2013-10-07 – 00:45
Illamani climb – 6438m – Sept 21-23, 2013
Nie jestem górołazem. Chociaż niemal codziennie mam pod górkę. Mimo, że mieszkam na 3625m.
Ta przygoda zaczęła się jakieś 2 miesiące temu. Tom zapytał, że nie chcę się wybrać na Illimani, a ja się zgodziłem.
Illimani, to Święta Góra, mimo że oddalona o 40 km, to jednak widoczna prawie z każdego miejsca La Paz. Więc gapiłem się na tę Górę przez ostatnie 4 lata (czy ile ja tu już jestem?).
2 tygodnie przed Tom i Christina wyprawiali swoją imprezę pożegnalną z okazji przeprowadzki do Ekwadoru. To co, robimy to? No chyba robimy.
Miałem mocne postanowienie przygotowania się kondycyjnego. Skończyło się na tym, że któregoś dnia wszedłem może ze 30 pięter po schodach, ale mi się znudziło.
Było nas trzech, Tom (Holandia), Martijn (Holandia), ja. Potem dołączyło do nas 3 przewodników i trzech tragarzy (od Campo Base).
Wspinaczka trwa 3 dni. Pierwszego dnia docierasz do Campo Base, ok 4500m. Tam jeszcze da się spać. Sprzęt wnosimy sami. W nocy nawet nie było zimno, musiałem otworzyć śpiwór (do -18C). Sprzęt oczywiście pożyczyliśmy w La Paz. Zdecydowaliśmy się na 3 przewodników, jednego na łebka. I to była dobra decyzja. Przewodnicy – najlepsi w La Paz, z papierami, 115 USD za dzień. Klienci dewizowi to my.
Drugiego dnia wchodzi się na ok 5500 do Campo Alto. Tutaj, już pomagali nam tragarze. Podejście nieszczególnie trudne, zaczynają się skały. Na luzaku bez lin, a tragarze nawet bez porządnych butów.
Czujemy wysokość we łbach. Za każdym razem jak się pochylam i prostuję, to kręci mi się we łbie. Tam już spać się nie da.
Pobudka o pierwszej w nocy. Woda w butelkach zamarzła, namiot oblodzony. Ubieramy się. Dużo warstw ciuchów, uprzęże, buty, raki. Linami spinamy się już od obozu, wychodzimy na śnieg. W świetle czołówek krok za krokiem. Tom wychodzi ze swoim przewodnikiem pierwszy, – Widzimy się na szczycie – mówi, ja drugi po 5-10 minutach. Za mną Martijn i jeszcze 3 Szwajcaro-Włochów ze swoimi przewodnikami. Ciemno, koncentruję się na podejściu. Krok za krokiem, co 30 kroków krótka przerwa. Ciemno, pod nami chmury. Are we there yet? Nie jeszcze daleko. Podpieranie się czekanem. Przewodnik czeka, gdy tylko chcę odpocząć zatrzymujemy się na kilka chwil. Nachylenie stoku 45 stopni. Szybkie oddechy. Nie jest źle.
Toma nie doganiam, widzę jego czołówkę daleko z przodu. Ludzie z tyłu mnie doganiają, jeden Szwajcar nawet na chwilę wyprzedza, ale za chwilę pada, robi dłuższe przerwy. Martijn dość szybko rezygnuje, źle znosi brak tlenu.
Dochodzimy z Ignacio (moim przewodnikiem) do ściany z zamarźniętego śniegu. Nachylenie 55 stopni. No to zaczyna się zabawa. Wciąż jest ciemno, nie widzę szczytu ściany, nie wiem co jest dalej. W ruch idzie czekan, mocniej trzeba się wbijać rakami. Po jakiś 80 metrach pytam się Ignacio – dużo jeszcze tej ściany? (Mam nadzieję, że powie, że jesteśmy w połowie). – Dużo – odpowiada Ignacio.
No kurwa, nie czuję się bezpiecznie (ostatnio lęk wysokości trochę mi się włączył na stromiznach). A on mi mówi, że jeszcze daleko, że do szczytu ze 2 godziny. A idziemy już 4.
Dużo poniżej, przy podstawie ściany widzimy czołówki 2 Szwajcarów. Czekają.
– Ignacio, ja chyba nie dam rady.
– Dasz radę. Tylko rób małe kroki i wolno.
Jak on mówi, że dam radę, to to próbujemy. Zwłaszcza, że Ignacio, to pierwsza osoba, która zapewnia mnie że dam radę (dzięki Radek i Tom za psioczenie i demotywacyjną gadkę).
No to próbujemy. Szwajcarzy zawracają do obozu. (Później okazało się, że przez oblodzenie uznali, że jest trochę niebezpiecznie. A ja się nie znam więc brnę.)
Kolejne metry. – Ignacio, jesteśmy już w połowie ściany? – Nie jeszcze nie.
Przypomina mi się The Wall z The Game of Thrones.
Robimy kilka zygzaków. Ta ściana jest dla mnie masakrycznie wysoka. Czekan pracuje. Nauka wspinania w praktyce. Czuję się niepewnie, przewodnik rakami wydeptuje miejsca, gdzie i ja wstawiam nogi. Trwa to w nieskończoność. W międzyczasie rozjaśnia się. Boję się patrzeć w dół.
Jest już pewnie z 7:20 gdy kończymy ścianę i wracamy do standardowych 45 stopni nachylenia. Wciągam tubkę Energy Gelu, którą dostałem od znajomego Francuza. To zwykłe słodzone mleko skondensowane. Zapijam wodą (woda w butelce częściowo zamarźnięta). Żel nie pomaga za bardzo. Wciąż mam siły, wciąż nie zszedł z ze mnie kopniak adrenaliny po walce o życie na The Wall. Do szczytu jest może z 40 minut po w miarę płaskim. Jest dużo miejsca, ładny stok.
Mijamy się z Tomem, on schodzi ze szczytu. Padamy w objęcia. Szczyt jest tam. Już wiem, że dam radę. Tom daje mi pół piersiówki jakiejś holenderskiej nalewki. Do zobaczenia na dole. (“Jeśli się nie spadnę ze ściany” – dodaję w myślach.)
Szczyt. Pod nami chmury. Gdzieniegdzie wystają szczyty. Jest ósma rano, za nami 6 godzin wspinaczki.
O czym myślę? O tym, że jestem daleko od Gdyni. O dziewczynie, którą kocham i która mnie spakowała na tę wycieczkę, a nawet kupiła odzież termiczną. O tych co nie wierzyli, że mi się uda. O tym czy warto wystawiać się na takie niebezpieczeństwo. I o tym, jak niewiele mogę teraz zrobić, żeby go uniknąć.
Na szczycie spędzamy może z 10 minut. Trzeba schodzić. Zbieram siły. Człap, człap, człap, aż do ściany.
Dochodzimy. Nie czuję się już pewnie. Schodzimy. Stromo. Słońce wschodzi coraz bardziej, ściana jeszcze tylko przez chwilę będzie w cieniu. A jak wyjdzie z cienia to będzie lód. Chociaż ja się nie znam, ale wydaje mi się, że jak słońce dotknie ściany, to stanie się coś bardzo złego. Lawina? Przylecą smoki? Nie wiem, nie znam się.
Zatrzymuję się raz, drugi. Kroki nie są już tak pewne. Cholernie stroma ta ściana. Daleko w dole widzę Toma, jest już poniżej ściany, zaczynają schodzić do obozu.
Po kilkudziesięciu metrach mówię:
– Ignacio, nie czuję się zbyt pewnie. Ta ściana jest dla mnie strasznie stroma, będziesz mi musiał dużo pomóc.
– OK, spoko, idź powoli. Staraj się wbijać mocno rakami.
Nie jest wesoło. Mam cichy panic attack w głowie, ten moment, że chcę tylko usiąść i zadzwonić po helikoptery. Ale w Boliwii nie ma helikopterów ratunkowych, więc nie przylecą. Muszę iść. Przystanki co parę kroków. Jesteśmy zdani tylko na siebie.
– Ignacio, nie czuję się zbyt dobrze. (w myślach chciałbym powiedzieć – poniesiesz mnie?). Nie wiem jak zejdę z tej ściany. Co robimy?
– Spoko – powiedział Indianin, choć jego twarz wcale nie wyglądała na spoko.
Wbija czekan głęboko, przygotowuje stanowisko, wyjmuje więcej liny. z plecaka.
– Spuszczaj się tyłem, jak Ci powiem, to wbij czeka głęboko i czekaj na mnie.
Spuszczam się na linie, jest nawet fajnie. Długa ta lina, Ignacio zostaje wysoko w górze, wbijam się, schodzi szybko, znowu zakłada stanowisko.
Powtarzamy operację ze 3 czy 4 razy. Czuję się nawet dobrze i pewnie, tylko potwornie zmęczony. No i boję się, że wraz ze słońcem przylecą smoki (seriously? stop watching this shit on TV!)
Jesteśmy na dole ściany. Przeżyję! Choć jestem koszmarnie zmęczony. Jemy jakieś słodycze.
Schodzimy powoli do obozu. Bardzo powoli. Jestem wykończony, mój przewodnik rześki. Z liną czuję się jak zdychający pies na smyczy. Ignacio tylko czeka aż się zatoczę, żeby mnie złapać. Żenada.
Docieram do obozu. Ledwo mogę chodzić. Czuję się jak gówno, a tu ludzie się na mnie gapią. – Gratulacje – przybija piątkę inny przewodnik. – Zrobiłeś to.
A ja czuję się tak bardzo wykończony. Zdjemują ze mnie raki i uprząż, walę się na 15 minut do parnego namiotu.
Tego dnia zeszliśmy do Campo Base, a potem do pueblo, a potem jeszcze kierowałem 3 godzinki do La Paz. Uda bolały mnie przy wstawaniu/siadaniu przez następne 4 dni.
Spotkałem na ulicy znajomego Francuza, który zrobił większość okolicznych szczytów.
– I jak się czujesz?
– Nigdy więcej!
– Zobaczysz, odpocznij jeszcze, za 2 tygodnie znowu będziesz chciał wejść na jakiś szczyt.
“Bo w życiu nie jest ważna ilość oddechów, lecz te chwile, które zostawiają cię bez tchu.”
posted in bullshit, in-polish, photos, stories, travel | country: bolivia | trackback | 9 comments »