i want a new mistake, lose is more than hesitate
Sunday, August 24th, 2008Bangkok once more – last days.
I am already in China. I will be heading East, trying to reach Tibet.
Aha, no i podróżuję sam jednak. I dobrze mi z tym.
if you don't know where you're going any road will take you there
Bangkok once more – last days.
I am already in China. I will be heading East, trying to reach Tibet.
Aha, no i podróżuję sam jednak. I dobrze mi z tym.
[Koh Chang, Thailand]
Age: 85. Living alone in a house by the sea. He used to be a captain (got his title from the King). Smoked too many cigarettes in his life, so now he has breathing problems. He shared with me the best things he had – coconuts, fruits… In excachange I visited him again with two beers. Amazing person, amazing experience, amazing moments.
Live long, Captain!
[2008-08-18 – Koh Chang, Thailand]
Trafiłem na swoją rajską wyspę. Druga co do wielkości wyspa w Tajlandii. Nie za bardzo wiedziałem czego się tu spodziewać. Uwielbiam to miejsce. Z promu wylewają się ludzie. Wszyscy pakują się do współdzielonych jeepów służących tu jako taksówki. A ja tak nie chcę, wynajmuję motorek i już mknę w nieznane. Wiatr we włosach, serpentyny wzdłuż wybrzeża, palmy, górki. Szukam miejsca, odwiedzam kolejne bungalow’y i mknę dalej z plecakiem na plecach. Niestety, piach na drodze, niepozorny zakręt i leżę. Wstaję otrzepuję się, zciągam motorek z drogi, ludzie pomagają, ktoś przynosi wodę utlenioną, papier toaletowy, w ruch idzie moja wielka apteczka. Zdarty nadgarstek, łokieć, bark, rozbite kolano. Ludzie są niesamowici, pomagają mi się posklejać, uśmiechają się, dodają otuchy. (Tylko bez paniki, pacjent przeżył i ma się dobrze, to tylko parę otarć, lesson learnt, jeżdżę uważniej.) Wracam do ośrodka, gdzie byłem wcześniej, fajne, niedrogie bungalow’y. Niczym Rambo po akcji pod moskitierą w świetle żarówki sycząc przemywam rany alkoholem, tnę badaże, łatam się. Tylko po to, żeby zaraz zalec w hamaku w altance tuż przy plaży i przy szumie morza skonsumować porządny posiłek i dwa browary gapiąc się na gekony polujące na muchy przy lampie na suficie. Swoiste katharsis, pierwsza przelana krew, chyba ostatni raz w dzieciństwie się tak poturbowałem.
Następnego dnia wymieniam motorek, postanawiam zwiedzić tę wyspę bardziej, pojechać na drugie wybrzeże (obwód to jakieś 80 km). Jadę, poznaję ludzi, robię zdjęcia, mknę dalej. Słońce chyli się ku zachodowi, chcę trafić z powrotem. Co prawda w przewodniku pisali, że droga łącząca wschodnie i zachodnie wybrzeże jest wciąż w budowie, no ale przecież musi być jakieś połączenie, żeby się przecisnąć motorkiem. Asfaltowa droga z podniesionym szlabanem, mknę. Dojeżdżam do zwalonego mostu nad płytką rzeczką, aha, to dlatego nie używają tej drogi. Forsuję rzekę. Mknę. Droga zamienia się w ścieżkę stromo pnącą się do góry. Na pewno nie jest to ścieżka dla mojego motorka. Słońce zachodzi. Siarczyście klnę. Cóż, mam pół baku, dam radę. No to z powrotem. Przed mostem odbijam w piaskową drogę. Może to jest moje wybawienie. Mijam dom w lesie bez elektryczności, gołe dzieciaki, jakiś motor, zdziwieni dzicy dorośli. “This road ok?”… “Ok, ok…” No tak droga była dobra (pomijając kilka wielkich kałuż, które musiałem sforsować prowadząc motor i brodząc w bagnie). Droga zaprowadziła mnie na pustą rajską plażę koło jakiegoś opuszczonego domu bez ścian. Fajne miejsce na nocleg, jeżeli ma się sprzęt inaczej zjedzą cię komary albo inne tygrysy. Słońce zaszło. No to wracamy. Znajduję inne miejsce do sforsowania rzeki. Rozsądnie powoli, najpierw przechodzę bez motorka, potem z motorkiem. Jeszcze tylko kilka wielkich kałuż i już jestem na asfaltowej drodze. Uratowany. Jeszcze tylko te 60 czy 70 km wokół wyspy i będę na miejscu w moim wielkim łóżku z moskitierą w moim przytulnym bungalow’ie. Zatrzymuję się w 7-eleven, trochę dziwnie patrzą na ubłocone spodnie. Jeszcze tylko naleśnik z jajkiem (banany się skończyły) od przydrożnego sprzedawcy i jestem. Ufff. A nocą rozpętała się tropikalna burza. Pioruny waliły blisko rzucając mi do spialni cienie rozszalałych palm na tle białego nieba. Tęsknię. Zasypiam.
A dziś (poniedziałek) zrobiłem sobie weekend. Obejrzałem jakieś filmy i odpoczywałem. Trzeba dać odpocząć pocharatanym kościom. Uwielbiam tę wyspę. Jest niczym plaster na rany dla strudzonego podróżnika.
[2008-08-20 – jestem w BKK, pojutrze zaczynam Chiny]
[2008-08-14 Chaing Mai, Thailand]
Night market (again).
[2008-08-14 – from Mae Hong Son to Chiang Mai, Thailand]
Spotkałem ziomali z Polski podróżujących pick-upem i skorzystałem z propozycji podwózki. 200 km na pace z muzyką w uszach.
Chciałem jechać dalej na północ, ale powodzie, więc uciekam na południe. Czas zobaczyć plaże. Może zdążę na full-moon party na jakiejś wyspie.
[2008-08-15 – Mae Hong Son, Thailand]
Welcome to the University of Life.
Please take your seat
and fasten your seatbelts.
Please switch off your expectations.
You will not need them anymore.
The travel will take long
and it’s gonna be a bumpy ride.
But you will like it.
So just relax.
And take it easy.
[2008-08-12 – from Pai to Mae Hong Son, Thailand]
za jakiś czas znajdziesz mnie
siedzącego na schodach
przed twoimi drzwiami
z napoczętą butelką wiśniowej wódki
będziemy pili ją ciepłą
z herbacianych szklanek
bez zbędnych pytań
przy kuchennym stole
a potem na tarasie
gdzieś ponad nocnym miastem
wypalimy papierosa
we wspólnej ciszy
[2008-08-12, Pai, Thailand]
There is this guy who came to Pai and stayed for six months. I asked him “how did you end up doing that?”. He said “well, I came here for a day, and then I decided to stay for another day, so I stayed for a week and then I decided to stay for another week. After a month I decided to stay for one more. So… that’s how it happened.” This laid-back, chilled-out atmosphere sucks in. At the first day you get to know some people, then you get to know more people, then you go out for breakfast to your favourite place and you know most of the people on a street, then you start to recognize dogs, then you start to know dogs by name… This is Pai. You want to leave, but you end up in a bar till early morning, and when your alarm clock goes off, you just think “well, I will go tomorrow, there is no rush, I can stay one more day here”. That’s Pai.
[2008-08-09 – Pai, Thailand]
Pai, miasteczko na północy Tajlandii o hippisowskim klimacie. T-shirty mówią o tym miejscu “Do nothing in Pai”. Przy stoliku przed spożywczakiem expaci z całego świata w wieku średnio-zaawansowanym skrzętnie pielęgnują swój alkoholizm. Egzystują tu mieszkając z lokalnymi kobietami w okolicznych wioskach. Klimat tego miejsca przyciąga również “inwestorów”, którzy zwykle wpadają na ten sam pomysł – otworzyć własną knajpę/guest-house. Więc knajp jest od groma. Ceny przystępne, życie spokojne. Wszyscy w związkach z Tajkami. Wielu turystów przyjeżdża na chwilę i zostaje na wiele tygodni. Atmosfera dużo lepsza niż w Bangkoku (inny profil turystów) – tu nie ma prostytutek, klubów go-go. Doskonałe miejsce do nicnierobienia. Wieczorami bary, przypadkowi znajomi, alkohol.
Czas jechać dalej.
[2008-08-07 – Chiang Mai, Thailand]
Dziś byłem w ZOO, gdzie pokazywali ludzi. Cóż za wspaniały pomysł. Cztery różne gatunki. Te najokazalsze sprowadzono aż spod granicy z Birmą. Umieszczono je w środowisku zbliżonym do naturalnego, ogrodzono płotem, powbijano tabliczki z opisami i udostępniono zwiedzającym za słoną opłatą. Można było patrzeć, zaglądać do kuchni, kibla i sypialni, i robić sobie zdjęcia (w sam raz na naszą-klasę). Ubaw był przedni.
Zmieniam to miasto.
Wczoraj byłem u wróżki. Zaczęło się od wielkich pieniędzy, inteligencji, dobrej pracy i wielu kobiet, i stwierdzenia, że nie lubię Tajlandii, i że Tajki mnie nie kręcą. Right. A potem był prawdziwy hardcore. Dwie drogi, jedna pełna szczęścia i kasy, a druga to śmierć lub rany. Aż się przestraszyłem. Bo kroczę po tej złej. Zawsze nie tak, kurwa.
chodzisz mi po głowie w buddyjskich szatach
kusisz drżącym płomieniem świecy
a słodkim zapachem kadzidła otulasz do snu
[2008-08-05 – Chiang Mai, Thailand]
Zabili mnie klimą i jestem przeziębiony. Rozbity.
[Bangkok 2008-08-03]
[Bangkok, 2008-08-02]
Znowu trafiłem w sam środek protestów. Sprawdziłem dokładniej kto i po co protestuje i okazuje się, że to People’s Alliance for Democracy (PAD) sprzeciwia się rządowi, planowanym zmianom w konstytucji i rządają odzyskania świątyni Preah Vihear, która w 1962 została przez Trybunał Międzynarodowy przyznana Kambodży. Tym razem demonstracja ochraniana była przez strażników PAD, wolontariacką, samozwańczą straż ubraną w czarne ciuchy, skóry, kapelusze, ciemne okulary słoneczne i chusty na twarzach, wyposażoną just in case w metalowe pałki i kije golfowe (wyglądają jak skuterowy gang). Jak mówi stare chińskie przysłowie “jeśli chcesz czuć się bezpiecznie na dzielni, to zaprzyjaźnij się ze złymi chłopcami”, więc trochę się z nimi zaprzyjaźniłem. Znowu dostałem gadżety, papierową flagę Tajlandii i znaczek “kocham Tajlandię, kocham króla”. Takie rzeczy się dzieją w tym kraju, gdzie raz na kilka lat wojsko robi pucz, rozpędza parlament (ostatni raz w 2006), a król jest nietykalny, bo wszyscy go kochają.
Khao San Road – dla wielu mekka podróżników. Spotkasz tu więcej białych niż Azjatów. Co więcej, spotkasz tu więcej białych niż w Londynie, czy Paryżu. Bo biały człowiek znajdzie tu wszystko czego potrzebuje – alkohol sprzedawany w wiaderkach ze słomką, pirackie płyty, t-shirty, głośną muzykę, street food, mc donaldsa, burger kinga, zaplataczy dreadów, wyrabiaczy fałszywych dokumentów. Właściwie, to można przyjechać na wypoczynek i ograniczyć się tylko do tej jednej ulicy. No dobra, jeśli ktoś jest miłośnikiem klubów go-go lub bum-bum, tu musi się przejechać tuk-tukiem.
Błąkając się trochę bez celu jak to mam w zwyczaju trafiłem na demonstrację. Tłumy ubrane na żółto demonstrowały siedząc uwielbienie dla króla. Bo król to tutaj świętość, należy go szanować. Jest na każdym banknocie, jest na plakatach, billboardach (o dziwo bardzo powszechny jest plakat, gdzie król robi zdjęcie aparatem marki Canon – czyżby ktoś posmarował za to?). W każdym razie “zwiedziłem” tę demonstrację robiąc zdjęcia ludziom z kołatkami w kształcie klaszczących dłoni. Uważnie wymiajałem siedzących ludzi zdejmując sandały, gdy potrzeba i nie przechodząc nad nikim, tak jak należy w tym kraju. I już zaraz zostałem obdarowany chustą z napisem po Tajsku “kochamy króla, kochamy Tajlandię” i od tego momentu ludzie widząc mnie wiwatowali i klaskały kołatkami. Crazy world.
Trochę się zasiedziałem w Bangkoku, a wygląda na to, że jeszcze trochę tu pobędę. Nie bez przygód złożyłem wniosek o wizę chińską. Ze względu na olipiadę trzeba mieć zabookowany round trip i hotele. Naganiacze obiecali wyrobić odpowiednie papiery, zaś pani w okienku sama zasugerowała wizytę w kafejce internetowej. No to w 4 minut odpowiednie papiery były wydrukowane. Lekcja – czasem wystarczy przynieść jakikolwiek papier, a w formularzu wpisać cokolwiek. Wiza ma być na poniedziałek. Mam nadzieję, że szwindel nie zostanie wykryty i że nie dostanę bana na Chiny.
No to tkwię w Bangkoku w hotelu w pokoju za 4 euraski. Zwiedzam atrakcje (one thing a day), dużo, dużo łażę z muzyką na uszach. Unikam tuk tuków, bo po pierwsze zawsze chcą cię przyciąć, a po drugie wolę zaglądać w zakamarki, robić fotki, oglądać, dziwić się, wąchać, a po trzecie za zaoszczędzoną kaskę mogę dać sobie wieczorem wymasować obolałe mięśnie.
Powoli wpadam w rytm, przestawiam się na lokalny czas, powoli mija bezsenność, a organizm wypracowuje optymalne pory posiłków.
A wieczorami kończę z laptopem w restauracji przed hotelem i przy zimnym piwku obrabiam fotki, piszę bzdurki, słucham muzyczki. Relaks, ale tak miało być. Nic na siłę, powoli, nigdzie się nie spieszymy. Nie istnieją terminy, ani nawet dni tygodnia. Jak nadejdzie czas, to się spakuję i pojadę. Jeszcze zdążę i na północ do słoni i na południe do plaż i zachodów słońca.
Bangkok to nocne szybkie jazdy tuk tukami, zblazowani biali backepackersi na Khao San Road, kierowcy taksówek chcący zabrać Cię na bum-bum i ping-pong, hotelowy pokój, gdzie wiatrak mieli bez końca to samo gorące powietrze i pojebane koguty, które pieją przez całą noc. Przez trzy dni dostałem lekcję jak poruszać się po tym mieście, kupować street-food, korzystać z tajskich masaży i nie kupować drinków dziewczynkom w klubach go-go. Łagodna gangsterka – bo podróżuje się tu łatwo, na każdym rogu znajdziesz 7-eleven, a wszystkie ewentualne kultrowe zgrzyty neutralizują wszechobecne tutaj uśmiechy (kryjące zakłopotanie). Jednak wiem, że nie wytrzymam tu długo, potrzebuję zostawianych w tyle kilometrów, zmieniającego się za oknem krajobrazu, przesiadek na niewiadomych dworcach i wciąż nowych współpasażerów.
Po 3 dniach z Jackiem, rozpoczyna się moja samotna (przynajmniej przez miesiąc) podróż. Stay tuned – będą historie, dramaty, śmiech i łzy, tęsknota, uczucia, emocje, smaki, zapachy, kolory i niepokorne myśli.