzana co roku tradycja. Tu naprawdę wierzy się w obecność zmarłych na ziemii tego dnia. Dlatego tyle serca wkłada się w gotowanie ulubionych posiłków, przygotowanie wypieków dla tych, co ofiarują swą modlitwę.
Wróciliśmy do hostelu. Libertad (osoba, która zarządza tym małym rajem i dba o każdy mały szczegół tego miejsca) również przygotowała prosty stół dla swojego taty. Dziewczyny gotują curry z warzywami i ryżem. Zapraszamy Liberdad. Przygotowujemy też talerz dla taty. I tak pięknie spędzamy wieczór w Święto Zmarłych gdzieś za miastem tuż nad brzegiem Jeziora Titikaka; nasza czwórka, Libertad i jej tata.