Pytany za czym tęsknię najbardziej, odpowiadam zwykle, że za koncertami tych kilku polskich zespołów, jak Kult, Pidżama czy T.Love. A właściwie za tymi momentami, gdy czujesz się częścią drącego mordy tłumu, gdy śpiewają, że na głowie kwietny ma wianek, produkują wódkę, pieprzony Żoliborz, gościńcem jechał powóz a w powozie jaśniepan, jesteś tak daleko ode mnie, a czasami jednak blisko tak, zaś cały świat dzieli się na kocięta i szczenięta. Bo przecież tyle razy zaliczyliśmy te koncerty, siedząc na trawie, na Juwenaliach, w Wejherowie, a potem w Stodole, z winem Sofia albo browarem. Ta muzyka dla wielu z nas jest synonimem “cudownych lat”.
Na szczęście człowiek elastycznym stworzeniem jest i potrafi sobie znaleźć substytuty tego czego mu brakuje. I tak ja u mnie w Boliwii znalazłem sobie substytut. Zespół nazywa się Atajo i chłopaki nieźle tną mieszając style i gatunki. Tak więc wyobraźcie sobie dobrego rocka zmieszanego z boliwijskimi tradycyjnymi klimatami. Trzeba się osłuchać, przyzwyczaić… zajęło mi to 3 koncerty. Ale w końcu zaczynasz łapać klimat, czaić treści, które stoją za tekstami i zaczyna ci się podobać.
Wczoraj zaliczyłem ich kończący karnawał koncert w legendarnym klubie Ojo de Agua (szczególnie polecam organizowane przez nich imprezy z tradycyjną muzyką live, na których bawią się wszyscy – cholity w kapeluszach i młodzi, a na stołach stoją browary i talerze z liściami koki jako zakąska). I po raz pierwszy tak naprawdę od kiedy wyjechałem z Polski przeżyłem muzyczny odlot. Do tego stopnia, że nawet popogowałem trochę wśród tutejszego kwiatu młodzieży. I nic, że jedna z piosenek ma słowa “Yankee motherfucker! Gringo, go home!”*. Kumam już o co chodzi i wiem, że jest to protest song w obronie liści koki (nie mylić z narkotykiem z niej wytwarzanym) potępiający działania D.E.A. mające na celu delegalizację tej rośliny. Pod takim protestsongiem mogę się podpisać.
O czym jeszcze śpiewają chłopaki? O życiu w La Paz, minibusach jeżdżących w każdym kierunku, imprezie, piwku, liściach koki, o tym gdzie jest policja, gdy jest potrzebna, o supermodelkach z Santa Cruz co mają silikonowe cycki, o miłości, karnawale itp. Czyli o całej tej boliwijskiej rzeczywistości.
Ciekawa jest sytuacja na tutejszej “scenie”. Trochę przypomina Polskę w latach dziewięćdziesiątych. Czyli coś się dzieje, ale na razie to tylko pojedyncze przypadki. Nie jest tak jak teraz, że masz 150 zespołów do wyboru z każdego gatunku. Jest kilka zespołów, które znają wszyscy i jak jest koncert, to idą i śpiewają. Oczywiście mówię o tej “cool” mieszczańskiej młodzieży, a nie chłopakach i dziewczynach z wiosek.
Jako zajawkę linkuję jeden z najbardziej znanych ich numerów, czyli “Morenadę do serca”.
W klipie są przebitki z karnawałowych ulicznych tańców i swawoli. Ponieważ w weekend uczestniczyłem w największym w Boliwii karnawale w Oruro, to potraktujcie to jak zapowiedź zdjęć, które mam nadzieję pojawią się wkrótce.
Był napitek, była muzyka, byli Arek i Monia, był nawet i sam Okraszewski, a wraz z nim dwoje przypadkowych Argentyńczyków, była też Gabicha i Marine i moja nowa sandwiczera.
Nie było mebli, nie było rozmów o teatrze i operze, nie było kompotu, nie było małej Chinki, jak również nie było Cezarego Pazury.
Bardzo udany wieczór był.
Fotkę księżyca i moją strzelił Macio (prykając przy tym po cichu).
Trwa nasze Boliwijskie lato. Objawia się to m.in. tym, że codzień pada (najczęściej godzinę koło południa), zaś raz na 3 dni jest mega deszcz (tzn. taki co trwa np 4h). Wtedy La Paz, które jest intensywnie zasiedloną doliną ze stromymi zboczami, przeżywa chwile grozy. Coniektóre ulice zamieniają się w rwące potoki. Oczywiście coniektóre samochody nie dają rady w takich warunkach, co tylko potęguje panujący chaos i rozpiździel. Przy każdym takim deszczu zawala/zsuwa się kilka(naście/dziesiąt) domów budowanych na skarpach, bez fundamentów. Prezydent ogłasza stan wyjątkowy, a matka natura daje po garach. Na szczęście mnie to nie dotyczy, bo woda do 17stego piętra jeszcze nie sięga.
Dziś mija rok od momentu gdy wylądowałem na kontynencie południowoamerykańskim. Bardzo się tego kontynentu bałem. Myślałem, że zawinę się stąd po 2-3 miesiącach. A tu klops, minął rok, a ja wciąż tu. Co gorsza bez kasy na bilet powrotny. Może jeszcze z rok…
Maciej Okraszewski. Fotograf/dziennikarz z Litzmannstadt (miasto w centralnej Polsce). Dostrzeżony w konkursie National Geographics przez Martynę W. (choć plota na mieście mówi, że się z nią przespał). Ambitny, realizuje ciekawe tematy, tylko strasznie przy tym pierdzi. W Tanzanii mył się w wiadrze. Więcej o jego przygodach na jego blogu. Wkrótce usłyszycie o nim więcej. W miejscowej gazecie i teleekspresie.
Prezydent Evo Morales widział film “Avatar” już dwukrotnie. W wywiadach mówi, że szczególnie podobało mu się jak niebiescy złoili dupy północnoamerykańcom. Na szczęście nasz prezydent ma dużo rozumu w głowie i wie, że taka wypowiedź mogłaby się skończyć kolejną “wojną z terrorem”, więc dyplomatycznie użył sformułowania “kapitaliści”. Utożsamia się z bohaterem. Podobno na trzeci raz ustawił się do kina z Chavezem. Potem chłopaki mają iść na piwo i omówić pewne plany strategiczne.
Ja również utożsamiam się z Jake Sully. Szczególnie podobały mi się te sceny jak, niebieska piękność uczyła go jak przetrwać w dżungli. Bo to tak jak ja i ty w Boliwii. Taki bezradny na początku. I też rzucasz mnie na głęboką wodę. Nauczyłaś mnie jeździć minibusami w każdym kierunku, uczysz mnie owoców i smaków, słów i gestów, dzwonić po taksi, załatwiać to i tamto. A ja wciąż w tym wszystkim niepewny, ale radzący sobie coraz lepiej. Dziękuję.
Jestem całkowicie odcięty od świata. Z wyboru i przyzwyczajenia. O trzęsieniu ziemii na Haiti dowiaduję się z facebooka. A, bo internet mam. Ale w życiu nie sprawdzam stron z wiadomościami, nie zaglądam na gazeta.pl, a wp.pl używam tylko jako testu na pinga. Telewizji nie oglądam też od lat. Gazety widuję tylko w kioskach. Takim murem ignorancji się otoczyłem. Nie znam twarzy, nazwisk, afer i dowodów. Nie mam pojęcia, czy Tusk jest jeszcze premierem, a Kaczyński prezydentem. Jestem wielkim ignorantem. Nawet na komentarze na facebooku nie odpowiadam. Książek oczywiście też nie. W sumie to mógłbym sobie coś sprowadzić z Polski i poczytać. Zalogować się na Morlina, czy Heliona jakiegoś. Hmmm… muszę nad tym pomyśleć. Nawet znajomi do mnie nie zagadują na gadu. No tak, bo jak ja siedzę na gadu, to dla was jest trzecia w nocy. Nawet nasza-klasa mi nie działa bo się backapuje o waszej czartej w nocy. Ilu z was widziało planszę “przepraszami, teraz nie możemy” ma naszej-klasie? Ja widzę ją bardzo często. Tak bardzo jestem odcięty od świata. Nie mam pojęcia co się dzieje. Z trudem się do mnie przebijają takie niusy jak, że Micheal Jackson nie żyje. A sorry, w Boliwijskiej telewizji powiedzieli, że tablicę z Auschwitz ukradli. Ta, jedyny news z Polski od kiedy umarł Papa. Taką egotyką tutaj w Boliwii jest Polska. Nie wiem też czy czekoladowy prezydent nie wywinął żartu noblowcom i nie ratyfikował jakiejś nowej wojny. Choć, nie, to bym się pewnie z facebooka dowiedział. To ja kreuję mój świat, to ja kreuję co do mnie dociera. Tak daleko musiałem pojechać, żeby się od tego oderwać. Bo tu nie ogląda się kuby wojewódzkiego, nie słucha audycji dwóch debili stojąc w korku w Warszawie. Taka cena tej wolności.
PS. A wódki to nie piję już od 12 miesięcy. Singani albo cachasę owszem. Ale wódki ani kropelki.
W końcu mam internet w domu. Przerywany. Nowoczesna technologia, WiMax…. no tak, ale nie zapominajmy, że jesteśmy w Boliwii. Więc komfort korzystania przypomiana dial-up tepsy za starych lepszych czasów, co to jeszcze facebooka nie było. I modem, który raz na dwie godziny zamiera, przestaje odpowiadać na pingi i trzeba go ręcznie zrestartować. Ale spoko, znalazłem na boliwijskich stronach podziemia, anty-tepsowej tajnej organizacji, hasło do modemu, więc będę kombinował. Porty już sobie przekierowałem, żeby mi się Dr House szybciej ściągał. Nawet router wifi dokupiłem. A wszystko po to, żeby mieć jakąś namiastkę cywilizacji w tym pięknym, nie skażonym technologią kraju.
Nie wierzcie temu, kto wam mówi, że daleka wspólna podróż to najlepszy sposób na poznanie partnera. To stąpanie po rozżarzonych węgłach, to przeprawa przez las pełen pokrzyw, to wizyta w pełnym duchów Tesco o trzeciej w nocy.
Od czterech lat żyję na walizkach. Przyzwyczajony do bezmyślnego gapienia się godzinami przez okno. Przyzwyczajony do faktu, że nikt nigdy nie czeka na dworcu, czy lotnisku. Przyzwyczajony do suchego chleba i jogurtu, gdy nie ma czasu na śniadanie. Przyzwyczajony do tego stresu ściśniętego żołądka, gdy wysiadam z plecakiem na jakimś obcym dworcu i muszę sobie poradzić. Zawsze sam, nie dając po sobie poznać, że trochę się tego wszystkiego boję. Oswojony z tym stanem, zamyśleniem.
A tu ciach, zburzony balans, jesteś z kimś niemal 24h na dobę. Dziesiątki godzin w autobusach, taksówkach, na ulicach, restauracjach, w hotelowych pokojach. I wszystko staje na głowie, cała ta wypracowana przez lata w drodze rutyna. Decyzje, kiedyś podejmowane w sekundę we własnej głowie teraz często trzeba przedyskutować… I zamiast ciasteczek do autobusu – chipsy i owoce, zamiast piwka na tarasie, piwko z doritos i guacamole. Więc nie da rady, żeby coś nie wybuchło. No bo jakto tak?
I myli się ten, kto myśli, że taka podróż jest romantyczna, że to tylko trzymanie się za rączki, spacery po plaży i zachody słońca. O nie. To nieprzespane noce, gdy męczy cię zatrucie pokarmowe (wraz z dźwiękami i zapachami dobiegającymi z łazienki), to gonitwy za komarami, przegrane z nimi wojny i puchnące ślady po ugryzieniach, to jeansy z subtelnym zapaszkiem zajeżdżającego rybką oceanu.
Ale to też zupełnie inne spojrzenie na nowe, nieznane. Wspólne odkrywanie smaków, miejsc i ludzi, pokazywanie palcem rzeczy, których sam bym nie zauważył (albo po prostu zignorował).
Nowy stan. A ja tak boję się nowego. Ale pojechaliśmy i wróciliśmy, i się nie pozabijaliśmy. Więc chyba było dobrze. A czasem wyśmienicie.
Był rok 2006. Siedzę sobie z Naleśnikiem na piwku w Kafefajce w pawilonach przy Nowym Świecie (albo w którejś innej spelunie w tamtej okolicy). Chillout. Przychodzą nowi ludzie. Nagle jakiś koleś zaczyna opowiadać historię o tym jak był w Tanzanii i w ogóle, jak po suahili gadał. Jakiś podróżnik albo ściemniacz czyli. “Opowiedz jak było w Iranie i Iraku, Szymon” – rzuca Naleśnik. “Etam, nie chce mi się gadać” – odpowiedziałem. Knajpa ma warunki na tylko jednego kolesia z historiami. Poza tym to z obcymi nie gadam.
Powoli staję się Polakiem z La Paz. Ludzie odzywają się, jak przejeżdżają, spotykamy się, obiad, piwko. Przejeżdża też Confusão. “Bo wiesz, ja nie tylko jeżdżę, ja też generalnie robię reportaże” (napisał mi w jakimś mailu wcześniej). Spoko koleś, dobry chłopak, jak ty albo ja. Więc poszliśmy do jakiejś speluny na piwko wczoraj, na jedzenie i piwko dzisiaj. I w czasie konsumpcji boliwijskich specjałów zaczęliśmy opowiadać historie. I znowu słyszę historię o Tanzanii. Tę samą. Ten sam koleś. 4 lata później. Tym razem przy tym samym stoliku. W La Paz w Boliwii.
Wszystkie znaki na niebie i ziemii wskazują na to, że jutro wyruszę w podróż w kierunku Ekwadoru. Z poślizgiem spowodowanym oblanym i poprawianym przez Gabichę egzaminem (którego rezultatu wciąż nie jesteśmy pewni), bez planu i rezerwacji, nawet bez wybranego miejsca do którego mamy dotrzeć. Dla niej to pierwszy raz w ten sposób, dla mnie to pierwszy raz tak daleko i długo “z babeczką”. Bez laptopa i wielkiego aparatu. Relaks panie, relaks ma być. Wracam po nowym roku.
Tłum zaczął zbierać się przed Palacio de Gobierno w jednym z państw Ameryki Południowej. Coraz pewniejszym było, że wybory wygra dotychczasowy prezydent, wywodzący się z ludności indiańskiej, kumpel Chaveza i plantatorów koki. Co prawda 5 prowincji powiedziało prezydentowi “nie”, ale co tam, i tak dostał ponad 60% głosów, i także tyle miejsc w parlamencie, więc od teraz będzie miał władzę niemal absolutną… Tłum gęstniał z minuty na minutę… Błyskały flash’e, przejeżdżały jeepy z zagranicznymi obserwatorami…
A tymczasem w innej części La Paz… pewna rodzina, wraz z towarzyszącymi jej gośćmi, postanowili spędzić te popołudnie przygotowując huminty.
Skrzyżowały się moje drogi z Magdą i Przemkiem. Ciekawe doświadczenie, wirtualni znajomi, których ścieżkę śledzisz od wielu miesięcy nagle materializują się. I masz szansę porównąć autokreację z rzeczywistością, wirtualny charakter wyczytany spomiędzy tego co i jak chcą przekazać światu, kontra możliwość zasiedzenia przy jednym stole i zjedzenia kolacji w jednej z restauracji La Paz. Oczywiście Negrita też tam była.
Jak to jest wrócić do rutyny? Jak to jest znowu pracować?
Do rutyny? Każdy dzień jest nową przygodą. Pracować w firmie z 30 Boliwijczykami. Mieszkać z Niemką, jej chłopakiem Boliwijczykiem, Francuzką, Kolumbijczykiem. Chodzić z Gabichą na lunch’e do jej babci. Jestem daleko od rutyny.
Jak to jest mieszkać tutaj? Dlaczego nie na przykład w Azji? Jak bardzo można wtopić się w tę rzeczywistość? Przecież zawsze będziesz tu gringo.
Bo ja lubię Boliwię. Uwielbiam tę izolację od reszty świata (sprzyja temu położenie geograficzne). Uwielbiam, że zmiany tu zachodzą powoli. Że nie dotarł tu jeszcze ten bezwzględny kapitalizm. Że na ulicach widzisz co chwilę ludzi w tradycyjnych strojach, którzy nie chcą zamienić ich na najki i levisy. Że kraj jest tak bardzo wewnętrznie zróżnicowany kulturowo. Że każdy region, ba, niemal każda wioska, to inne stroje. Że języki Aymara i Keczua są wciąż silne. A ja w tym wszystkim jestem tylko “another kind of different”. I nikt nie zwraca na mnie jakoś szczególnie uwagi, nie gapi się, nie zaczepia. Dla wielu ludzi z miasta jestem porównywalnie egzotyczny jak cholity w kapeluszach i spódnicach. Dla cholit jestem porównywalnie egzotyczny jak dzieciaki z miasta w modnych ciuchach. Bo tu to wszystko się przeplata i przenika.
Zacząłem wakacje. Życzyłem wesołych świąt i szczęśliwego nowego roku. Ustawiłem out-of-office. I wyszedłem ze świadomością, że wracam dopiero za miesiąc. Niebywałe uczucie.
O tym, że uważam, że Boliwia wymiata wiedzą wszyscy. Ale są dwie sprawy, które doprowadzają mnie do szału.
Pierwsza sprawa, to “un ratito”, czyli “momencik”. Normą jest tutaj, że na każdym kroku ktoś chce byś na coś poczekał. Na posiłek, na rachunek, na początek spotkania. Przy tym zwykle osoba, która każe ci czekać (na przykład kelner) nie wygląda na zbytnio zajętą, ba, wręcz pomoc tobie należy do jego obowiązków. A tu klops, proszę czekać. Wkurza mnie to niemiłosiernie. Wiem, wiem, inna kultura, muszę być tolerancyjny, ale nie, nie dam rady… Już zmieniłem pralnię po tym jak 3 razy musiałem czekać un ratito, bo moje koszule nie były uprasowane, gdy chciałem je odebrać. A moja nauczycielka hiszpańskiego też zgarnęła opierdziel, gdy raz nie była gotowa do zaczęcia lekcji (a ja jak głupek pędziłem z pracy). A najbardziej, to juz mnie wkurza jak muszę czekać na resztę w restauracji. Przecież reszty się nie gotuje.
Druga sprawa to “no hay cambio”, czyli “nie mam drobnych”. Na przykład chcieliśmy kupić kwiatek na święto zmarłych za 2 boliwiaki, a mieliśmy tylko banknot 10 boliwiaków (=1 euro). I chyba ze dwie baby nas przegoniły, bo “no hay cambio”. I to nie przepraszają wcale w sposób uprzejmy, że nie mają. Bo to ty masz mieć drobne jak chcesz coś kupić, a nie sprzedawca.
A poza tym jest zajebiście.
Przyjechał Jacek z walizką, więć w końcu mam trochę ciuchów. Kupiłem sobie trampki, zajebiście po 9 miesiącach założyć jakieś inne buty. Pierwszą noc spędziłem opowiadając Jackowi o swoich przygodach z Boliwii (zwłaszcza tych nieblogowych :) ) i stwierdziłem, że miałem tak bardzo dużo szczęścia, poznałem niesamowitych ludzi, robiłem zajebiste rzeczy i przeżyłem piękne chwile. I że w gruncie rzeczy, to jestem zajebiście szczęśliwy. A ta przygoda wciąż trwa.
W weekend mają być wybory. Podobno na dzień wyborów wszytko ma stanąć. Nie będzie można kupić alkoholu, stanie transport publiczny. Ludzie mają iść tylko do lokali wyborczych i do domu. Zgromadzenia mają być nielegalne. Dlatego na ten dzień zaplanowaliśmy imprezę u Gabichy w domu i spanie po kątach. A wybory pokażą, jak szybko Boliwia będzie zmierzać w stronę socjalizmu w wydaniu wenezuelskim. Wygląda na to, że szybko. A dla mnie od piątku zaczyna się znowu miesiąc wakacji (kraj i tak ma stanąć po wyborach).
A poza tym nie mam czasu na facebooka nawet (i wciąż nie mam internetu w domu, a kradziony wifi wyłączyli). A zdjęcia i bloga zaniedbuje (co nie znaczy, że nie robię).
Natchnienia brak. Praca, Gabicha, mieszkanie, lekcje hiszpańskiego, to głównie pochłania mój czas. Nie pozwalam sobie zgubić siebie w tym wszystkim. Powoli się organizuję. Znowu śpię w pościeli. Nie chcę być nigdzie bardziej niż tu i teraz. Czasem trochę tęsknię. A dziś prawdopodobnie doleci Jacek z walizką. Oj czuję, że ostro będzie… Byle do wakacji (jeszcze 2 tyg!).
A tymczasem Pasikonik znów przemówił. Jako, że jakośtam to mnie dotyczy, to linkuję.
Na Wszystkich Świętych (Todos Santos) wybraliśmy się do Capacabany. Dla mnie to już kolejny raz, bo z Karimem, bo przejazdem z Peru. Ale pierwszy raz z Gabichą. Tym razem też z Marine (mą francuską współlokatorką) i z Caro (świeżo przyjezdną Niemką). Zakwaterowaliśmy się ponownie w moim małym raju, hostelu z sercem.
Copacabana jest miejscem kultu, to tutaj w katedrze znajduje się Dziewica z Copacabany, Patronka Boliwii. Taka mała Częstochowa. To tutaj m.in. przyjeżdża się chrzcić samochody, tu przyjeżdża się prosić o uzdrowienia i łaski. Bliskość Jeziora Titikaka, Wyspy Słońca, ludności Aymara; atrakcja turystyczna, ale wciąż miejsce pełne magii, energii, wierzeń.
Jak zawsze w Boliwii katolickie tradycje silnie przfiltrowane są przez lokalne spiritualne wierzenia. I tak pierwszego listopada w południe święci zstępują z innego świata i naprawdę przebywają wśród żywych. A żywi przygotowują się na tę wizytę. Przygotowuje się stoły z ulubionymi potrawami zmarłych, ich osobistymi rzeczami, epitafiami, kwiatami, owocami, wypiekami.
Domy gdzie czeka się na zmarłych tego dnia mają otwarte drzwi, a nad nimi czarną kokardę/motyla. Bo tu takie sytuacje dzieli się z innymi, często nieznajomymi. Przychodzą ludzie, modlą się za dusze cudzych zmarłych. Chłopaki w dresach i z gitarą przychodzą i śpiewają zmarłym pieśni. Cudza modlitwa jest traktowana jako dar, jako coś wyjątkowego; w zamian rodzina oferuje wypieki, owoce.
Oczywiście wystarczyła chwila i także my postajemy zaproszeni do jednego z domów. Rozmawiamy z rodziną, spędzamy razem pół godziny. Powaga, ale i radość. Spędzamy miły czas z rodziną i jej zmarłymi. Bo to nie jest mechanicznie powtarzana co roku tradycja. Tu naprawdę wierzy się w obecność zmarłych na ziemii tego dnia. Dlatego tyle serca wkłada się w gotowanie ulubionych posiłków, przygotowanie wypieków dla tych, co ofiarują swą modlitwę.
Wróciliśmy do hostelu. Libertad (osoba, która zarządza tym małym rajem i dba o każdy mały szczegół tego miejsca) również przygotowała prosty stół dla swojego taty. Dziewczyny gotują curry z warzywami i ryżem. Zapraszamy Liberdad. Przygotowujemy też talerz dla taty. I tak pięknie spędzamy wieczór w Święto Zmarłych gdzieś za miastem tuż nad brzegiem Jeziora Titikaka; nasza czwórka, Libertad i jej tata.
No to mam za sobą pierwsze półtora tygodnia w nowej pracy.
Pierwsza przelana krew w walce o dobro podwładnych, kiedy to usłyszałem, że “you should learn about this business first”, czyli zakamuflowane w korporacyjny slangu “fuck off”. Piłeczka odbita, w końcu nie nowe mi są takie przepychanki. No ale co tam, to przecież tylko, znaczenie terytorium, na szczęście nie potrzebuję desperacko tej roboty (wręcz dostałem ją za wcześnie), więc lepiej na początku zaakcentować, że nie będę tylko małpką wykonującą polecenia “bardziej doświadczonych kolegów”. Gościu pieprzył coś o “disrespect”, podobno to kultura pracy taka, ale co tam, ja jestem gringo przyzwyczajony do ostrych korporacyjnych przepychanek, toż to przecież była lajtowa dyskusja, a on mi takie działo wytoczył. Także pierwsze decyzje, które wziąłem na siebie bez uzgadniania z szefem, który 50% czasu spędza w tej drugiej Ameryce.
Ogólnie jest śmiesznie. Jedyny gringo full-time i dwudziestu kilku Boliwijczyków. I firemka, która nie obnosi się z faktem, że jest w Boliwii. Dlatego telefon na moim biurku ma przypisany boliwijski i północnoamerykański numer telefonu. Póki co mój team jest 3-osobowy. Wszyscy starsi, jeden nawiedzony opensource’ową północno-amerykanin, przeciwnik globalizacji software’u, które w czasie wolnym tłumaczy programy na indiańskie języki quechua i aymará, sympatyczna Boliwijka i Boliwijczyk ściemniacz, który na razie trochę trzęsie dupą jak mu coś zlecam, a trochę ściemnia i próbuje przekładać zadania na 10 min roboty na za tydzień. Wszyscy starsi ode mnie. A i do tego ten ostatni po angielsku nie habla. Więc jest śmiesznie.
Do tego 2,5 godzinna przerwa na lunch. Pierwsza reakcja, że co, po co. Okazuje się, że ludzie wracają do domów, żeby mieć lunch z rodzinami. Ot, więc podłoże kulturowe. Więc i ja się zorganizowałem i przerwie uczęszczam na hiszpański. A potem nawet jeszcze zdążę do domu (walking distance), żeby puścić bąka albo zagrać w mafię na facebooku.
Pierwsze biurowe urodziny celebrowane salteńami i coca-colą na których odśpiewałem sto lat po polsku. Poza tym wysłuchałem mów solenizantów, jakimi to zajebistymi amigos jesteśmy a nawet rodziną. “Dopóki ktoś inny nie zapłaci nam lepiej” dodał w myślach mój zepsuty, kapitalistyczny, szyderczy umysł. Poza tym ziomale z pracy nauczyli się mówić “cześć”, czym sprawiają mi dużo radości.
Pierwszy biurowy szok kulturowy – oni nie używają A4 w drukarkach! Używają “letter” , który jest trochę krótszy i trochę szerszy.
Poza tym za 1,5 tygodnia wpada w odwiedziny pierwszy gość. Jacek przywiezie mi walizkę z Polski wypakowaną moimi zabawkami. Więc zacząłem akcję logistyczną i zdalne pakowanie. Więc rodzina zrobiła mi zdjęcia ciuchów z szafy, cobym sobie wybrał. Trochę jak online-shopping w lupeksie. Przynajmniej Gabicha nie będzie już mnie opieprzać, że mam tylko jedną parę jeansów. Halo, halo, ja tu pierwotnie przyjechałem na wakacje a nie do pracy, remember?
A tona zdjęć z wakacji wciąż czeka na obrobienie, poco a poco, cierpliwości. Tym bardziej, że chcę zacząć jeszcze jeden projekt nie fotograficzny (fotograficzny z resztą też).
Poza tym wykorzystałem, że rodzice G pojechali do Stanów na wakacje i sprowadziłem sobie nowy gadżet celem uczczenia nowej pracy i powrotu do konsumpcjonistycznego świata.
Poza tym grudzień będzie dla mnie miesiącem wakacji. Jeden miesiąc urlopu bezpłatnego, ohhhh yeaaaaah! Gdzie by tu pojechać?
Zawirował świat od kiedy wypowiedziałem na głos życzenie, że mógłbym mieszkać w La Paz. Niczym mantra rzucona na wiatr, słowa, które mają moc sprawczą, pchnięte zostały dyskretne trybiki machiny świata.
Już kilka dni później siedziałem z Gabichą na krawężniku w środku nocy na jednej z ulic La Paz czekając na taksówkę. I zaczęła się nasza magia…
Potem było 6 tygodni w Peru, wyprawa do Amazonii i coraz silniejsze przeświadczenie, że czas już wracać, małe zawirowania losu, i gdy już nadszedł czas, to nie mogłem dłużej czekać, wsiadłem w samolot i poleciałem do Limy, a potem już zaraz szybko kolejne autobusy w kierunku La Paz. I smsy słane z trasy, że już wracam, że już niedługo…
A potem mieszkanie… Sama przyszła okazja, żeby wprowadzić się na 17ste piętro na Manhatanie w La Paz. I zamieszkałem w tym hiszpańsko-języcznym mieszkaniu wraz z Niemką, Francuzką i Kolumbijczykiem. I z widokiem na świętą górę Illimani.
Czekając na Gabichę w gabinecie lekarskim znalazłem gazetę z jednym tylko ogłoszeniem o pracę po angielsku. Zapisałem zamieszczony adres email.
Znajomi mieli ślub, więc pierwszy raz w życiu uszyłem sobie garnitur. Gdy ten był gotowy dostałem telefon z zaproszeniem na rozmowę.
Poszedłem na rozmowę o pracę. Okazało się, że firma potrzebuje właśnie kogoś takiego jak ja. I tak zostałem managerem w Boliwii. :)
Nazywaj to jak chcesz, szczęściem, przypadkiem, losem, przeznaczeniem, karmą. A to przecież przygód dopiero początek.
Na początku października, po powrocie z Peru, Gabicha zabrała mnie ze sobą w podróż służbową do prowincji Las Yungas. Później opowiem dokładnie, co, jak i po co. A na razie pokażę zdjęcia z jazdy jeepem po sławnej The Death Road. Droga ta łączy La Paz z Coroico i dalej z Las Yungas (czyli suche góry z tropikalnymi dolinami). Spadło z niej kilka ciężarówek i autobusów. Przyznam się, że wieloma górskimi drogami już jechałem i jakoś się specjalnie nie bałem.
Dziś droga nie jest już za bardzo używana, bo wybudowano wielkim nakładem kosztów i z dużym uszczerbkiem dla ekologii nową, bezpieczną drogę. Stara droga jest zaś używana jako atrakcja turystyczna dla gringo. Na rowerze można zjechać The Death Road za kilka stówek i dostać koszulkę, że się przeżyło The Death Road. Ja zdecydowałem, że te kilka stówek wolę wydać w inny sposób (na przykład na weekend z Gabichą w Coroico) i na rowerze nie zjechałem. Zjechałem za to służbowym jeepem i też było fajnie.
a tymczasem w La Paz
Widzieliście Into the Wild? Jest tam taka scena, jak Aleksander mieszkając już w Magicznym Autobusie przekracza krytyczny limit ryżu, a potem robi kolejne dziurki w pasku, żeby mu spodnie nie spadały. Tak się mniej wiecej teraz czuję. Niby ryżu jeszcze zostało jeszcze na trochę, ale już coraz bardziej ciąży mi w myślach pytanie co dalej.
Plan jest taki, żeby osiedlić się w Boliwii. Bo jak dla mnie, to ten kraj na maksa wymiata. Kulturowo, tym swoim niskim, pierwotnym stopniem zorganizowania, serdecznością ludzi, tym, że todo es posible, nada es seguro. Poza tym życie jest tanie i za małe pieniądze można tu zajebiście żyć. Wszystko pięknie, tylko jak zarobić te “małe pieniądze”? Po początkowym hura-optymiźmie coraz bardziej do mnie dociera, że to nie będzie takie proste. Więc czasem mi się włącza panika.
Ale. Chcę takiego doświadczenia. Chcę nauczyć się porządnie hiszpańskiego, a jedynym sposobem na to jest pomieszkanie w innym kraju. Chcę dać temu szansę. Więc uruchamiam kontakty, powoli realizuję pomysły, które byćmoże przyniosą mi jakiś dochód. Wiem, że takiego doświadczenia i takich możliwości jak teraz mogę już w życiu nie mieć. I nie chcę zostawiać tego za sobą nie dając temu nawet szansy. A okazja, żeby zacząć nowe coś właśnie w La Paz sama przyszła. I mam tu ogromne wsparcie. Niedługo wprowadzam się do niesamowitego mieszkania z zajebistymi ludźmi. A Gabicha pomaga, dba i ciągnie ku górze. A ja dwie ręce i rozumek mam, cośtam umiem, czas to wykorzystać, czas nauczyć się czegoś nowego.
Wiem też, że w Warszawie, czy jakiejś Brukseli, też bym się tak stresował organizując sobie na nowo życie. Taki lifestyle sobie wybrałem, taka cena za utratę ciepłej posadki. Nie żałuję, dalej ryzykuję, póki co idzie mi przecież dobrze.
Na razie zaciskam pasa i robię co mogę. I pomaga wiara, że wszystko co się dzieje ma swą przyczynę i będzie miało w ostateczności pozytywny skutek, i że droga, którą idę jest najlepszą z możliwych.
Kolejne dwa dni upłynęły nam na spacerach po wyspie. Miejscowi nieźle się zorganizowali jeśli chodzi o turystykę. Zbudowali m.in. autostradę północ-południe i ustawili budki, gdzie pobierane są opłaty za korzystanie. Autostrada jest oczywiście piesza, bo na wyspie nie ma samochodów ani motocykli. Jednak prawdziwy geniusz mieszkańców polega na tym, że ta turystyczna autostrada łączy turystyczną wioskę na południu wyspy (tam zatrzymuje się 90% przybywających gringo) z ruinami na północy (tam gringo się udają), omijając małe wioski na wybrzeżach wyspy. Ba, wiosek tych nawet z autostrady nie widać.
Na szczęście my z Karimem lubimy chodzić swoimi ścieżkami, więc dotarliśmy też do tych wiosek mniejszych, gdzie rybacy wracają z połowów, gdzie dziewczynki w kolorowych spódnicach (takich jak ich mamy) chodzą do szkoły.
Obserwujemy jak przypływają wyładowane kamieniami łodzie. Mieszkańcy wioski biorą się za rozładunek małych i wielkich głazów. Pomagają wszyscy, młodzi i starzy. Głazy mają być przeznaczone na budowę gimnazjum. Bo tak to tutaj działa, ludzie pracują jeden dzień w tygodniu na rzecz społeczności. Nie ma podatków, marnotrawiącego kasę rządu, są małe społeczności i praca dla wspólnego dobra.
Na jednym ze wzgórz na ktoś ułożył z kamieni napis “Gracias Dios!”. Bo tak czujesz się będąc gościem w tym pięknym, magicznym miejscu. Trochę bliżej raju, trochę bliżej nieba.