Jakiś czas temu pod którymś wpisem na fb Filipa Skandalisty ktoś stwierdził, że w Ameryce Południowej to jest syf, że przez latynoskie tranquilo mamy tu bajzel, brud i biedę, a tylko białe* kraje takie jak Urugwaj, Argentyna, Chile, Brazylia jako tako przędą i wyglądają względnie (czytaj po europejsku).
No to ja Ci odpowiem. Nie próbuj zmierzyć tego PKB ani nowymi samochodami na ulicach, czystym metrem ani obrusem na stole. Bo czy to ważne? Spójrz wokół na piękne dziewczyny, panów pod sklepem beztrosko pijących piwo, słońce nie niebie, klapki na nogach i uśmiechy na twarzach. Nasyci Cię proste, lecz dobre jedzenie, autobus w końcu przyjedzie, ktoś powie Ci, że Cię kocha, a jutro znowu carnaval, fiesta lub przynajmniej protest. :) Zwolnij trochę, nie wpadaj tu na tydzień albo dwa, po to żeby kręcić nosem. Spróbuj tak przez chwilę żyć, a może coś zrozumiesz i jeszcze za tym zatęsknisz.
Mam nadzieję, że tranquilo jeszcze trochę przetrwa. Choć nawet w wioskach Amazonii już zaczynają chodzić generatory prądu, a ludzie poprzez seriale już zarażają się światem białego człowieka.
Jestem przeciwnikiem globalizacji. jestem przeciwnikiem macdonaldonizacji** kulturowej. Nie chcę, żeby świat wszędzie wyglądał tak samo.
Jaki morał? Dobrze się ostatnio czuję w kapeluszu!
*pomińmy fakt, że biały człowiek dokonał na tych terenach masowych mordów ludności rdzennej, dlatego te kraje są białe, tak samo jak biały człowiek przywiózł na kontynent murzyńskich niewolników, biały człowiek siewca zamentu, który zawsze wie jak wszystko lepiej zorganizować. **w Boliwii nie ma McDonalda. Był, ale go wygonili.
Jadąc dziś taksówką miałem wypadek. Inny kierowca lekko nas puknął. Okazało się, że nie działał mu ręczny hamulec. Jako, że nie miał papierów na auto, taksówkarz odkręcił mu przednią tablicę rejestracyjną, zabrał i pojechał dalej.
A tymczasem ja na potrzeby wizy i swoich przyszłych biznesów otworzyłem działalność gospodarczą w Boliwii…
Zdjęcia, słowa, historie, to zaledwie malutki kawałeczek tego co doświadczam każdego dnia. Ludzie, smaki, zapachy, spojrzenia, to ciężko pokazać.
Pojechaliśmy z Radkiem i ekipą do Coroico na weekend kilka tygodni temu. Siedliśmy na ryneczku przed sklepem, kupiliśmy browara. 14-letnia dziewczynka z siostrą na plecach spytała się nas, czy będziemy tu chiwilę siedzieć, jasne, no to zostawiła sklep otwarty pod naszą opieką na pół godziny.
Radek po latach spędzonych na kontynencie przygotowuje się do swojej podróży. Kupił i wyremontował samochód, teraz gromadzi gadżety – laptopy, dyski twarde, kindle i ebooki, aparaty… Ostatnio kupił kamerkę na dach… Więcej o jego podróży będzie kiedyś na stronce, którą tworzy: www.rocky-project.info. Choć na razie niewiele tam jest do zobaczenia, jednak mam nadzieję, że wkrótce Radek się przyłoży i ogarnie.
Załączony filmik ma pokazać Wam trochę tej rzeczywistości, w której żyję, tak po prostu, na codzień, chodzę, jeżdżę, piję browara, czasem sklepu przypilnuję…
W urodziny zrobiłem ponad 1000 zdjęć. Najpierw zgadałem się z Panchim z Atajo, że nagrywają płytę. No to stawiłem się z aparatem w ich ministudiu o 9 rano (sic!). Chłopaki bardzo byli zajęci nagrywaniem bębnów, więc zdjęć szczególnie nie robiłem dużo, a bardziej siedziałem na stołku. Miałem dosłownie 30 sekund pomiędzy rozmowami, żeby poprosić, żeby coś zapozowali. Dlatego zdjęcia takie jakie. Postanowiłem je pojechać popkulturowo fotoszopem. Ale plus sytuacji jest taki, że chłopaki traktują mnie już jak zioma, wiem, kto jest architektem sprowadzającym ciuchy z Kolumbii i właścicielem biura podróży, kto zna się najlepiej na przesuwaniu suwaczków w komputerze, do kogo uderzyć po pożyczkę, żeby kupić nową perkusję, a kto jest uważany za tłustą, leniwą dupę. No ale dzięki temu gitarzysta, który zawsze ma taką samą minę wystawił dla mnie język. To był poranny job.
Potem zacząłem job 3, o którym będzie za chwilę, a tu zadzownił Gustavo, zaprzyjaźniony szef firmy informatycznej, że sprzedaje biuro i że chce, żebym mu trzasnął panoramkę do ogłoszenia w gazecie. Miałem tylko pół godzinki przerwy, więc trzasnąłem i złożyłem mu tę panoramkę w biegu.
A potem robiłem zdjęcia z okazji 15stych urodzin Mayi. Wyszło fenomentalnie.
A potem była impreza 15-latków do 2 w nocy, pacyfki, chłopak Mayi na wokalu/gitarze kapeli grające przeboje zespołów takich jak Metallica. Poza tym poznałem mafię prowadzoną przez Francuza, która trzęsie rynkiem usług ślubnych.
Blog ostatnio zaniedbany, a ja szukam balansu. Dosyć mam pracy po 5h dziennie, w biurze, w firmie, która jest totalnie zdezorganizowana – tak po boliwijsku, za pieniądze, które ledwo starczają na opłacenie naszych rachunków. Więc wystarczył impuls (skończył mi się kontrakt, powiedzieli, że nie zapłacą mi za przedłużenie wizy) i odszedłem. Toksyczne to było miejsce, dosyć miałem ścierania się z boliwijską mentalnością w miejscu pracy. Powiem tylko tyle, jeżeli chcesz pracować zupełnie bez odpowiedzialności za fuck upy, bez ciśnienia na deadline’y to Boliwia, to dobre miejsce. Ja nie potrafię pracować w miejscu, gdzie nie można polegać na nikim.
I co dalej? Mam nadzieję, że na razie uda mi przeżyć z jobów, które dostałem z Polski i że uda się przedłużyć wizę na kolejne 2 lata. Mam opcję pracy w innej firmie, ale na razie daję na wstrzymanie i szukam i myślę co dalej. Jakieś kontakty nawiązałem. Czasem wątpię w słuszność sprawy, ale przecież życie mam wciąż wygodne i NIE PRZYJECHAŁEM TUTAJ ROBIĆ PIENIĘDZY ANI KARIERY.
No to wrzucam to co mi się przez miesiąc zebrało w aparacie.
Przed karnawałowym długim weekendem w biurach świętuje się ch´alla, czyli składa się ofiarę dla pachamamy (płatki kwiatów, kolorowe wstążki, trochę browara na podłogę) i prosi o pomyślność w nadchodzącym roku.
Odwiedziłem znajomego USAmerykanina w jego biurze-fundacji promującej wolny software. Amos jest aktywistą przeciw globalizacji software’u. Grupa podejmuje się szalonych akcji w stylu tłumaczenia programów pod linuksa na języki indiańskie Quechua i Aymara.
W biurze Gabichy też świętowali. Miało być mięsko i piwko, a skończyło się na polewaniu wodą i pryskaniu pianą w sprayu, nie podobało mi się.
W jeden z weekendów z grupą znajomych pojechaliśmy po raz kolejny do Coroico. Tym razem pojechaliśmy Rocky’m samochodem Radka, o którym jescze usłyszycie. By się dostać z La Paz do Coroico trzeba wjechać na przełęcz 4500 m n.p.m., następnie zjechać przez chmury by znaleźć się wśród tropikalnej roślinności. Jak zwykle zatrzymaliśmy się w naszym ulubionym hotelu, gdzie wynajęliśmy domek na zboczu góry.
(śniadanko dnia następnego)
(Radek i jego działko)
(bez rączek)
(była z nami Żubróweczka)
(i wołowinka – nie to nie jest nietoperz)
Widok konia na ulicach La Paz do codziennych nie należy.
Poza tym asystowałem przy zdjęciu grupowym pracowników średniej wielkości wytwórni kokainy (podobno nawet a zwłaszcza w Boliwii nie można tak żartować z firm powyżej 3 pracowników).
Miałem też okazję spojrzeć na swoje miasto z góry.
a także zrobić kilka fotek na lekko snobistycznych eko-targach organizowanych przy jednej z rezydencji Amasady UK (jak w końcu mnie na Ambasadora wybiorą, to też będę miał taką rezydencję i też będę imprezki organizował)
Na kolanach przewieszona szmaciana torba z laptopem. Po lewej drzemie indianka w spódnicy, po prawej typ niczym najgorsza postać jaką widziałeś w meksykańskim filmie o mordercach. W busie może z 15 osób oświetlonych światłem fioletowej diody. Prawie jak ultrafiolet. Jedziemy główną aretrią miasta, długa trasa przez te miejsca, które za dnia nie wyglądają tak źle, o tej porze jednak nie wszędzie chciałbyś wysiąść. Wracam zmęczony z pracy jednej i drugiej. Minibus zaczyna się piąć pod tymi mostami nowymi nad doliną wypełnioną nieotynkowanymi domami. Jadę do domu. Nie słucham muzyki bo mi mp3 playera, a potem telefon ukradli, a moja 10-letnia Nokia nie ma takiej opcji. Przemierzam tę arterię po raz dwusetny chyba. Taksówkami, trufi (boliwijskie colectivo), minibusami, micro (amerykańskie autobusy, które 40 lat temu woziły grube dzieci w USA, a teraz wożą wszystkich). Wspinamy się do dzielnicy wieżowców, gdzie supermarkety i zachodnie restauracje, gdzie parę drzew, latarnie, czasem nawet śmietniki. Gdzie żebrająca indianka z dzieckiem nie może wpasować się w równy chodnik przed nowym dwudziestopiętrowcem. “En la escuina voy a bajar!”. Płacę 2,30. Dwie przecznice i zamykam się w czterech ścianach.
Szykuje się ciężki miesiąc, bo tu nagle 3 fuchy informatyczne na raz będę robił, poza tym praca na pół etatu, więc łatwo nie będzie. Ale jak zwykle są perspektywy… może do Brazylii wyskoczę w kwietniu… road trip przez boliwijską dżunglę w brazylijskie upały… może…
A tak w ogóle, to zapraszam do akcji “Wakacje z Ambasadorem”, jeżeli ktoś chciałby nająć mnie na przewodnika, to chętnie się najmę i poprowadzę małe grupy w Amerykę Południową taką jaką znam. Długość, program i cel wycieczki w pełni do ustalenia w zależności od potrzeb i zamiłowań. Boliwia urywa dupę, kraje ościenne, też są fajne, więc jeżeli ktoś ma ochotę ruszyć na tzw. wyprawę to zapraszam. Zainteresowanych proszę o kontakt na maila. Pomyślcie o tym, jest jeszcze trochę czasu do wakacji, niech ta myśl zakiełkuje w waszych głowach.
A poza tym odbył się kolejny seans “Sezonu na Lwy” w Ambasadzie Polski w La Paz. Wszystkie 3 miejsca na sali były zajęte przez lokalną i przejezdną polonię. A po seansie odbył się tradycyjny poczęstunek.
Może pokażą nas na imprezie towarzyszącej Kolosom w Gdyni. Może…
Nasza mała przygoda na pustyni Uyuni w listopadzie 2010.
Po tym doświadczeniu Naleśnik postanowił zostać surferem w Peru.
Jacek zaś wybrał długą do domu. Tak długą, że aż po raz pierwszy nawiązałem korespondencję z Ambasadą Polski w Buenos Aires. Tytuł maila brzmiał “Zaginiony Polak”.
Jaka z tego lekcja? Nie ufaj chłopakom z forum. Jakiego forum? Spytaj Naleśnika lub Jacka, jeśli kiedyś ich spotkasz.
Laptop mi padł. Padł jak ten pies. Dobre miał życie. Zanim umarł, to zwiedził 3 kontynenty. Niejedno widział. Niejedno wyświetlił. W 3 lata przeżył więcej niż większość komputerów kiedykolwiek przeżyje. Ale padł i wyzionął ducha. A mnie na nowy nie stać. Chyba nie pozostaje mi nic innego jak przygotować album w bardzo nieprzystępnej cenie i poprosić Was, drodzy czytelnicy, żebyście go kupowali…
PS. Pracowy komputer, który sobie pożyczam, nie wyświetla mi połowy kolorów. A ja nie widzę tej drugiej. Czerń i biel zatem?
Czy ma sens muzyka w pustym pokoju?
Czy rośliny rosną lepiej, gdy się z nimi rozmawia?
Czy ma sens nadawanie imion kuchence, pralce i lodówce?
Czy jak przychodzi się do domu po ciężkim dniu, to czy lepiej będzie w progu przywitać się z mieszkaniem?
Łyk szampana, a poza tym w Sylwestra trzeba:
– wygrzebać z szafy plecaki i walizki, i przejść się z nimi po schodach, a przynajmniej wskoczyć na krzesło,
– i liczyć kasiorę.
Ma to zapewnić w nowym roku podróże i dobrobyt. Przyda się jeszcze zdrowie i uśmiech do kamery poproszę.
W 2011 wszystkim życzę kilku pojechanych akcji po bandzie.
Najpierw był skype z rodziną w Polsce, śpiewanie kolęd i otwieranie prezentów. Eh, to już druga wigilia poza domem…
A potem…
Pakowanie prezentów.
Nasza szopka.
“Picana de Navidad” – tradycyjna zupa serwowana w Święta. Mięso, mięso, mięso. Mmmmmm. Zwykle serwowana w wigilię po północy (tym razem ze względów praktyczno-logistycznych przed).
Pomagam Pasikonikowi tłumaczyć fragmenty materiału do filmu z Boliwii. Dziś tłumaczyłem rozmowy z górnikami z Potosí. Mocny i dobry materiał. Trochę smutny.
W imieniu Pasikonika, a także swoim i Filipa, zapraszam na premierę filmu Sezon na lwy, która odbędzie się w Jarocinie już 28 grudnia 2010.
Filmu jeszcze nie widziałem i pewnie przed premierą nie zobaczę, ale już się go boję, bo zrobiliśmy z chłopakami kilka niezłych numerów… Ale mam nadzieję, że po premierze film znajdzie się w undergroundowej dystrybucji na kasetach wideo, przegrywanych płytach CD i zawszonych serwerach FTP.
boję się dokąd zaprowadzi mnie to życie. te małe rzeczy, które robię. to ciągłe łamanie reguł i płynięcie pod prąd.
bo to wbrew pozorom nie jest łatwe. niby zamykam się w tych czterech ścianach co wieczór. ale też każdego dnia muszę z nich wyjść. powiedzieć “buenos días” do portiera. ¨!Hola, joven!¨ odpowiada. i wychodzę na tę ulicę. gdzie każdy samochód jest twoim wrogiem.
bo w mojej naturze jest ostrożność. mierzenie każdego kroku. ciągła obserwacja tego co dzieje się wokół.
ale to też trzyma mnie w ramach. bo gdyby było zbyt łatwo, to mógłbym zabłądzić i się zgubić.
niektórzy obcokrajowcy wpadają tu w pułapkę zamykania się w czterech ścianach. poruszania się tylko w zamkniętych enklawach. ja jestem gdzieś pomiędzy.
ale ten świat jest jak patrzący na ciebie duży pies. jeśli pokażesz mu odrobinę słabości, to rzuci się na ciebie i odgryzie ci ręce i nogi. więc musisz iść naprzód nie dając po sobie poznać, że trochę się boisz.
to jest uzależniające, ten kop adrenaliny na każdym kroku. ale czy zdrowe?
Pojechaliśmy z Gabichą do Cochabamby. Choć miasto duże, to jednak czuć w nim powiew prowincji. Jest cieplej. Jest więcej powietrza. I dobrze tu karmią. Cochabamba była pierwszym miastem w Boliwii (na świecie?), które rozpoczęło rewolucję przeciwko McDonaldowi. I tę rewolucję miasto wygrało, ba, McDonalds całkowicie wyniósł się z Boliwii. Bo ludzie lubią tu dobrze zjeść. Zupa z orzechów. A jak zamawiasz porcję czegokolwiek, to dostajesz tyle, że możesz nakarmić 2-3 osoby. Niebezpiecznie. Ale w coś trzeba inwestować. ;)
I są rozmowy między nami. Czy się tu nie przenieść kiedyś. Bo cieplej, przyjemniej, ale też bardziej prowincjonalnie.
Bo to może o to chodzi. Mieć 3 miejsca gdzie się chodzi na lunch. Ulubioną kawiarnię. Spacer wiaduktem do multikina.
Myślimy. Kiedyś. Myślimy. Czy byłoby tu lepiej? Czy to tylko chęć przecierania nowych ścieżek. Czy to nieśmiałe marzenie o trochę cieplejszym klimacie, trochę wyższym ciśnieniu powietrza, nowych smakach, przygodach, barach, mieszkaniu jakimś większym… Myślimy. Może trzeba będzie wymyślić jeszcze kilka powodów. Ale ciii.. szaaaa..
Wyjeżdżasz z La Paz, mijasz przełęcz na ponad 4000 m n.p.m., potem 7 godzin serpentynami w kurzu lub deszczu wzdłuż przepaści po najgorszych boliwijskich drogach i już jesteś w Palos Blancos (400 m n.p.m.), czyli tam gdzie rośnie kakao, papaje, mango, banany… Gabicha jechała tam “służbowo”, więc zabrałem się i ja. Tylko, że ja musiałem wrócić następnego dnia. W nocy upał straszny, człowiek poci się pod jednym prześcieradłem. Do tego pojebane koguty piejące przez całą noc. Przypomniały mi się pierwsze noce w Tajlandii 2 lata temu, gdy koguty tak samo piały a ja nie mogłem spać.