nawilżam twarz szczęściem odstawiam zgiełk
Wednesday, April 1st, 2009[Torres del Paine, Chile]
Day 5
if you don't know where you're going any road will take you there
[Torres del Paine, Chile]
Day 5
[Torres del Paine, Chile]
Day 4
[Torres del Paine, Chile]
Day 2
[Rio Gallegos to Ushuaia, Tierra del Fuego, Argentina/Chile]
[Coyhaique to Chile Chico, Chile]
[Coyhaique, Chile]
[Quellón-Puerto Cisnes, Chiloé Island, Chile]
[Quellón, Chiloé Island, Chile]
[Castro, Chiloé Island, Chile]
Żeby dostać się do Ushuaii (Ziemii Ognistej) musimy z Argentyny wjechać do Chile, potem do Argentyny, potem do Chile, i potem już do Argentyny, co daje 8 stempelków w paszporcie w kilka godzin. Ponadto 2 razy prześwietlony bagaż, czy przypadkiem nie przemycamy do Chile mięska, mleka, czy owoców. Promem przepływamy Cieśninę Magellana. Coraz zimniej i wietrzniej.
A na Ziemii Ognistej najpierw przejeżdżamy przez stepy na których pasą się owce i lamy, a potem przez lasy i góry.
Ushuaia jest inna niż się spodziewałem. Oczekiwałem portowej dziury z nabrzeżem i chaosem kontenerów (większość statków na Antarktydę wypływa stąd właśnie). Tymczasem etykietka końca świata sprawiła, że jest bardzo turystycznie, główna ulica z drogimi knajpami i sklepami, wszędzie agencje podróży, hostele drogie. Miasto rozwija się w zastraszającym tempie, bo w ramach polityki zaludniania terenu rząd zrobił tę część Argentyny strefą bez podatków. A zaludniać warto, bo to tereny często sporne z Chile. Bierzemy boat trip katamaranem po cieśninie Beagle by zobaczyć wyspy zamieszkane przez lwy morskie i pingwiny (stoją sobie na plaży… i tyle). Rozchodzą się drogi z Quebekańczykami i Niemcami. Zostajemy z Willemijn, szybko ustalamy, że jedziemy w tym samym kierunku, dobrze jest mieć kogoś, kto jedzie w tym samym kierunku. W sumie spędzamy w Ushuaii 5 dni, z czego 2 przesiadujemy w Irish barze, tak jakoś wyszło, gdy po śniadaniu nachodzi cię ochota na Guinnessa na końcu świata. Wybieramy się w kierunku lodowca, ale wiatr jest tak silny, że jest aż niebezpiecznie i trzeba siadać na tyłku, bo inaczej zdmuchnie, frajda żadna, więc odpuszczamy. Prawie spóźniamy się na autobus do Punta Arenas, do którego nie dojeżdżamy, bo “w locie” na trasie zmieniamy autobus na ten jadący do Puerto Natales. Tam dwie nocki, żeby się zorganizować, wypożyczamy sprzęt na trekking, zaprzyjaźniamy się z Mathiasem z Szwajcarowa, i już ruszamy na podbój Torres del Paine.
Park Torres del Paine turystycznym jest, codzień depta go wielu białasów, ale nie zmienia to faktu, że jest po prostu pięknie. Jedno z tych miejsc, gdzie gwiazdy świecą jaśniej. Kaprysy Matki Natury dodają smaku zmaganiom i wcale nie jest tak łatwo, a dzięki temu i satysfakcja na koniec większa. Zdobycie szlaku “w” świętujemy dwoma piwkami i salami, po 5 dniach marszu to prawie jak gwiazdka.
A następnego dnia ruszamy do El Calafate sławetną rutą 40, gdzie asfaltu ni ma. Są za to wolnożyjące strusie za oknem.
[Torres del Paine, Chile]
Woda ze strumyka, płatki owsiane z mlekiem w proszku, kroki ciężkie, lecz pewne, bo z plecakiem, jeden dzień deszczu, wiatr, który próbuje zepchnąć ze ścieżki, Willemijn jako partner, błękitny lodowiec, góry, góry, góry, a w uszach Bieszczadzkie Anioły i Msza Wędrującego, ponad 100 km w nogach. Znowu pięknie było.
Gnam dalej, jutro El Calafate, lodowiec jeszcze większy.
Sterta zdjęć rośnie, ale poczeka. Dzieją się rzeczy ważniejsze i ciekawsze (zwłaszcza w głowie) i na razie czasu brak.
Na 5 dni i 4 noce znikam w parku narodowym Torres del Paine na południu Chile. Into the wild.
Na wyspie Chiloé większość dni w roku jest deszczowych. Dlatego po cudownym pobycie u Fernando i Amory, jednym dniu w Castro, bez żalu ruszam do Quellon, portowej dziury na południowym krańcu wyspy, tylko po to by przeczekać deszczowy dzień do wieczora i wsiąść na prom, który w 36 godzin ma zawieźć mnie do Puerto Chacabuco. Więc wyruszam o 23, spędzam nockę w śpiworze na podłodze pomiędzy niezbyt wygodnymi fotelami, wokół sami lokalesi i w sumie ośmioro backpackersów. Rano wychodzę na pokład i jest pięknie, z jendej strony na brzegu wysokie góry, z drugiej ciągną się wyspy, a my środkiem. Zatrzymujemy się w jakiś malutkich miejscach po drodze, dokąd prawdopodobnie da się dotrzeć tylko promem, ludzie wysiadają, płyniemy dalej. Dopływamy do Puerto Cisnes. Mała miejscowość, ocean, góry, kościół, pewnie gdzieś i knajpa. “O tu mógłbym wysiąść” żartuję do białasów. Za chwilę wołają nas z pokładu na dół i mówią ogłoszenie, że do Puerto Chacabuco nie dopłyniemy, bo rybacy strajkują i blokują port i że możemy tutaj wysiąść i próbować autobusem dalej. No dobra, oszukali nas z autobusem, bo mieli zorganizować, ale się wypieli, nie zwrócili różnicy w cenie biletu, ale co tam. Następny autobus jutro rano. Pięknie. W ośmioro białasów, niczym rozbitkowie wyrzuceni przz morze (parka Niemców, parka Duńczyków, dwóch Quebekańczyków, Holenderka i ja – polaco, średnia wieku 23 latka), znajdujemy nocleg u nieźle pijanej pani, Niemcy gotują, pijemy wino (które pijana pani podkrada dla siebie i rodziny), pijemy pisco z kolaczkiem. Pijana pani nie jest sympatyczna, ale to tylko sprawia, że mamy więcej frajdy. I tak miło spędzamy wieczór, spożycie jest wysokie. Niesprzyjające okoliczności ułatwiają szybką integrację.
Następnego dnia autobus o szóstej rano, pani żegna nas miło (pewnie szczęśliwa, że już się nie spotkamy). Ruszamy kiepskimi drogami pomiedzy pięknymi górami. Po drodze zaliczamy pękniętą oponę. Ale co tam, przynajmniej kawy się we wsi napiliśmy. Dojeżdzamy do Coyhaique. Ładujemy się do hostelu za miastem (zła drogą poszliśmy i zamiast 2 km szliśmy z 5). Miło spędzamy dzień, zakupy, Holenderka robi naleśniki, piwka. Wieczorem dowiadujemy się, że jesteśmy odcięci od świata. Bo na północy wulkan pluje lawą (o czym wiedzieliśmy), od zachodu rybacy blokują port i drogę dojazdową od strony Puerto Chacabuco, od południa i wschodu, coś nie tak z drogą, lawina czy cóś, więc nie da się uciec do Argentyny nawet. No piknie. Ponadto podobno kończy się benzyna i autobusy przestają jeździć nawet na tym odciętym obszarze. Poza tym podobno w bankomatach kończy się kasa. Ubaw o pachy. W hostelu ludzie panikują, zwłaszcza Amerykanie i zwłaszcz ci co przyjechali na kilka tygodni. A mi zaczyna się podobać. :-)
Następnego dnia mały trekking w parku narodowym, bez rewelki, ot piękne drzewka i ze 2 widoczki.
Z Coyhaique wydostaliśmy się oczywiście bez większych problemów, najpierw autobus, a później prom przez drugie co do wielkości jezioro w Chile i nasza wesoła gromadka (już tylko sześcioro – bez Duńczyków) przybyła do Chile Chico, gdzie szybko wynajeliśmy sobie domek z kuchnią. Zwiedzanie, gotowanie, piwka, winka, piscola. A następnego dnia hop busikiem do Argentyny, najpierw do Los Antiguos. Plan był taki, żeby pojechać sobie spokojnie przez Andy na południe sławetną Route 40, ale busy nie podpasowały, szybka decyzja i ruszamy na sam kraniec świata do Ushuaii na Ziemii Ognistej (z przesiadką w Rio Gallegos). 30 coś godzin, znowu przez moment do Chile (kolejne pieczątki), znowu do Argentyny (bo tak biegnie droga), i docieramy.
Ciąg dalszy byćmoże nastąpi.
A na mapce można zobaczyć to tu.
Duzo sie dzialo i dzieje, duzo przygod, kilka zdjec, kilkoro poznanych ludzi, razem z ktorymi w tempie raczej ekspresowym przyplynalem/przyjechalem do Ushuaii, zwanej przez niektorych koncem swiata. Nie mam czasu na siedzenie przed komputerem i internetowanie. Jest dobrze, jest dobrze, jest!
[Chepu, Chiloé Island, Chile]
Kajakowanie o świcie w Dolinie Martwych Drzew, to jedne z piękniejszych chwil jakie przeżyłem. Gra kolorów, cieni, odbić, ścierające się mgła i słońce. Krzyki ptaków. Daleko od wszystkiego.
Dolina Martwych Drzew powstała w wyniku trzęsienia ziemi w 1960 oraz tsunami, gdy wyspa zapadła się o 1-2 metry i słona woda wdarła się dalej wgłąb lądu.
To był piękny dzień.
[Chepu, Chiloé Island, Chile]
Amory and Fernando. Before they turned 50 they decided not to wait till 65 to retire. They quit their “good jobs”, cut off all the strings holding them down, packed up everything they owned (which occurred to be 5 trucks full of stuff) and bought a piece of land on Chiloé Island. First they placed all their belongings in a big military tent, then they started to clear the land, piece by piece built up their new home. They reached the point that they were self efficient on their own land. But after 5 years they decided to do something else. They bought another piece of land and started their eco-friendly tourist site. Extremely gentle, adorable, positive persons.
If you want to spend some time close to the nature on a Chiloé Island you should contact them.
This post is a part of my miniproject “dreamers“.
[Chepu, Chiloé Island, Chile]
Promem wokół którego pływały delfiny przybyłem na wyspę Chiloé. Znalazłem się w malutkim ośrodku koło wioski Chepu na uboczu cywilizacji z widokiem na rozlewisko rzeczne. Zakochałem się w tym miejscu, życzliwych gospodarzach, otaczającej naturze. W małym domku na skarpie zostanę na kilka dni.
Spokój w głowach.
[Pucón, Chile]
Czyli wizyta na wulkanie. Najpierw mordercze 5h podejście (zwłaszcza, żem tuż po antybiotykach), satysfakcja ze zdobytego szczytu, a potem wielka radość, gdy jak dzieci na tyłkach i “jabłuszkach” zjeżdzaliśmy po śniegu. Cali mokrzy, zmęczeni, ale szczerze szczęśliwi.
A wieczorem nasi “przewodnicy” urządzili asado, którego celem poza konsumpcją mięska było poderwanie białasek. Ale i tak było miło, przyjacielsko i wesoło.
Jutro jadę na wyspę Chiloe, gdzie możliwe, że zaszyję się na jakiś czas na uboczu cywilizacji, wśród pingwinów i innych śmiesznych boskich stworzeń.
[Valparaíso, Chile]
Nie musisz być bogaczem, żeby mieć domek na wzgórzu z widokiem na ocean.
Valparaiso, czyli “rajska dolina”, kurort 120 km od Santiago. Kolorowe domy (zwykle z drewnianych płyt i blachy falistej) na zboczach wzgórz z widokiem na Ocean Spokojny. Kręte strome uliczki. 15 naziemnych kolejek liniowych powstałych w latach 1883-1932 (skarby UNESCO).
[Santiago, Chile]
Walt Balenovich. The guy who travelled to 6 continents. Backpacker. In a blue wheelchair.
“My favourite question from airline staff prior to boarding is “Can you walk?” … “Uh, no”.”
“When I started backpacking alone I always worried about worst case scenarios, but human nature is great, and people really seem to want to help me out. The wheelchair and a smile really bring out the best in people, and smiles don’t need translation!”
“My first trip alone overseas was to Europe, and I landed in Holland, because it was flat, had the amenities I needed and they spoke English widely. I wanted to build up my confidence.”
“My problem is tree roots and rocks! I fell out of my chair in Zambia and broke my leg. A few blurry X-rays, an Egyptian doctor and a cast later, I was back on the planes for a brief 34 hours to come home. It was an experience.”
“The question I get asked the most is, “Where is your friend?”. Meaning my travel buddy or “handler” as one person asked.”
“Stairs are a big problem, as you can imagine, so I just ask a group of young people if they can help me up/down as needed. People all over the world trip all over themselves to help me out. It is so great and makes you feel that people all over the world are exactly the same… really friendly!”
“I just find a destination. I don’t worry about whether the wheelchair is going to be a problem or not. The world is not built with a ramp.”
“You just never know what adventure will happen next in a blue chair!”
You can read more about his adventures in his book “Travels in a Blue Chair: Alaska to Zambia, Ushuaia to Uluru“.
This post is a part of my miniproject “dreamers“.
Są dni, gdy masz szczerze dosyć. Jakoś wyjątkowo łatwo łapiesz “depresję podróżną”. Bo sam, bo tęsknota, bo zbyt turystycznie, bo zbyt dziko i niecywilizowanie, bo tam daleko ktoś coś, bo się patrzą, bo nie idzie się dogadać, bo jedzenie dziwne, bo stres i trzeba cały czas uważać, bo niewygodnie, bo po co w ogóle, bo podróż zbyt intensywna, bo za długo w jednym miejscu, bo co ja tu w ogóle robię. Sinusoida nastrojów szalenie zmienna. Jednak od czasu do czasu uderzają i przytłaczają pozytywne emocje, nagle łzy same cisną się do oczu i wiesz, że to jest ten moment, ten widok, ta chwila, czy ten człowiek, dla którego warto jest to wszystko.
Skończyłem hiszpański (całe szczęście). Nawet trochę się nauczyłem. :-) Jednak czas na mnie. Santiago to nie jest moje miejsce.
Jutro wyruszam dalej. Najpierw Valparaiso, potem na południe, Patagonia i Ziemia Ognista.
[Cerro San Cristóbal, Santiago, Chile]
[Paso Libertadores, Argentina-Chile]
Zdjęcia z drogi z Mendozy (Argentyna) do Santiago (Chile), czyli przeprawa przez Andy.