na wszystkie moje tęsknoty, ochoty duszy mej
Tuesday, August 16th, 2011[Buenos Aires, Argentina]
if you don't know where you're going any road will take you there
[Buenos Aires, Argentina]
Na granicy trzymali nasz autobus przez 6 godzin. No dobra, ze dwie godziny straciliśmy dzięki totalnemu braku organizacji ze strony naszej boliwijskiej tzw. “stewardesy”, która najpierw w ramach pomocy wypełniała za cały autobus prosty graniczny papierek, a potem zupełnie bez sensu kazała się ludziom ustawić w kolejce według numerów siedzeń, po czym przez chyba godzinę nie ustawiła tak sformułowanej kolejki w kolejce głównej do okienka. Panowie w okienku przez 60% czasu oglądali mecz w telewizorze (Copa America), zaś przez pozostałe 40% stawiali stempelki.
Po zaliczeniu 1,5h godziny w kolejce do okienka po stronie boliwijskiej zaczęliśmy czekać po stronie argentyńskiej. Co rozsądniejsi Boliwijczycy (mniejszość) nie czekali na panią stewardesę i zaczęli się kolejkować bez niej. Argentyńscy urzędnicy w okienku byli wybitnie wredni. Wyzywali coniektórych Boliwijczyków od osłów, szydzili z ich wieśniackiej wymowy niektórych słów. Już myślałem, że to zwykły rasizm, ale Argentyńczyk, który przekraczał z nami granicę też dostał zjebki od oficera w okienku, więc postanowiłem siedzieć cicho i nie wyzywać ich od głupich, nieuprzemych ch**ów, a na dodatek rasistów.
Do Buenos Aires przyjechałem autobusem pełnym Boliwijczyków. Tzw. stewardesa po boliwijsku bez litości katowała nas filmami pełnymi przemocy, marnej jakości teledyskami grup muzyczno-tanecznych (siedmiu pięknych gra i śpiewa a koło nich wije się pseudotanecznie jedna “urodziwa”). Za każdym razem jak włączali coś nowego, to przez pierwsze 20 sekund leciało na 200% głośności budząc wszystkie dzieci w autobusie, po czym ściszno do 150%. Całe szczęście miałem stopery do uszu i kaptury.
Prawie cały autobus wysiadł na podmiejskim dworcu autobusowym. Rozeszli się by wsiąknąć i zniknąć w tej metropolii. Niektórzy już lepiej zasymilowani, mający podwójne obywatelstwo z małymi dziećmi, inni tylko w odwiedziny, inni na mały handelek, do pracy, na kilka tygodni/miesięcy.
W Buenos Aires włóczyłem się po różnych dziwnych miejscach. Może kiedyś w La Paz przy wódce Wam opowiem szczegóły, teraz mi się nie chce. W autobusie miejskim, którym jechałem “zwiedzać” (okolice położone godzinę za miastem) zobaczyłem człowieka o twarzy zbliżonej do naszego prezydenta Evo Moralesa. “Swój chłop” – pomyślałem. Gdy już dojechaliśmy tam gdzie kończą się tekstury wysiedliśmy. Zagadałem, bo chciałem zrobić małe rozeznanie czy tam biją, czy nie. Opowiedział mi pokrótce swoją historię.
Benigno pochodzi z Potosí w Boliwii, ale od 8 lat mieszka w Buenos Aires. Pracuje na nocne zmiany w fabryce tekstyliów (dlatego trochę przysypiał w autobusie). Czyli prawdopodobnie ciuchy na maszynie dzierga, dresy Adibas, Nikke, takie historie. Poza tym stawia chałupę (właśnie wracał do siebie na dzielnię). Mowi, że dzielnia jest spoko, bo jest legalna, więc nawet autobusy tam mają pętlę. Autobus do centrum, co 15 min, 1,70 peso. W Boliwii nie był od lat, ale chciałby jechać, choć nie zanosi się na to. Tutaj (czyli w BsAs) ma swoją seniorę. Generalnie dobrze mu się tu żyje, powrotu do Boliwii nie planuje.
[Benigno u siebie na dzielni]
foto de Cecilia Serrano Sequera
Wróciłem z Buenos Aires, to tylko 50h, dwie noce w autobusie. Ludzie z warsztatów kiwali głową. A dla mnie to nie jest żaden wyczyn, tak się tu podróżuje, jak się nie ma kasy na samolot. Kiedyś dłużyło mi się 5h w pociągu z Gdyni do Warszawy, eh zmienia się postrzeganie. Problem w tym, że przeziębiłem się w czasie tych cholernie zimnych nocy w autobusie, bo nie wziąłem śpiwora, a kilka warstw ciuchów nie wystarczyło.
Same warsztaty bardzo fajne, byli ludzie z różnych części świata, choć dominowali latynosi. Polecam – w przyszłym roku będą w Wietnamie. Celem jest nauczenie sztuki fotoreportażu. Dla mnie otwierające oczy doświadczenie, bo moje foto to przecie pocztówki bez historii. Choć nie wiem, czy się do tego nadaję (wkrętkę trzeba mieć w temat). Ale atmosfera twórcza była, a prezentacja końcowa była naprawdę fajna, każdy pokazał 10 zdjęć, więc zobaczyliśmy około 100 różnych historii z BsAs i okolic. Ja sfociłem na prędce 2 tematy, choć miałem ze sobą tylko mojego Canona G11 z porysowanym obiektywem, więc jakościowo fotki nie dawały rady, może kiedyś pokażę.
Wróciłem z silnym postanowieniem spłacenia długów i poszedłem do roboty. Ugadałem się na 4 dni w tygodniu. Więc muszę co rano wstawać o 6:30, wanna, śniadanko, a potem szukanie transportu, bo praca jest w innej części miasta. Oczywiście pierwszego dnia pracy dół, ale kolejne dni lepiej. Dobrze czasem zmienić tryb życia, wstawać o innej porze, wśród porannych śpiochów przejechać się do innej części miasta, zjeżdżając serpentynami La Paz z Manhattanu do Zona Sur zobaczyć pierwsze promienie słońca oświetlające świętą górę Illimani (6,438 m n.p.m.). Dobrze, że jest praca, że mogę utrzymać się nawet w tej części świata i żyć na przyzwoitym poziomie. Muszę odpędzać od siebie myśli, że gdzie indziej byłoby inaczej i koncentrować się na tym tutaj. Fuksa mam w życiu, że tak mogę, więc trzeba korzystać.
Blog zaniedbany, zdjęcia czasem robię, ale nie obrabiam, nie wrzucam, nie mam czasu, nie chce mi się, jak masz jakąś sprawę do mnie, to wpadnij osobiście.
Siedzę w McDonaldzie w Buenos Aires. Wokół młodzież, hałas i syf. Patrzę na swoje odbicie w szybie. Widzę zaniedbanego kolesia, nie ścinane od kilku miesięcy włosy, nieokreślony zarost. Mógłby być bezdomnym, który z okazji trzydziestych urodzin wybrał się na ucztę – kanapkę z potrójnym mięsem. Sam. Panienka na kasie się ze mną nie dogadała. Nie mam pojęcia o co mnie pytała, w końcu od 1,5 roku nie byłem w restauracji pod klaunem. Jem zachłannie, bo przez cały dzień nie miałem czasu. Poza tym jadę ekonomicznie, bo przecie jestem na minusie, a i ta podróż już za pożyczone od Gabichy. Swoim prześwietlającym na wylot wzrokiem patrzy na mnie ochroniarz.
Dziś poprosiłem jednego z prowadzących (pracownika LA Times) o szczerą ocenę moich zdjęć. Kilka się podobało. Niektóre ocenił jako “fotki do Lonely Planet, ale przecież możesz dużo lepiej” (a ja przecie marzyłem kiedyś by jeździć do takich miejsc i robić takie zdjęcia). Niektóre jako ładne still shoty do powieszenia na ścianie. Jeszcze inne jako takie do przyczepienia magnesem do lodówki. Ale do fotożurnalizmu potrzebna jest HISTORIA (słowo powtarzane tutaj do znudzenia), a ja jej nie mam, moje zdjęcia to pocztówki. Cóż, nie potrafię wstrzelić się w jakiś temat i prowadzić zdjęciami narracji. Bo tak naprawdę, to mnie nie interesują prawie żadne historie. Spływa po mnie wszystko. Technicznie jestem w stanie strzelać takie fotki, o jakie im chodzi, ale brakuje szczerego zainteresowania jakimkolwiek tematem. Przecie ja gazet nie czytam ani telewizji nie oglądam. Cudze życie, też średnio mnie interesuje. Może kiedyś, ale póki co będę pocztówki robił. Na razie interesuje mnie tylko MOJA HISTORIA. I czuję ciągły niedosyt, że moja codzienność nie jest wystarczająco intensywna i interesująca.
Buenos Aires znowu zaczyna być dla mnie samotne. Tak jak wtedy gdy w styczniu 2009 ewakuowałem się pośpiesznie z Europy, tak teraz znowu zaczynam to czuć. Sam w wielkim mieście. Przyklejony do szyby autobusu, słuchający muzyki w metrze, przemierzający kilometry na piechotę chodnikami ulic.
Czas wracać do domu. Próbować mieć dom.
Jestem na warsztatach fotograficznych w Buenos Aires, a wraz ze mną 150 osób, które marzy o karierze w fotożurnaliźmie.
Argentyna zimą przypomina Polskę w pierwszych dniach jesieni. Ludzie uprawiają sporty. Nie mamy tego w La Paz (sporty na 3600 m n.p.m. to przedwczesny zawał a także zadyszka).
Chodząc po ulicach dziwiłem się, że wszyscy mają tu balkony i podziwiałem wspaniałe drzewa rzucające cienie na ulice, które mają chodniki.
A na Cmentarzu Recoleta zastanawiałem się co muszę jeszcze zrobić, żeby mi na koniec postawili grobowiec i w jakiej pozie chciałbym mieć pomnik. Na kanapie z laptopem poproszę.
[Iguazu Falls – the Argentinian side, Puerto Iguazu, Argentina]
No to jestem w Brazylii. Oczywiście nie obyło się bez przygód. Podmiejski autobus na trasie Puerto Iguazu (Argentyna) – Foz do Iguaçu (Brazylia) zatrzymał się na granicy po stronie Argentyńskiej (gdzie dostałem pieczątkę, a nawet dwie z napisem SALIDA = wyjazd), nie zatrzymał się za to na granicy Brazylijskiej (bo ci mają wyjebane, a większość przejeżdżających, to i tak lokalesi albo turyści wjeżdżający tylko na jeden dzień żeby zobaczyć wodospad z drugiej strony). No to dojechałem (7km) zaczekinowałem się w hostelu i z powrotem na granicę tylko po to, żeby podbić sobie paszport pieczątką wjazdową, która może przydać się później. No ale luz, ot nieporozumienie, jakich co dzień w podróży doświadcza się wiele.
W każdym razie jestem w Brazylii. Przejechałem tylko jakieś 7 km, a mimo tego już widać zmiany. Inny język, waluta – oczywiste. Ale też inni ludzie (więcej ras, są biali-biali, czarni, a nawet azjaci). A w supermarkecie dużo więcej dziwnych owoców. Muszę się zatem opalić, ściąć fryzurę włóczykija (pielęgnowaną od czasu zgolenia na łyso) i mogę próbować wtopić się w ten kolorowy tłum.
Czasem czuję, że te wszystkie porozrzucane puzzle składają się do kupy, zaczynają pasować. Geografia, historia, języki, kultura, że zaczynam rozumieć coraz więcej zależności w tej globalnej wieży Babel.
A tymczasem znajoma dała znać o możliwości wynajęcia pokoju w mieszkaniu studenckim (lokalesi) pod Rio. Przemyśluję.
Never refuse an invitation? Never resist the unfamiliar?
Argentynę żegnam w Puerto Iguazu, dokąd przyjechałem obejrzeć olbrzymie wodospady. Żegnam w basenie wśród palm po zapadnięciu zmierzchu, patrząc w gwiazdy, gdy z głośników leci Manu Chao. Żegnam piwem na ławce z lokalnym żulem, z którym nawet jakoś tam się potrafiłem dogadać po hiszpańsku (tak to jest jak się ma wspólne zainteresowania). Żegnam Cerveza Quilmes, i Bife de Chorizo, i inne wynalazki typu Choripan, i ulubione Empanadas con Carne.
Przede mną Brazylia. Jutro przekroczę granicę, żeby zobaczyć rzeczone wodospady “z drugiej strony”, a pojutrze jadę pod Sao Paulo w odwiedziny do Rafaela. Jak zawsze mam dreszczyk emocji przy odwiedzaniu kraju, w którym mnie jeszcze nie było. Inny język, ludzie, zwyczaje. I znowu będę musiał rozgryzać co jest co, kto z kim, co z czym, i co i jak.
[Cordoba, Argentina]
Było bardzo imprezowo. Urodziny wypaliły. Naładowałem imprezowe bateryjki.
Jestem w Iguazu, a za 3 dni ruszam do Sao Paulo (a właściwie do Socoraby pod SP), żeby odwiedzić Rafaela.
[Bariloche, Argentina]
[Perito Moreno (El Calafate), Argentina]
[Cordoba, Argentina]
Thanks for your wishes everybody! Always great to hear from you! Please drink a beer for me and I will drink a beer for you!
Czy celebruję? Nieszczególnie. Bo właściwie to mam urodziny od 9 miesięcy. Prawie wszystkie dni są “moje”, zazwyczaj robię tylko to na co mam ochotę. Rok temu na urodziny w prezencie od Tomskiego zażyczyłem sobie kopa w tyłek, żebym przestał już gadać o podróży, tylko po prostu to zrobił. No i zrobiłem, i była to chyba najlepsza decyzja jaką podjąłem, najlepszy prezent jaki mogłem sobie zrobić. Rok wolnego. I choć nie zawsze świeci słońce, to jednak nie chciałbym teraz być nigdzie indziej ani robić coś innego.
A tymczasem jestem w Cordobie, drugim co do wielkości mieście w Argentynie (3,2 mln mieszkańców). Nieszczególnie pociągają mnie duże miasta, przyjechałem tu trochę z braku pomysłu, bo W jechała do Buenos Aires, a ja nie chciałem zostać sam w Bariloche, więc “bezpiecznie” pojechać do Cordoby, która jest w połowie drogi do wszystkiego. No i klops, nie wiem gdzie dalej. Nienawidzę planować, no ale się zebrałem i wbijam w google-mapę pinezki z miejscami, które chcę odwiedzić. Poza tym laba, obrabianie zdjęć, całe dnie przed komputerem na kanapie w hostelu, internet, facebook. Ale w końcu się wezmę i ruszę. Czas zmienić kraj… Brazylia? Peru? Boliwia?
Na piłce nożnej się nie znam, czasem obejrzę jakiś finał w TV, ale generalnie wisi mi to. Na meczu byłem raz, Polska-Belgia w Brukseli w belgijskim sektorze, nie powiem, nawet fajnie było. Więc z góry przepraszam ekspertów, że zabieram głos w temacie, na którym się nie znam. Ale…
W Ameryce Południowej futbol jest ważny jak nigdzie indziej. No i wczoraj podczas hostelowej posiadówy temat piłki został oczywiście poruszony. I dowiedziałem się, że Maradona trenuje reprezentację Argentyny. I już sam fakt powinien być wystarczającą motywacją dla grających w reprezentacji piłkarzy. Duma i chęć walki, bo przecież trenuje ich Maradona.
Dowiedziałem się także jaka jest różnica pomiędzy reprezentacją Argentyny i Brazylii. Otóż Brazylia wygrywa ze wszystkimi oprócz Argentyny. Zaś Argentyna przegrywa ze wszystkimi, oprócz Brazylii.
I cytowali Maradonę, który jak wiadomo w pewnym momencie życia z dragami za bardzo się zaprzyjaźnił, ale wyszedł na prostą, nie stracił autorytetu i nadal jest tu bogiem piłki, jak to w swojej mowie na koniec kariery powiedział, że futbol może być brudny, jednak na samej piłce plamy nigdy się nie pojawiają. I tylko to się liczy – czysty duch, czysty sport.
Jaki z tego wniosek? Pomyślałem sobie o naszej reprezentacji i naszym importowanym zagrzewaczu do boju – Leo Beenhakkerze i o narodowych zrywach kibiców, gdy pojawia się gwiazda typu Małysz. Albo o zachwytach, gdy Kubica zajmuje “dobrą szóstą pozycję”. I co odpowiedzieć, gdy pytają jaki jest nasz sport narodowy? I bardziej ogólnie, czym się szczycimy, co jest dla nas ważne, co nas łączy i napawa dumą? Ile można piać do hasła “Wembley’73”? Wcześniej przynajmniej Papieża mieliśmy, dziś Wałęsa jest drwiną, Szymborska żyje, ale jakoś do niej mi daleko… Chyba nie mamy takiej żywej gwiazdy. Czy o kimś zapomniałem? Boruc? Czerkawski? Podolski? … ja przepraszam… nie mam pomysłu.
Z góry przepraszam wszystkich fanów sportu, polskiego futbolu, Małysza, Kubicy, w ogóle wszystkich przepraszam.
A z trzeciej strony, kto powiedział, że musimy mieć gwiazdę? Może wystarczy nam 1000 lat tradycji, przyjaźń z mocarstwem północnoamerykańskim (i ich tarcza rakietowa) i rozejm z mocarstwem zachodnioniemieckim?
[Ushuaia, Tierra del Fuego, Argentina]
Dalej na południe już pewnie w życiu nie pojadę.
A tymczasem z turystycznego Bariloche jadę do Cordoby. Rozchodzą się drogi z Willemijn, znowu sam, on the road again… Trzeba uciekać, bo idzie jesień.
[Rio Gallegos to Ushuaia, Tierra del Fuego, Argentina/Chile]
[Los Antiguos to Rio Gallegos, Argentina]
Żeby dostać się do Ushuaii (Ziemii Ognistej) musimy z Argentyny wjechać do Chile, potem do Argentyny, potem do Chile, i potem już do Argentyny, co daje 8 stempelków w paszporcie w kilka godzin. Ponadto 2 razy prześwietlony bagaż, czy przypadkiem nie przemycamy do Chile mięska, mleka, czy owoców. Promem przepływamy Cieśninę Magellana. Coraz zimniej i wietrzniej.
A na Ziemii Ognistej najpierw przejeżdżamy przez stepy na których pasą się owce i lamy, a potem przez lasy i góry.
Ushuaia jest inna niż się spodziewałem. Oczekiwałem portowej dziury z nabrzeżem i chaosem kontenerów (większość statków na Antarktydę wypływa stąd właśnie). Tymczasem etykietka końca świata sprawiła, że jest bardzo turystycznie, główna ulica z drogimi knajpami i sklepami, wszędzie agencje podróży, hostele drogie. Miasto rozwija się w zastraszającym tempie, bo w ramach polityki zaludniania terenu rząd zrobił tę część Argentyny strefą bez podatków. A zaludniać warto, bo to tereny często sporne z Chile. Bierzemy boat trip katamaranem po cieśninie Beagle by zobaczyć wyspy zamieszkane przez lwy morskie i pingwiny (stoją sobie na plaży… i tyle). Rozchodzą się drogi z Quebekańczykami i Niemcami. Zostajemy z Willemijn, szybko ustalamy, że jedziemy w tym samym kierunku, dobrze jest mieć kogoś, kto jedzie w tym samym kierunku. W sumie spędzamy w Ushuaii 5 dni, z czego 2 przesiadujemy w Irish barze, tak jakoś wyszło, gdy po śniadaniu nachodzi cię ochota na Guinnessa na końcu świata. Wybieramy się w kierunku lodowca, ale wiatr jest tak silny, że jest aż niebezpiecznie i trzeba siadać na tyłku, bo inaczej zdmuchnie, frajda żadna, więc odpuszczamy. Prawie spóźniamy się na autobus do Punta Arenas, do którego nie dojeżdżamy, bo “w locie” na trasie zmieniamy autobus na ten jadący do Puerto Natales. Tam dwie nocki, żeby się zorganizować, wypożyczamy sprzęt na trekking, zaprzyjaźniamy się z Mathiasem z Szwajcarowa, i już ruszamy na podbój Torres del Paine.
Park Torres del Paine turystycznym jest, codzień depta go wielu białasów, ale nie zmienia to faktu, że jest po prostu pięknie. Jedno z tych miejsc, gdzie gwiazdy świecą jaśniej. Kaprysy Matki Natury dodają smaku zmaganiom i wcale nie jest tak łatwo, a dzięki temu i satysfakcja na koniec większa. Zdobycie szlaku “w” świętujemy dwoma piwkami i salami, po 5 dniach marszu to prawie jak gwiazdka.
A następnego dnia ruszamy do El Calafate sławetną rutą 40, gdzie asfaltu ni ma. Są za to wolnożyjące strusie za oknem.
Na wyspie Chiloé większość dni w roku jest deszczowych. Dlatego po cudownym pobycie u Fernando i Amory, jednym dniu w Castro, bez żalu ruszam do Quellon, portowej dziury na południowym krańcu wyspy, tylko po to by przeczekać deszczowy dzień do wieczora i wsiąść na prom, który w 36 godzin ma zawieźć mnie do Puerto Chacabuco. Więc wyruszam o 23, spędzam nockę w śpiworze na podłodze pomiędzy niezbyt wygodnymi fotelami, wokół sami lokalesi i w sumie ośmioro backpackersów. Rano wychodzę na pokład i jest pięknie, z jendej strony na brzegu wysokie góry, z drugiej ciągną się wyspy, a my środkiem. Zatrzymujemy się w jakiś malutkich miejscach po drodze, dokąd prawdopodobnie da się dotrzeć tylko promem, ludzie wysiadają, płyniemy dalej. Dopływamy do Puerto Cisnes. Mała miejscowość, ocean, góry, kościół, pewnie gdzieś i knajpa. “O tu mógłbym wysiąść” żartuję do białasów. Za chwilę wołają nas z pokładu na dół i mówią ogłoszenie, że do Puerto Chacabuco nie dopłyniemy, bo rybacy strajkują i blokują port i że możemy tutaj wysiąść i próbować autobusem dalej. No dobra, oszukali nas z autobusem, bo mieli zorganizować, ale się wypieli, nie zwrócili różnicy w cenie biletu, ale co tam. Następny autobus jutro rano. Pięknie. W ośmioro białasów, niczym rozbitkowie wyrzuceni przz morze (parka Niemców, parka Duńczyków, dwóch Quebekańczyków, Holenderka i ja – polaco, średnia wieku 23 latka), znajdujemy nocleg u nieźle pijanej pani, Niemcy gotują, pijemy wino (które pijana pani podkrada dla siebie i rodziny), pijemy pisco z kolaczkiem. Pijana pani nie jest sympatyczna, ale to tylko sprawia, że mamy więcej frajdy. I tak miło spędzamy wieczór, spożycie jest wysokie. Niesprzyjające okoliczności ułatwiają szybką integrację.
Następnego dnia autobus o szóstej rano, pani żegna nas miło (pewnie szczęśliwa, że już się nie spotkamy). Ruszamy kiepskimi drogami pomiedzy pięknymi górami. Po drodze zaliczamy pękniętą oponę. Ale co tam, przynajmniej kawy się we wsi napiliśmy. Dojeżdzamy do Coyhaique. Ładujemy się do hostelu za miastem (zła drogą poszliśmy i zamiast 2 km szliśmy z 5). Miło spędzamy dzień, zakupy, Holenderka robi naleśniki, piwka. Wieczorem dowiadujemy się, że jesteśmy odcięci od świata. Bo na północy wulkan pluje lawą (o czym wiedzieliśmy), od zachodu rybacy blokują port i drogę dojazdową od strony Puerto Chacabuco, od południa i wschodu, coś nie tak z drogą, lawina czy cóś, więc nie da się uciec do Argentyny nawet. No piknie. Ponadto podobno kończy się benzyna i autobusy przestają jeździć nawet na tym odciętym obszarze. Poza tym podobno w bankomatach kończy się kasa. Ubaw o pachy. W hostelu ludzie panikują, zwłaszcza Amerykanie i zwłaszcz ci co przyjechali na kilka tygodni. A mi zaczyna się podobać. :-)
Następnego dnia mały trekking w parku narodowym, bez rewelki, ot piękne drzewka i ze 2 widoczki.
Z Coyhaique wydostaliśmy się oczywiście bez większych problemów, najpierw autobus, a później prom przez drugie co do wielkości jezioro w Chile i nasza wesoła gromadka (już tylko sześcioro – bez Duńczyków) przybyła do Chile Chico, gdzie szybko wynajeliśmy sobie domek z kuchnią. Zwiedzanie, gotowanie, piwka, winka, piscola. A następnego dnia hop busikiem do Argentyny, najpierw do Los Antiguos. Plan był taki, żeby pojechać sobie spokojnie przez Andy na południe sławetną Route 40, ale busy nie podpasowały, szybka decyzja i ruszamy na sam kraniec świata do Ushuaii na Ziemii Ognistej (z przesiadką w Rio Gallegos). 30 coś godzin, znowu przez moment do Chile (kolejne pieczątki), znowu do Argentyny (bo tak biegnie droga), i docieramy.
Ciąg dalszy byćmoże nastąpi.
A na mapce można zobaczyć to tu.
Duzo sie dzialo i dzieje, duzo przygod, kilka zdjec, kilkoro poznanych ludzi, razem z ktorymi w tempie raczej ekspresowym przyplynalem/przyjechalem do Ushuaii, zwanej przez niektorych koncem swiata. Nie mam czasu na siedzenie przed komputerem i internetowanie. Jest dobrze, jest dobrze, jest!
[Paso Libertadores, Argentina-Chile]
Zdjęcia z drogi z Mendozy (Argentyna) do Santiago (Chile), czyli przeprawa przez Andy.
[Mendoza, Argentina]
Takie zaległe z winiarni…
…i z piątkowego asado w hostelu Lao w Mendozie.
[Santiago de Chile, Chile]
Z Mendozy przez przejechałem przez Andy do Santiago de Chile. Droga wiła się wśród niezłych widoczków, przez moment nawet widać było Aconcaguę – najwyższy szczyt Ameryki Południowej (choć i tak widoczki i wrażenia były nieporównywalne do Ladakhu, tylko, że tam droga wiła się przez 2 dni). Przejeżdżam przez przejście graniczna Paso Libertadores. Jedną z atrakcji oprócz widoczków był też ponad 3 kilometrowy tunel na wysokości 3500 m. Sama granica do dupy. Leniwi urzędnicy nie spieszący się by sprawnie obsłużyć pasażerów kilku autokarów, a potem szopka w postaci szukania produktów spożywczych w bagażach (nie można wwozić m.in. nic biologicznego i nic co miało kontakt z ziemią). Podobno za 2 pomarańcze można zapłacić 200 USD kary. Trząsłem tyłkiem, bo w plecaku miałem yerbę, jakby znaleźli, to mogłoby być kiepsko, ale nie znaleźli. Na takich zabawach minęło nam razem 2,5 godziny. A potem już tylko mega serpentyny po stronie Chile i spokojna droga do Santiago.
Na dworcu odebrał mnie Mauricio. Ostatni raz widzieliśmy się w Turcji w 2004. Pojechaliśmy do hostelu zrzucić graty, ale hostel okazał się beznadziejny, więc jednak zrezygnowaliśmy z mojego pobytu tam i Mauricio przygarnął mnie tymczasowo do siebie (wraz z żoną Remziye). Wieczorem kameralna impreza z ich znajomymi przyszłymi doktorami-naukowcami. Jedliśmy surowe mięsko na kanapkach z cebulką i sosem śmietakowo-koperkowym i popijaliśmy winem i nie tylko.
Dziś spacer po mieście. Zwiedziliśmy 2 hostele. Wybór padł na wypaśny, ale tani hostel. Wypaśny, bo położony w ogromnej, starej kamiennicy, 2 patio i ogród. W ogrodzie basen i jacuzzi. Tu mam pomieszkiwać przez najbliższe 2 tygodnie. A jutro zaczynam lekcje hiszpańskiego.
Poza tym dopadła mnie gorączka. Prawdopodobnie przęziębienie/przemęczenie, bo temperatura z 30 stopni w dzień spada w nocy do 10, a ja miałem otwarte okno, no i się przeziębiłem. Na wszelki wypadek ubezpieczalnia powiadomiona i jeżeli samopoczucie się nie poprawi, to pójdę badać jutro stan chilijskiej służby zdrowia. Mam nadzieję, że żaden komar mi nic nie sprzedał (nie byłem w strefach zagrożonych niczym strasznym).
Zdjęć nie robię.
Damn, nie lubię takich relacji, powinienem był napisać “jestem w chile, mam się dobrze”.
[Mendoza, Argentina]
Some say hostel life is half of the experience. Meeting people, hanging around in hammocks, having lunches, dinners, asados (bbqs), drinking wine, beer, lots of laughter. This makes you want to stay for another day in the place.
This is Michael. Aged 73. Now travelling around the world for 7 months.
Some quotes from him:
“Life is getting better every year.”
“It is being a bit crazy that keeps me sane.”
(talking about his travel so far) “Every day has been great or good.”
I also did rafting here and partying in a local club till the morning came.
This post is a part of my miniproject “dreamers“.
[Mendoza, Argentina]
Podróżuję inaczej niż w Chinach, czy Tajlandii. Nie robię trzystu zdjęć dziennie, odpoczywam. Moja twarz spalona słońcem. Zaprzyjaźniłem się z bohaterami książek, razem ze mną podróżuje Terzani (“Nic nie zdarza się przypadkiem”). Oderwałem się od rozmów na gadu i skypie. Odpoczynek, wyciszenie.
Mendoza to region słynący z produkcji wina. Dziś dzień spędziłem jeżdżąc na rowerze pomiędzy winiarniami, degustując, gadając z innymi bajkerami. Jest bardzo turystycznie, ale nie uciekam przed tym. Odpoczynek, wino, steki, piwo, hamak, freaki z hostelu. Zaprzyjaźniłem się z sześćdziesięciokilkuletnim Michealem, Brytolem mieszkającym przez większość życia poza ojczyzną (Holandia, Argentyna, Meksyk, teraz Czechy). Z niewielkim budżetem i biletem dookoła świata jedzie, śpi po hostelach i zagaduje wszystkich wokół (głównie młodych backpackersów). Czemu nie?
Wśród tłumu backpackersów od czasu do czasu pojawiają się jacyś z historią. Czerpię i cieszę się, podbudowuję wiarę w świat i ludzi.
Wybieram się prawdopodobnie na 2 tygodnie do Santiago de Chile, żeby pouczyć się hiszpańskiego. Przyda się. A potem nie wiem. Może turystyczna Patagonia, może tańsze Boliwia, Peru…
[San Antonio de Areco, Argentina]
Wieczna pokusa. By zostać jeszcze jeden dzień. By usiąść w znajomymy już barze i zamówić to samo.
Z Buenos Aires pojechałem do oddalonego o ponad 100 km San Antonio de Areco. Niewielka miejscowość (20.000 mieszkańców), gdzie życie płynie powoli. Czas na złapanie oddechu po kszątaninie Buenos Aires.
Niespodziewane spotkanie. Jakiś tydzień wcześniej przeglądałem ich bloga, jako jednego ze zgłoszonych do konkursu Blog Roku, a tu jechałem z nimi tym samym autobusem (jednym z kilkunastu) do San Antonio de Areco – Ania i Piotrek i ich Ekspedycja. Mały świat. Spędziliśmy razem kilka dni i wieczorów. Sympatycznie i niespodziewanie.